Z głosów lądu i morza/II/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z głosów lądu i morza |
Wydawca | Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Data wyd. | 1911 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
W archeologicznem muzeum ateńskiem, w sali imienia Posejdona, na wysokiej, marmurowej podstawie umieszczony jest posąg tego boga — wspaniały.
Jest — taki prawdziwy bóg wieczyście błękitnych Jońskich i Egejskich mórz; piękny i młody, niewyczerpanie radosny, pełen dumnego entuzyazmu życia.
Patrzącemu dziś człowiekowi poczyna dziwnie uderzać serce: „Takimżeś był, ty, — bóstwo? W postaci twojej, w ruchu pochwyconym, a zaklętym na wieki — niewysłowiona młodzieńczość sił! I owa radość! Nieosiągnięta już nigdy potem, a którą weseli się słońce i morze“.
W temże muzeum i bodaj w tej samej sali prześliczna postać młodzieńca. Rzecz uszkodzona, bowiem brak obu ramion, ale nie zmniejsza to, nie obniża wrażenia. Raczej przeciwnie. To tak, jak z ową przesławną Nike Samotracką w paryzkim Luwrze: jakiś przedziwny urok właśnie w tem się zawiera, że to jakby fragmenty niedostępnej, piękniejszej nad wszelką o niej myśl, całości; że to objawienia częściowe śnionych, a niewyśnionych nigdy światów.
Marmurowa, naga postać owego młodzieńca wyrażona w ruchu jakby wstępującego pod górę. Ale niema w tem wysilenia, tylko tęsknota. Twarz bardzo piękna, głowa wzniesiona i lekko w tył odgięta; we wszystkiem owa tęsknota. Bynajmniej nie gorzka: nie ta szarpiąca, ta straszna; nie nasza... O! nie nasza. To jest tęsknota w słońcu. Inaczej nazwać nie można. W pełni słodkiego blasku. Prawdziwie boska. Bowiem bóg olimpijski tęsknić jest zdolen, ale taka tęsknota, ta jego tęsknota — nie boli. Jednakże jest, ażeby była twórczość.
Dlatego ciebie, który dziś patrzysz, pomimo owej wielkiej słodyczy, przeszywa coś, do głębi przenika. Odczułeś prąd i tchnienie wiekuistej, tworzącej, niespracowanej duszy.
Jako Posejdon, bóg młody z błękitnych Jońskich i Egejskich mórz, tak wyniknęła w przestrzeniach czasu, żywota i światła, owa — niepowtórzona już nigdy radość ludzkości — Hellada!
I uczuła w sobie, nosiła w sobie, piastując, a rozwijając większe, silniejsze niźli gdziekolwiek i kiedykolwiek pragnienie piękna, prawdziwie boską tęsknotę. Dlatego też i przez to stała się sama nieśmiertelnym i już umocnionym na wieki przedmiotem tęsknoty wszystkich czasów, promienną wyspą na oceanie dziejowym, błogosławioną wyspą, nieprzepłaconem wspomnieniem.
Jest to jedyna w swoim rodzaju i w całym świecie pospólna własność i prawowite dziedzictwo wszystkich ludów. A więc i dzisiaj dąży się do tego kraju jako do czegoś, co rodzone. Dla głębin duszy niezaprzeczenie rodzone.
Tam — na wschodnio-południowym krańcu naszej wieloplemiennej i ciągle zwaśnionej Europy leży ta mała kraina w tęczowym wieńcu skał i nad morzami, których błękitu nie wypiją nigdy żadne najbardziej chciwe i zachwycone oczy.
Jakże daleko do tego kraju, gdy się jest w środku sarmackich, polnych ziem. Jakże daleko! A przecież dąży się nie jako do czegoś, co cudze.
Tylko — rozpoczynając tę drogę, wychodzi się z ram współczesności naszej. Dziwne to, a prawdziwe. Można najzupełniej zatracić poczucie własnej, teraźniejszej epoki. I zatraca się; mgłą przysłonione są granice wieków.
Stało się tak, bo wszakże nie jedziemy „coś zwiedzać“. Ani porównywać, ani nawet oceniać. Tu jest pielgrzymka w całem znaczeniu tego wyrazu. Dążymy — aby stęsknioną, ludzką duszą dotknąć się bezpośrednio wspomnień nieprzepłaconych i brzegów błogosławionej wyspy, zachwyconego bytu. A wyspa owa przecież na oceanie czasu.
Utrzymuje się to wyjątkowe usposobienie z powodu bardzo mizernego zainteresowania się dzisiejszą Grecyą, jej obecnymi mieszkańcami, obecnym stanem. Właściwie zainteresowanie się jest żadne. Nowożytne Ateny to nie Roma, żyjąca ciągłością wieków; zawsze wielka, zawsze skarbnica, bijące rozmaicie ale bez przerwy źródło.
Nic podobnego w krainie, kędy była Hellada. Przerwała się żywa nić tak dawno; zakończył się w sobie, zamknął i stężał cudowny świat. A potem strasznem brzemieniem zwaliły się jedne na drugie hańbiące wieki niewoli. Wyjałowiły glebę, wyżarły wszelki dobytek ducha.
Dziś nic!
A raczej nic wspólnego między tem nowoczesnem, jeszcze małoletniem, i niewyraźnem państewkiem, a Helladą. I kto objawienia Hellady przyszedł tu dotknąć stęsknionem sercem, ten dla dzisiejszej Grecyi pozostaje tak obojętnym, jakoby jej zgoła nie uznawał, nie widział.
Płynie się szafirowym gościńcem Adryatyku...
Niewysłowione są dni i noce na morzu; niewysłowiony jest żywioł-ojciec, z którym gdy dusza obcuje, nalewa się do niej, jakby do wielkiej muszli, pełno tajemnych, a niewyczerpanych już szeptów i szumów.
Jak ta powierzchnia pod słońcem blaskami srebrnemi gra! Od granic horyzontu i linii wzdętej, ruchomej, żywej, po pochyłości stacza się ku twym oczom nieporównana rozlewna rzeka, najsłodsza, upajająca toń. Głosami srebrzystej radości pod słońcem śpiewa morze.
W stronie przeciwnej, gdzie tak prosto nie uderzają promienie, przestrzeń stała się niezgłębionym szafirem, przepaścią rzeźwych, leciutko wyniosłych, przepływających fal. Wyłania się z tych bezkresów oddech wilgotny, wielki, niewychwalonej nigdy świeżości i mocy.
Jest cichy szum, nawet w najcudniejszą pogodę.
Gdzieś na otchłaniach potrąciły się zlekka fale; następują kolejno kaskady słodkich zlewów. Na dalekościach, ale rytmicznie bliżej i bliżej. Załamały się w jednym kierunku, wnet pojawiają się w drugim, płyną. Cicho. Ale to szepce ogrom, więc przytłumiony głos ten posiada przenikający do trzewiów szmer nieskończonych rzeczy.
