Strona:Antychryst.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie ojca a syna. Carewicz i Fedoska zrozumieli się teraz również nawzajem bez słów.
— Fomce i Mitce nie ma się co dziwić — odezwał się naraz wśród ogólnego kłopotliwego milczenia Michał Pietrowicz Awramow — jak im zagrają tak i tańczą, gdzie pastuch tam i owce.
I spojrzał bacznie na Fedoskę. Ten zrozumiał przymówkę i aż zasyczał ze złości. W tej chwili właśnie dało się słyszeć silne uderzenie w okiennice — jakby tysiąc rąk w nie stuknęło — potem coś zaskomlało, zawyło, zapiekało i gdzieś w oddali zamarło. Siła wroga coraz groźniej uderzała na dom, wdzierała się doń.
Dewier co kwadrans wybiegał na dwór i dowiadywał się o stanie wody. Niepokojące otrzymywał wieści. Rzeczki Mia i Fontanka wylewały już poza brzegi. Miasto całe ogarnięte było przerażeniem.
Antoni Manujłowicz tracił głowę. Kilkakrotnie bliżał się do cara, zaglądał mu w oczy, starał się zwrócić na siebie uwagę, ale Piotr, zajęty rozmową, nie spostrzegał go wcale. Nareszcie Dewier z rozpaczliwem postanowieniem zbliżył się do cara i szepnął mu do ucha:
— Najjaśniejszy Panie! Woda...
Piotr milcząc odwrócił się ku niemu i szybkim jakby mimowolnym ruchem uderzył go w twarz. Dewier nic nie poczuł, prócz silnego bólu. — Rzecz zwyczajna.
»Miło to, mówili ptaszkowie Piotrowi, być bitym przez takiego monarchę, który w tej samej minucie wytłucze i nagrodzi«.