Jest to wieczyście rozparta i pracująca pierś morza.
Jakże lśni, i goreje, i raduje się boskie słońce! W prześwietlonem, srebrnem powietrzu dokonał się czyn cudowny: wyszła dusza człowiecza z obrębu ciasnej piersi, z powijaków wspomnień i troski, z więzów własnego bólu. I popłynęła jak ptak nad nieskończonem morzem pod nieskończone niebo. Białemi, szerokiemi skrzydłami w ulewę promieni bije; szczęśliwy lot; radosny, wolny ptak.
I tam — ze słońcem oko w oko uczuła nagle, że nie jest duszą „jednego“, ale „każdego“ i „wszystkich“. I poczęła się tembardziej radować za „wszystkich, którzyby tego chcieli“.
Jakże lśni, i goreje, i wielkie cuda sprawia niewyczerpane, miłosne, prawdziwie boskie słońce.
Wieczorem, kiedy po słodkim zmierzchu całkowicie odjęta jest pieczęć światła, otwierają się głębie głosu, poczyna mówić morze.
Albowiem zgoła odmienne są szumy dnia i nocy.
Od świtu aż do zmierzchania zostaje morze pod władzą króla — blasku i królewien — barw rozmaitych. Kolorami grać musi i odpowiadać niebu. Stłumiony jest plusk pod przepychem niezrównanego szafiru.
Ale teraz westchnęły oswobodzone, olbrzymie, tęskne piersi.
Od pierwszych, najpierwszych chwil stworzenia, morze w sobie posiadało tajemnicze, niezmierne słowo. I wypowiada je zlewem szumów tak — noc po nocy przez wieki całe, przez wieków setki, przez niezliczone okresy.
Słuchaj: duszo człowiecza.
Jest prawie zupełnie ciemno. Tylko bieleją na łkającej powierzchni rytmiczne bryzgi pian.
Z dalekości, z przestrzeni przychodzi nieukojona skarga. Cała nieśmiertelność w tej skardze i wieczysty szloch.
Słuchaj, teraz będzie odpowiedź.
Podnosi się... Czy od wnętrzności ziemi, czy jeszcze głębiej — ze trzew wszelkiego żywota i czasu?
Wstało.
Jest jako coś nieobjętego w wymiarze, a wobec czego zanika każda wielkość.
Słyszałeś?
Żaden zmysł nie pochwycił; utonęły wszystkie odrazu. Były chwilowo obrócone w nicość, nietylko w proch.
Przylgnęła dusza ludzka w żałobnym jęku do swego ojca, do świętego żywiołu.
„Jakąż odpowiedź twoja, nieukojone morze?“
Wzdyma się plusk i opada; na głębiach żywie słowo; nie umiesz wyrozumieć, człowieku! Przychodzą dziwne myśli; szepcą zdumione usta: „Co mnie, a tobie, morze? Co tobie do mojej duszy, która wszakże ze mchów i ziół gdzieś wynikła, z żywicznych pni sosnowych — daleko w ciemnym boru! Z roztoczy polnej ziemi“...
I zjawiły się majaczące obrazy.
„Że niegdyś, niegdyś było Sarmackie Morze. Niemal żadnej skały — wyspy nie nosiło na sobie; przelewało się z południa na północ nieskończenie rozpętane, swobodne.
Huczało w długie noce.
Pamiętasz słony oddech? Poznałbyś najwyższą pieśń upojenia, głos onych rzeczy, które się mają narodzić?
Z morza...
Lecz przyszedł czas, że się cofnęły owe sarmackie wody. Została płaszczyzna, przedziwny obszar dla wiatrów i szumów, dla tęsknot i pragnienia. I wszystko co na niej potem wyrosło, miało w sobie coś ze łkających poszeptów mórz.
I dusza tego ludu porywała się zawsze w jakimś nieprzemożonym oddechu. A dzieje ponad tym krajem przehuczały jak najstraszliwsza oceanowa burza, rozpadły się w bryzgi pian...
A na roztoczach tak samo i to samo pozostało utajone słowo bytu.
I upojenie rzeczy, które się jeszcze narodzą.
Szukaj, ażebyś wyrozumiał, człowieku.
Potem zachodzi mgłą ta wizya i wszystko z nią połączone — znika.
Wobec wiecznego głosu poczucie wiecznej duszy. Już się nie pytasz: „Zkąd to?“, albo „Jakim sposobem?". Zatopiły się oczy w ciemną, szumiącą zawsze przestrzeń. Wszystko stało się zwolna jedynie wrażeniem słuchu. Szum ponad głową twoją. Otoczył cię i ogarnął. Roztworzyło się wnętrze szeptów i zamknęło wzwyż ponad tobą. Jesteś jak krzyk, który upadł lecący na dno morza. Przedzierasz się sercem przez nieskończoność otchłani. Aż tam, gdzie za obrębem globu, nie! za obrębem tysiąca współpowołanych globów, przeczuwasz opasujący pierścień wiecznej potęgi, twórczości, która z niczego wywiodła życie.
I wtedy mówisz do Niej jednem, niewysłowionem tchnieniem: „Boże“.
I wybłysła na chwilę ta prośba, już zaraz potem nieujęta dla samego ciebie:
„Daj słowo prawdy w posiadanie mocne — i nietylko mnie. Albowiem jestem z wielu, a wszyscy jesteśmy, abyśmy kiedyś mieszkali w Tobie, czyli w Duchu i w prawdzie“.
Taką bywa historya duszy ludzkiej na morzu.
Pierwsze objawienie się Grecyi jako krajobrazu na dzisiejszem Korfu, starożytnej Korcyrze.
Wstał wiatr nawet dosyć gwałtowny.
Ale niebo jest bardzo, niepokalanie czyste, więc pod tem niebem kołysze się morze głęboko, ciemno błękitne, nieledwie granatowe. Na przestrzeniach zrywają się fale, jakby rumaki Posejdona. Każda do pewnego poziomu wyrasta w tym swoim przepysznym, granatowym kolorze, a potem gwałtownie słupi się wzwyż, wyciąga; nagle prześwietla się w słońcu cała zielona, i jeszcze wyżej, i jeszcze naglej, z szumem i krzykiem rozpryskuje się w białe piany.
W porcie jest znacznie ciszej.
Spojrzyj: dokoła masz wieniec skał.
Nie są-ć to już wyniosłe, ale spokojne w linii, styryjskie lub dalmatyńskie pobrzeża Adryatyku. Tutaj każda ze skał jest indywidualnością, jest sobą. Wyodrębnia się, sama przez siebie mówi. A chwilami grają wszystkie powiewnym napływem kolorów. Lekko różowa, lub czerwonawa, zawsze omglona, subtelna barwa. Czasem przewija się wątły błękit jak zmierzch łagodnie siny.
Na wyspie ogarnia słodycz południowego powietrza. Tu i owdzie kołyszą się palmy, ale zrzadka i wyglądają na przybyszów, nie na mieszkańców; wyglądają na gości.
W zamian jest całe bogactwo innej roślinności, która narazie wprost oszałamia człowieka z północy.
Za miastem, w okoleniu szarych, kamiennych murów ciągną się ogrody, ogrody, ogrody. A drogi pomiędzy niemi wązkie i kręte. Zwieszają się poprzez mury jakoweś gąszcze, jakieś cudowne sploty; czasem wybuchnie gdzieś krzew osypany całkiem błękitnie albo różowo.
Wielkie wrażenie sprawiają po raz pierwszy widziane drzewa oliwne.
W tajemniczej, nawpół trwożnej, a nawpół słodkiej czci dla imienia „Góry Oliwnej“ rozwijały się niegdyś w dziecięctwie nasze dusze. I teraz wyłania się z głębin myśl o tej nocy największej, jaka kiedykolwiek była.
Jest na południu od dzisiejszego miasta Korfu gościniec, wiodący do miejscowości, zwanej „Canone“, a z której oglądać można wysepkę „Pontikonisi“. Wzdłuż owego gościńca na lewo położone łagodne wzgórza: rosną na nich ogromne, stare, rosochate oliwne drzewa.
Powiewny szum wązkich listków przenika cichem wzruszeniem.
Z miejscowości „Canone“ widok na nieskończenie spokojną zatokę „Kalikiopulo“.
W starożytności podobno był to znany i ważny port wojenny. Czas zrobił swoje: dziś na tych wodach niezamącone ukojenie.
Na gładkiej, przezroczystej tafli wysepka. Powiadają, że natchnęła ona Böcklina myślą stworzenia „Wyspy zmarłych“. Łacno wierzy się temu, patrząc.
Wśród niezmiernego spokoju czystych wód skalisty, szczupły występ, na którym rosną, jakby idące w górę, cyprysy. Jest cisza i najdoskonalsze, o jakiem pomyśleć można, odcięcie od całego świata.
Droga z Patras do Aten poprostu wżera się w pamięć. Można to potem wywołać sobie przed oczy w każdej chwili, plastycznie i z całą mocą kolorów. Ale bo też się patrzy z natężeniem, jak chyba nigdy w życiu.
Jedzie się nad błękitną smugą wązkiej zatoki Korynckiej.
Po tamtej stronie — skały. Występują poszarpanym łańcuchem na jasnem tle nieba, odcinają się silnie od jasnej tafli wód.
Ponad linią toru kolejowego tak samo skały. Oddalają się kiedy niekiedy w głąb lądu, i wówczas ku błękitnemu morzu ścielą się urodzajne dolinki. Gęsto, jedne za drugiemi — winnice, albo sypnięte tu i owdzie gaje oliwne. Zdają się biedz przed siebie ku brzegom morskim te rozłożyste, szaro-zielone drzewa. Nie są, jak na Korfu, wspaniale wysokie. Trochę krępe, szeroko rozwidlają konary.
Mignęło po nich spojrzenie nasze. Ogarnia już nowe, biegnące, drzewne kępy. W pośpiechu dalej i dalej...
Leci obok spojrzenia myśl półświadoma, że one, te oliwki z szarawej, posrebrzanej zieleni — do naszych wierzb podobne.
Urodzajność pobrzeży słabnie; coraz większe przestrzenie zalegają zbocza skalne, jałowe; skąpą i do otwarcia trudną staje się macierz ziemia.
Zamigotało w słońcu skupienie budynków kamiennych, białych. Wysunięte to jest śmiało ku morzu.
Korynt.
Aliści nie ten dawny. Ślady starożytnego miasta znajdują się o sześć kilometrów dalej w głąb lądu. Tutaj nic... Przeniosła się tylko do nowego siedliska nazwa stara.
Poza Koryntem, w niewielkiej odległości, na lewo od toru kolejowego, zwierają się wysokie pobrzeża, znacząc koniec kanału. Okolica piętrzy się kamienista, biała; zbocza usłane żwirem; rzadko, coraz rzadziej siedzą oliwki, częściej pinje.
U góry przejasne, niezgłębione niebo.
Chciałoby się tu zostać przez chwilę w wielkim spokoju, przylgnąć piersią do białych kamieni, słuchać. Możeby się odczuło duszą, jak z ziemi mówią — wieki...
Nagle po prawej stronie błysnęło rozlewem szafiru. Znowu toń. Widać zatokę Sarańską... Jakże ukochana jesteś przez błękit mórz, ty, Hellado!...
Jedziemy niedaleko brzegu.
Wśród kamienistej roztoczy ukazała się jeszcze odległa Megara. W białem świetle bezdrzewne, białe, skupione, o płaskich dachach miasto. Zda się, nigdzie zieleni. Widzimy gród w oddali na prawo, ale tor kolejowy zwrócił się raptownie, więc przy zbliżeniu Megara ukazuje się nam po przeciwnej, lewej stronie.
Dziwnie kołacze serce od dźwięku tych nazw — tak znanych...
Pociąg bieży; występują i giną coraz to nowe kamieniste i jasne zjawy; można się zapamiętać w patrzeniu, można zapomnieć, w jaki sposób jesteśmy unoszeni; zostaje tylko wrażenie śpiesznego ruchu. Zaszumiały mijane drzewa; przelotnie chwycony słuchem szum przejmujący, głęboki: Eleuzis...
Jakże kołacze serce od dźwięku nazw tak ogromnych... Imiona! imiona!...
I dlaczego przecie — to wszystko? Skąd w nowoczesnej, dalekiej duszy taka skala wzruszenia? Błogosławiona wyspa? Cha, cha! Na niezgruntowanych odmętach niedoli. Na barkach krwawego niewolnictwa świątynia marmurowa... Wzniosła się przed wiekami dziecinna radość ludzkości na pominięciu albo niewiedzy tylu rzeczy.
Prawda! Ale także, jeżeli ma być obniżeniem i urąganiem, nieprawda! Cudowna w egoizmie swoim jest pierwsza, żywiołowa i niepowrotna młodość. Wiosenne oczy, jeśli nie rozdzierają mroków dalekich, to nie wiedząc, że istnieją podobne rzeczy, rozkoszują się kołem promieni — i nie kłamią. Bardzo młode dusze są same sobie pełnością, upojeniem i szczęściem. I nie kłamią.
Żywiołowy, wiosenny pęd życia. A jeno, że powrócić do tego — już nie można.
Więc spracowanym i rozdrażnionym tak bardzo duszom zestarzałego świata służy kojące prawo — kochania Jedynej Wyspy na wielkiej toni czasu.
Po zboczach coraz bardziej jałowych rosną już tylko agawy. Spieczona i biała w słońcu leży jego nieśmiertelna kochanka — Attyka.
W pobliżu miasta przybywa trochę zieleni; znów tu i owdzie oliwki, potem winnice. Oto już gdzieniegdzie podmiejskie zabudowania i szerokie, wysadzane drzewami drogi.
Gdyby wiedzieć, w którą wychylić się stronę, można by już stąd, zdaleka, zobaczyć — Akropolis.
I możnaby w przebiegu zatrzymać oczy na nagiem dzisiaj i smutnem wzgórzu Kolonos... Ale gdzie szukać, tego się jeszcze nie wie.
Chwila przybycia...
Tak, to jest jednak niezaprzeczenie — Wschód.
Z wrześniowego nieba leje się światło, któreby trzeba nazwać, używając niezastąpionego określenia: une lumiére crue. Zaiste, bezwzględne, srogie światło. W jego powodzi białe o płaskich dachach domy wydają się rozstawione szeroko. Pomiędzy nimi przestrzenie bezdrzewne, pełne białego piasku i kurzu.
Dalej w głąb miasta zwierają się ulice. Ale nie o nich mówić będziemy, nie o tem wszystkiem, co nosi nazwę dzisiejszych Aten, a z pierwszego pozoru wydaje się skojarzeniem wschodniego niechlujstwa z pseudo-cywilizacyą Zachodu.
Przecież — nad zgiełkiem nieznośnych ulic wyniośle panuje, na tle powietrznem stojąca, ujrzana teraz odrazu zachwytem wzroku i duszy, owa skalista, smutna, nieporównana wyżyna, a na niej przeczyste, wprost zjawiskowe kolumny Partenonu.
❀ | ❀ | ❀ | ❀ | ❀ | ❀ | ❀ | ❀ | ❀ | ❀ | ❀ | ❀ | ❀ | ❀ | ❀ | ❀ | ❀ | ❀ | ❀ | ❀ | ❀ | ❀ | ❀ | ❀ |
Trzeba iść na Akropol w złote południe tutejszego dnia wrześniowego, w południa blask i żar. Kiedy się prawie nie spotyka turystów z czerwonymi „Baedekerami“ w ręku. Kiedy nikt tak bardzo przeszkadzać nie może. Trzeba się energicznie, a krótko opędzić napastującym przewodnikom, przekupniom kart widokówek i pamiątkowych kawałków marmuru, słowem — wszelkim szubrawcom natrętnego rodzaju.
Potem, gdy się już jest za bramą, nastaje pożądany spokój. Brama, tak zwana „Porte Beulé“ od imienia Francuza, który ją odkrył. Nie jest to miejsce wrót starożytnych, które, zdaje się, leżały nieco poniżej.
Oto wznosi się wprost przed nami przedziwna białość, rozigrana w złotych połyskach słońca. Wiodą ku Propylajom ogromne marmurowe, tu i owdzie poobłamywane schody. Były one, jak się zdaje, zbudowane w czasach późniejszych (w pierwszym wieku po Chrystusie), ale z materyału dawnego. Krom schodów wszędzie, po całej spadzistości, odłamy głazów szarych i marmuru.
Wstępuje się wolno, wolno... Widzi się coraz bliżej nad sobą wielkie, doryckie kolumny Propylajów.
Nim się do nich doszło, jest przerwa, rodzaj wązkiego tarasu. Zatrzymałeś się tu, człowieku, i obróciłeś twarzą ku przebytej drodze... I — naraz nie jesteś już panem oczu swoich, bo odjąć ich nie możesz od cudu, od lekkiego zjawiska w powietrzu, od jasnej, maleńkiej, niewyrażenie ślicznej świątyńki Niki.
Stoi od nas, tak obróconych na lewo, na potężnym, głęboko w dół sięgającym bastyonie. Ale raczej nie stoi, unosi się, przedziwna, rozmiarami tak drobna, a boska. Widok od krużganku świątyńki — hen! w przestrzeń, że lecą jak ptaki oczy, aż gdzie błękitnieje Pireus. Przeciwległa świątyńce Pinakoteka, ongi wewnątrz tak świetna, dziś naga.
Ale nie będziesz tego wszystkiego szczegółowo rozważał. Za tą najpierwszą bytnością nawet nie będziesz wszystkiego widział. Nie porachujesz sześciu frontowych, doryckich kolumn głównego portyku Propylajów; nie będziesz wymierzał miejsca, gdzie stały wewnętrzne kolumny jońskie. Nie zapamiętasz, którą z pięciu bram, dzisiaj pustych otworów, wkroczyłeś w przestrzeń świętą i zdumiałeś się do dna serca przed majestatem Partenonu.
Ściele się olbrzymi dziedziniec, wprost zasypany odłamkami i gruzem marmurów. Leżą kapitele, i podstawy posągów, pozostałości ołtarzów.
Jak tego — strasznie wiele!
A słońce po białych przestrzeniach gra...
Ku środkowi, chociaż nieco na prawo, dziewiczy Partenon.
Nie obalony w zewnętrznych kolumnach i ścianach swoich, lecz pod niebem błękitnem otwarty, z ozdoby wszelkiej ogolony, pusty i jasny.
Jeszcze niewymownie piękny onym dostojnym szkieletem swojej chwały i krasy.
Patrzysz.
Długo, długo, długo.
Poczęło cię owijać jakieś niepojęte poczucie rozedrganej w słońcu białości i ciszy.
Potęga obalonych marmurów mówi do ciebie niesłychanemi słowy. Zrodziła się w tej przestrzeni jakby pieśń wielu świateł i oszołamia ci duszę.
Podniosłeś ręce do oczu. Pod zamknięte powieki napływa krótkie, jak błysk, objawienie.
Oto wszystko, jak było.
Zaludnił się święty dziedziniec lasem niepokalanych posągów. Wysoko, wysoko, na postumencie wyniosłym, aby widzialna była stęsknionym oczom aż z morza, stoi olbrzymka, Atene Promachos. Przywrócona jest świetność przybytku dziewicy, Partenonu, na jego frontonach po dawnemu jaśnieją w prześlicznych ugrupowaniach olimpijskie, pogodne, szczęśliwe bogi...
Hej!
Cicho...
Jesteś wśród ruin, pod złotym żarem słońca...
Było, było...
Powinien się od tego wyrazu podnieść ogromny smutek...
Aliści co się dzieje?
Oto z głębiny serca, wbrew wszelkim oczywistościom, promienny wybuch, krzyk wiary w dobro i szczęście. Z tego przyrodzonego źródła optymizmu, jakiem jest każde naprawdę polskie serce, dobywa się moc przekonania, że skoro ludzkość już raz w przestrzeniach czasu umiała wytworzyć sobie taki czar, takie arcydzieło życia, to niewątpliwie jest możność osiągnięcia tego kiedyś powtórnie, a jeno w olbrzymiem pogłębieniu i spotęgowaniu.
Lekki wiatr powiał od strony morza. Godzina była już przedwieczorna, na wschodzie niebo chłodło, nasiąkając stopniowo seledynowym, a później srebrzystym tonem. W pośród skalistych złomów pagórka szeptał wiatr.
Słońce, które w południe stoi nad Akropolem, stoczyło się oddawna za wyniosłości Pnyxu i wzgórza Nimf. Daleka błękitna linja pirejskiego portu migoce ostatnim gorącym błyskiem zachodu. Jeszcze dalej kędyś na wodach topi się złota głowa.
Nieporównane zjawisko Akropolu znalazło się teraz w uspokojonem przestworzu, na tle stygnącego nieba. Ochłodły z żarów dziennych przedziwne Propyleje i wyżej ponad niemi majestat Partenonu. Niepokalana czystość zarysów występuje w przestrzeni jak utrwalony cud...
U podnóża, obiegający boską skałę, w należnem uniżeniu, w białawym prochu — gościniec, przy którym na stokach sztywne, zakurzone agawy siedzą. Dwa rzędy akacyi podniosły się w samym dole i wyciągnęły, odprowadzając oną białą drogę ku miastu.
Cisza.
W obliczu Akropolu pagórek. Samotny i pusty. Od wzgórz zachodnich poniżej, a przecież ponad nie stokroć większy.
Jedyny, który nie zgniecion majestatem kolumn patrzących w świat. Niemal do stóp im rzucony, a jednak stwierdzający się nieskończenie.
Smutny.
Okrągławy, ciemny grzbiet wzniósł się twardo; po zjeżonych głazach przeciąga oddech wiatru.
Coś straszniejszego bywało tędy i zmiotło życia ślady, nieubłagane tchnienie czasu obnażyło skalistą głowę. Jako pustkowie stoi Areopagos. Aliści w tem obnażonem zjawisku jest dla serca ludzkiego niewysłowiona, tragiczna waga.
Zwalon ciężar posępnej, wieczyście surowej bryły.
Właśnie jakby na serce ludzkie...
Szarzeje.
Słodka, srebrzysta szarość: powolny zmierzch nie pochłania zarysów Akropolu, a tylko przyoblekły się one, te nieśmiertelne kształty, w ciche złudzenie snu. Tajemniczą myślą tchnie jawa, gdy obleczona w pozorny sen.
Dźwignijmy się natężonem pytaniem; poznamy, że kolumnowe zjawisko patrzy.
Świadek to jest i widz jest niepomiernego znaczenia, zgoła najdostojniejszy, przewyższający chwałą nawet ów lud ateński, ludów lud, który siadał na zboczu świętej góry, w rozwartym ku błękitowi nieba i ku nieskończonej pamięci — teatrze Dyonizosa.
Tragedya rozegrywać się będzie, godna takiego widza.
Chór z wiekowych strof, antystrofy jak wieków echo, maski rzeźbione przez ciąg człowieczego bólu. Rozegra się tragedya: prosty i zwięzły najgłębszych rzeczy tok.
Areopagos orkiestrą i sceną.
Wzdycha wiatr w rumowisku srogich, ciemnych kamieni; w nierówne linje łamana jest powierzchnia wzgórza, a tu i ówdzie, powyżej i niżej, kute w skale podstawy: dla ołtarzów, które zniszczały, dla bogów, których oddawna niema.
Zagasło przemijające światło jednego dnia. Rozegrywanej tragedyi gwoli zapali się słońce nieprzemierzonych, tajemnych spraw...
Widzicie słodycz blasku? Sączony jest przez mgłę; spłynął uspokojeniem na krwawe oczy duszy.
W orkiestrze szumi wiatr, zwiastun nadchodzącego chóru.
Oto już blisko; oto się wzbiły szepty jakby rytmiczne odgłosy śpiesznych kroków...
W skalistem łonie skarb leży, świadomość wszystkich kolejnych dni, bo niestarganem świadectwem wsiąkała obecność każdego z nich. W skalistem łonie zawarty, zgłuszony, echowy świat; z jego nagłych przejawień uwita dusza, którą żyje Areopagos w tragicznej przypomnienia godzinie.
Wzbiera tętno i rośnie; zaszemrało, wstał jęk. Tysiączne czucia zagrały tysiącami przeróżnych brzmień. Chyżej, szerzej, donośniej; zlanie tonów, pieśń, śpiewny zgiełk; rytmiczne odgłosy śpiesznych kroków: chór do orkiestry idzie.
Rozsunęła się wielka zasłona — czasu.
Widzicie błękitniejące w powietrzu smugi? Dymią się zlekka czczonych bogów ołtarze: Woń jest dokoła, rzeźwości powiew i wiosny. Patrzajcie, którzy możecie, bo oto tragedyi wstęp — szczęśliwy.
Jakie świetliste niebo, jakie na ziemi rozradowanie barwy; jakże cudowne są bogi ludu tego!
Nigdy ręka obłędna nie ulepiła potworu, przed którymby się ugięło błędne serce. Nie było wielogłowych, lub mnogoramiennych; nieludzkich nie było. Wszystkie na miarę wyśnionej piękności — człowieka. Trwał moment w dziejach świata, gdy człowiek w ludzie ateńskim uczuł się boskim i wyrzeźbił sam siebie.
Przeminął jako moment.
Śpiewa chór. Brzmiącem pluskaniem wód Egejskiego morza, rozdęciem żaglów, które idą ku Troi.
Jakże prosty tok rzeczy rozegrywanych na podsłonecznej scenie. Półbogów śmiałe zamiary, każdy z nich godzien wziąć sławę na Olimpijskim szczycie; czoła są w świetle, piersi oddechem wiatrów dyszą, stopy wparte o ziem. Zda się, niemasz różnicy: młody bóg się weseli młodem szczęściem człowieka; ta sama wartkość i pęd, i śmiech, i gniewny ból; współżycie nie zadziwia nikogo. Prostota spiżowych głosów pełna, pod słońcem dźwięczy spiż, — Upojenie.
Zaś ci, niedosyć, o duchu rodzący tragedyą swoją?
Którzyście chcieli widzieć, obejrzyjcie się za gasnącym wstępem „szczęśliwym...“.
Śpiewa chór. Prometejskie to są wołania, wicher wstający z przestrzeni świetlistych pól. Ludzki bóg, boski człowiek, nacieszył się sprężystością członków toczonych, nasycon jest pięknem kształtu. Zapragnął w sobie samym przerosnąć wszelkie ograniczenie.
Zaznaczyła się na jedną bolesną chwilę różnica, przedział Olimpu od ziemi. W tej samej chwili bunt targnął obrębem niebios dawnych, nie ostoją się władne siły. Męczeński Prometeusz mocen obalić Zeusa: a sam nieśmiertelnym będąc, wie, że nie zginie.
A przeto bogi zrodzone z zarannej myśli greckiej uczynią pakt z człowiekiem.
Witaj, Pallas-Athene, gościu nasz na skalistem wzgórzu! Z czem przychodzisz, Mądrości? Wicher zażegnać, aby nie zerwał gwiazd? Skierować w piersi, we własne piersi nasze.
Po raz wtóry lud ludów ma uczuć boskość w sobie.
Zakołysały się zgromadzone chmury; oto rozpływać się będą w wolnym rytmicznym ruchu, aż zajaśnieje głębsza niźli ongi pogoda. Tętno poruszeń wymierza wielka myśl.
Oglądajcie na wyżynie Areopagu kute z kamienia ławy; dostojny lud zasiadł miejsca i uprzejmem wejrzeniem, a królewskością serc raduje się gościowi, Pallas-Atenie.
W pośrodku jest Orestes.
Nieszczęśnik, którego winy nie mogły rozplątać, ani zniweczyć, ani osądzić — bogi.
Przerażający niedolą grzech Orestów Pallas-Atena oddaje na sąd ludu...
I stało się. Zawarte porozumienie. Niech się święcą bogowie białością marmuru całowanego przez usta słońca. Niech trwają nad ołtarzami w niebieskiej dymu mgle.
Dla nich krew jałówek i byków, ofiara mleka i wina. Aliści odebrana im władza najwyższa rozeznawania i sądu dusz.
Dokonało się to przesunięcie wśród głębokiej pogody, kiedy po chmur odejściu widnieje przestworze spokojne, niezmącone, dalekie...
Wielkim obrotem twórczej myśli posiadł człowiek tragiczną potęgę nad samym sobą.
Nie odrazu przejawia się tragedya. W obrębie Areopagu zasiadają sędziowie, a lud przy zmienionych ołtarzach „po przyjacielsku“ pali bogom ofiary. Mądrze i górnie poczęte wszystkie sprawy.
Spoglądaj życzliwa z wyżyny Akropolu Ateno-Niko, Ateno-Promachos i ty najcudniejsza, wyrzeźbiona z kości słoniowej Ateno-Parthenos, dziewico.
Zaiste, sąsiedztwo wzajemnie godne siebie.
Nigdy jeszcze Heleńczyk nie czuł tak wielkiej, słonecznej, słusznej dumy. Oto umie czcić bogi, które utworzył dla się, a osądzi się sam...
Jednakże w tej osiągniętej chwale poczyna się wikłać tok rzeczy... Może dlatego, iż zstąpił tak bardzo wgłąb?...
Trylogii ostatnia część. Chór śpiewa.
Zaliż to jeszcze śpiew? Niesą-ż to raczej wydarte z trzewiów łkania?
Orestesowy lęk, gdy mu włosy podnosił wicher grozy; Jokasty niezapomniany, najstraszliwszy, beznadziejny krzyk: biada! Cóż się tu stało na świetnej scenie życia? Dojrzewa tragiczny owoc wielkiego czynu.
Boskiem uczuciem było wziąć w dłonie bogatą duszę swoją i rzeknąć: „Nikt ponad tobą jeno mój własny sąd”.
Aliści za onem słowem natychmiast zstąpiło się w przepaść, w siebie.
Napadowi dostoi obrona, przed pościgiem ucieczka i kryjówka schroni, ale gdy we mnie sąd, któż mię ocalić może?
Ukazują się jakieś przerażające głębie; czarno... Chłód się wydobył i daleki jeszcze świst wężowy.
Wstrzymany dech, ciszy chwila...
Jest na północno-wschodnim stoku Areopagu stłoczenie głazów tak dzikie, jakby je tu zwaliła beznadziejność rozpaczy.
Ze szczeliny skalnej wychodzą...
A może ze szczeliny gdzieś na dnie duszy?
Wstrzymany dech, w żyłach krew lodowata...
Słyszycie świsty żmij? Czerwone oczy goreją nieskończonością dręczenia.
Erynie na scenę idą...
Któż nie wie, co potem być musiało? Kto nie widział Edypa podnoszącego ręce do oczu, które już odtąd światła nie ujrzą nigdy? Kto nie cierpiał z całym szeregiem przedziwnych postaci Eurypidesa?
A męka ich coraz zawilsza, długa.
Gdy człowiek Heleńczyk podobien słońcu wszystek świat opanował, odkrył jedyną nieprzejednaną rzecz — w sobie.
Gdy nie było ponad nim żadnego ograniczenia, wstała karząca władza — w nim.
Erynie wstały.
I ten jest tryumf tragiczny greckiego ducha.
Zaprawdę, wielkości do tego potrzeba było i wolności, jakich przed onym czasem nie oglądano w świecie.
Lud ateński wyznaczył Eryniom mieszkanie na stoku Areopagu.
Duma pokrywa ból.
Te są następne dzieje.
Aliści w splocie dojmujących męczarni wytwarza się samo przez się pytanie: za co?
Nie zawsze wystarczy tu z odpowiedzią sprawiedliwość, albo wysiłek myśli, albo wysiłek dumy.
Tok rzeczy pogmatwał się straszliwie.
Jeszcze raz się obraca, niewidzącemi oczyma patrzący poza siebie, król Edyp u wrót cienistych w Kolonos. Jeszcze raz się obrócił z tą ślepą pustką czerwonych oczodołów.
Wnet rozchyliły się przed nim gałęzie srebrno-zielonych oliwnych drzew. Zaszemrał listków szept, owionął miły chłód ostatniego schronienia.
A tam, poza nim, w obliczu złotego słońca, pozostała bez odpowiedzi skrwawiona dola.
Coraz chmurniejsze dzieje.
Poprzez twórczość Eurypidesa już się przewija cichem dźwięczeniem nieskończenie bolesny śmiech z bogów i ludzi. Równiśmy wy i my. Wielcy, a jako liście nieubłaganem tchnieniem niesieni. I my i wy.
Posępnem kwieciem zakwitło, które już dawno, korzeniami w samych początkach tragizmu tkwiło, — straszliwe zrozumienie.
Jako przestworze niezamącone, obojętne, jasne, a głuche, zarówno ponad głowami bogów i ludzi — Los.
A przeto odtąd jedynym jest ratunkiem twórczego umysłu mężny trud. Nie roztrąci bezlitośnej kopuły, jednakże pomiędzy nią a prochem ziemnym, pochłaniającym wszelkie ciało, rozwiedzie tęczowy czar, nieśmiertelny, niedorównany już nigdy potem: sztukę grecką, klejnot, marzenie, chwilę cudu...
Chwała ci niestrudzona duszo, skrzydłami bijąca ponad przepaścią bólu...
Aliści musiało jej bywać ciężko.
Musiał się wydrzeć krzyk; jeden, w zgiełku wydarzeń niedosłyszany, ale takiem wytężeniem — ostatni, że po nim nastąpić mogła tylko śmierć — albo objawienie nowe.
Bo oto w pomroku zapadających chwil przedzgonnych wyłaniają się jakoweś ramiona i ruchem niewysłowionej tęsknoty ołtarz stawiają —
Nieznanemu Bogu...
Skończona tragedya starożytnych ludzi.
Aliści nie odchodźcie, widzowie.
Nie wiecież, jako w kolejach żywota pomiędzy ujściem, a wytryśnięciem przerwy niema?
Ciemno.
A wszakże to nie przeszkadza, że rozpoczęły się znowu dzieje.
Jeden głos ludzki wypełnia wszystką scenę. Kto słyszał taki dźwięk niepodobny czemukolwiek uprzedniemu na ziemi? Brzmienie tego głosu gorące: płomień i ciężkie, niewypłakane łzy. Człowiek, który tak mówi, trawiony jest miłością i z powodu onej miłości — bólem.
Słyszymy; rozeszło się w powietrzu.
„Mężowie ateńscy, we wszystkiem was widzę jakoby najpobożniejszemi... Bo idąc mimo bogi wasze, nalazłem ołtarz, na którym napisano: Nieznajomemu...
Owoż tego, któremu wy, nie znając, służycie, ja opowiem...“
Oczy przywykają do zarannego zmierzchu; zwolna objęły tę drobną i wyniszczoną postać Pawła, który przecie mocarzem jest w nędzy swojej. Ku wędrówce spieszą się stopy jego; nie spocznie ani się kiedy nasyci. Opowiadaniem nieustającem mówić będzie o rzeczach zakrytych, a rozpękających się ku zrodzeniu. Słowa jego jak błyskawice, krzyk jego: ognisty słup ku górze. Drżą wzywające, otwarte, wyciągnięte ku przestrzeniom ramiona.
Możemy iść, widzowie.
Nieskończona jeszcze tragedya nowych ludzi zstąpiła z Areopagu; skrwawionemi stopami w świat poszła, w przyszłość brzemienną, w dal.
Jest popołudnie wrześniowe, wonne, ciepłe i ciche. Siedzę na jakowymś obłamku schodów zniszczonych, które niegdyś biegły w czworobok przy ścianach wnętrznych wielkiego przybytku wtajemniczonych. Łokcie oparte mam na kolanach, a twarz w dłoniach ukrytą.
Błogosławione ciepło słoneczne ogarnia mię ze wszystkich stron.
Aliści jest jeszcze coś nad to cudniejszego.
Oto przez głowę moją i nietylko przez głowę, ale przez całą zasłuchaną istotę przelewa się nieustanny śpiew szczęśliwego morza.
Starożytna Eleuzis leżała na cyplu łagodnie w toń wysuniętym; fale tu wokół śpiewały, stanowiąc nieutrudzony chór.
Dzisiaj głos ich — tak samo — dobiega, przelewając się bez ustanku ponad cichą przestrzenią, zaścieloną obłamkami szarych kamieni i zwietrzałego marmuru.
Nad obrębem przybytku wtajemniczonych świeci przeczyste niebo. Ściany runęły oddawna i wicher czasu porozmiatał do ostatka ich ślady. Ocalały jedynie szczątki stopni w głazie wykutych i widzialne są gdzie niegdzie częściowe podstawy kolumn.
Od strony północno-zachodniej schody najlepiej zachowane przypierają do niewielkiego pagórka, na którym wznosiła się ongi miejscowa akropolis.
Na północ, wschód i południe przestrzeń dość znaczna, a pełna drobnych obłamków i prochu.
Eleuzis posiadała kilka potężnych zabudowań świątynnych oraz wielkie i małe propyleje; dzisiaj wszystko jednako, bowiem doszczętnie, zmiecione z powierzchni ziemi.
Mizerne chałupki obecnego miasteczka wsuwają się w obręb tych ruin; gromadka kur z cichem gdakaniem grzebie się wśród miałkiego rozsypiska marmurów. Od czasu do czasu powietrze przeszywa krótkie, przenikliwe gwizdnięcie pociągu, który bieży z Aten, albo do Aten.
A zresztą wielki spokój.
Powinno być bardzo smutno.
A jednakże tak nie jest. Albo raczej tutaj ten nieuchronny smutek minionych świetnych rzeczy wlewa się w jakąś przepaścistą i nienazwaną, a ukojoną świadomość i jakby krótka, rozełkana kaskada topi się — w oceanie.
Słońce miłośnie świeci.
Poprzez skupione palce i przymknięte powieki, już nie widząc, jeszcze widzę to wszystko: w cudnych, ciepłych promieniach leżące przestrzenne pustkowie, nędzę chałupek z brutalną ignorancyą tu postawionych, — kury grzebiące w pośród szczątków świętej Eleuzis...
To wszystko mam przed sobą w obojętności już dalekiego, odchodzącego spojrzenia.
Śpiew szczęśliwego morza ogarnia myśli moje.
U brzegów greckich morze umiało być — podobnie jak starożytny duch helleński — potęgą woli szczęśliwe.
Śpiewa mi teraz o dumnej słodyczy, którą tytaniczny wysiłek przy wstawaniu z głębiny na barach swoich jak srebro przelotnych pian podnosi.
Bowiem bosko jest umieć nad przepaściami rozwodzić błękit radosny sobie samemu gwoli! Śmieje się dostojny wysiłek, stwarzający dla siebie własnego szczęścia złudę.
Nie patrząc, wiem, że jest teraz przecudowna gra fal najsłodszych i zwiewnych, rozswawolonych odpryskiwaniem ku słońcu tysiącznych złotych skier.
Słucham i serce moje temu głosowi odpowiada z pokorą: „Tak, uwielbienia godnem jesteś, o morze, wespół z tą glebą, która w objęciu twojem leży. Bowiem wśród nas urodził się lud jedyny, świadomy stwórca takiego piękna we wszystkich dziedzinach życia, że zdało się ono wypełniać wszystko od początku do końca i cudna o nim legenda długo cieszyła świat.
A jeno lud-twórca w głębi swej rozeznawał, że to dlań jednak nie zasłoniło „początku ani końca“.
Niewysłowiona woli potęgo! Grek poczuciem boskiego umiaru i rytmu wyrzeźbił dla się pełnię widzialnych rzeczy. Zaroiła się od kształtów prześlicznych, zamigotała w potokach światłości i upojeniach błękitu. Trwała najdostojniejszym wysiłkiem utrzymywana, jakby tam pod nią tragicznej przepaści nie było...
Dopokąd żywie świat, nie zaginie podziw dla ciebie, Hellado.
Aliści oto ten podziw, chociaż rzetelny, stopniowo staje się we mnie jakoby wyspą na oceanie — pod odchodzącem spojrzeniem dalekiem. Rozlewa się naokół świadomość, dla której jeszcze nie naleziono nazwania w ludzkiej mowie.
Bo tu w Eleuzis nie miejsce na krótkie myśli postoje i względne stosunki rzeczy.
Uświęcone prochy w milczeniu działają władzą swoją. Wszakże musi zadrżeć przy dotknięciu się do tej ziemi cała istota człowieka.
Tu — w tajemnicy, za granicami stworzonej przez wolę piękności odbywało się spoglądanie w nieosłonione już niczem czeluści początku i końca... Tutaj z pod cienkiego pokładu gruzów i miału, z wnętrza tej tysiąckrotnie upamiętnionej gleby wołają ku nam męczeńskie dzieje Persefony, wszechludzkiej, wiecznej duszy.
Wydaje ci się, człowieku, żeś jest w skupionej, nieruchomej postawie, ze stopami wspartemi o tę ziemię, ale w istocie ty na niej sercem leżysz i słuchasz...
Od niej to sączy się w ciebie zdrój nienazwanej jeszcze wiedzy — i ciszy.
Tymczasem złote godziny dnia ubiegają ku wieczorowi. Czuję, że deszcz słoneczny dosięga mię już tylko ostatnim rąbkiem z ukosa, a oświetlenie w tem miejscu stało się chłodne i błękitnawe.
Śpiew szczęśliwego morza przelewa się w szum bezdenny, pełen rosnącej trwogi. Krokami zmierzchu, wrześniowa noc nadchodzi.
Wszakci to w tym miesiącu, w pięcioletnich odstępach odprawowały się Tajemnice...
Cicho jest; poszum morski stłumiony stał się i głuchy. Niedostrzegalny, jeno sercem wyczuty, przejawia się dreszcz ziemi.
W głębinach, i na powierzchni, i w chłodniejącej powietrznej atmosferze, akordami tajemnych, niewysłowionych łkań rozegrywają się dzieje bolesne Persefony, wiecznej duszy, która z łona macierzystej, przedstworzennej światłości odłamała się własnej żądzy porywem i widzialnego kształtu pragnąca, upadła w nędzę i w cieśnię, w ograniczonego bytu więzienie.
Teraz poprzez prądy powietrzne, i zatapiające mórz fale, i ciężkie pokłady ziemskiego mułu słychać rozpaczny szelest skrzydeł spętanych, nieukojoną przez całe wieki tęsknotę.
Cicho, cicho, skupiajcie się, władze myśli i czucia...
Oto doznaję nieomylnego wrażenia, że się jakiś cień wielki położył na mnie znagła; że ktoś olbrzymi przede mną i zarazem nade mną nagle staje.
Jeszcze przez chwilę mam zamknięte powieki, a potem zwolna otwieram i wzrok mój już wcale nie zdziwiony padł na przecudny rysunek stóp i kolan uwydatnionych przez plastykę fałd po mistrzowsku rzeźbionej szaty.
Zwolna, idącem w górę spojrzeniem ogarniam całość posągu.
Stoi majestatyczna, wszakże nie sztywna, dzięki przedziwnym refleksom i ciepłemu tonowi kości słoniowej. Rysy jej zaprawdę bosko spokojne j bardzo piękne. Oczy patrzące a nieobecne, jakie zazwyczaj u posągów bywają.
Ale oto nagle w tych oczach zapalił się żywy, ogromny ból.
Oto jest, jaką ją z głębi świątyni ukazywano wtajemniczanym u schyłku wtórej „świętej“ nocy.
Matka bogów, symbol przedstworzennej światłości, Demeter...
Bez zdumienia spoglądam, że stoi, majestatyczną stopą depcąca prochy dawno zniszczonych przybytków swoich. Na tle tej pustki j trwożnego zmierzchu tak oczywiście zjawiona i tak samo — jakby nie było bezpowrotnego potoku czasu...
Z wyrazistością zupełną widzę w szarzejącem powietrzu posągowość jej boskich kształtów. Przygina mię swym ogromem, aliści nie niepokoi, ani też miesza.
Zasię z tych oczu, w których zapalił się żywy ból, poczynam uczyć się wielu rzeczy...
W jakiejś chwili dotknęła się skroni moich, może nie bezpośrednio, jeno kierunkiem rąk. Przebiega mię dziwne poczucie wsączającego się cicho strumienia...
Na fałdach rzeźbionego „chitonu“ zamigotał świetlisty obrazek; załomy szaty stają się miękkie, podatne, nieledwie żywe, a zaś wpośród nich, tajemniczym tchem przesuwane palą się dziwne, maluczkie a plastyczne zjawy.
I tak w drobnem, ruchliwem, czarodziejskiem odbiciu ujrzały oczy moje drogę świętą z Aten wiodącą i pochód nocny z płonącemi żagwiami, z niesieniem posągu odrodzonego Dyonizosa, symbolu ofiary i zmartwychwstania. Wżera się wgłąb mych źrenic kształt i ruch, przelewanie się świateł i cieniów.
Potem na wyniosłości w otoczeniu drzew uciszonych dostojność świętych budowli, zamkniętych jeszcze i tajemniczych.
Otwierają się zwolna pierwsze ochronnych murów wierzeje.
Potem szereg scen cudnych, malowanych doskonałością ruchów plastycznych i przemiennem natężeniem wyrazu. Twarze o ustach zamkniętych, wszystkiemi rysami mówią. Żyją linje ramion i rąk.
Oto Persefona, dziewica we wdzięku wczesnej wiosny, wśród przestrzeni czarownych łęgów. Zerwała kwiat swej żądzy. Otwiera się głąb Hadesu.
Oto Demeter w smutku jesiennym przez puste pola i ucichłe gaje bieżąca. Włos jej wszystek rozwiany, a w oczach ból się zapalił, ogromny, niepocieszony, żywy.
Czy w przestrzeniach powietrznych, czy w głębi naszej potrząśnionej pamięci słychać jej głos żałosny, przejmujący, matczyny: „Koro! Koro!“
A potem wnętrze piekielne, ucisk ograniczenia, smętna powaga królowej śmierci, która ma przecież w swych ręku tajemnicę żywota...
A potem olśnienie, szczęście wyzwolin: zawrotny polot, światło wybuchające ze wszystkich stron, promienie, które przetapiają istotę, macierzyste łono odnalezione: światło! światło! światło!
Zaś w świątyni w Eleuzis ukazany wtajemniczonym ostatni symbol: wyrastający, złocisty kłos...
Usłyszmy natężonem przeczuciem słowa o kilka wieków późniejsze, rzeczone do uczniów w Judei, najdostojniejsze słowa o ziarnie, które „obumrzeć musi“.
Ale cicho! położymy sobie palec na uściech, jak to czynili uczęstnicy tajemnic, mijając się bez szelestu na progach przybytku Persefony.
Czy to już wszystko, o czemby wspomnieć tu należało?
Zanim noc całkiem zapadła, ożył na mgnienie ostatni moment chwały.
Niemasz pustki, ruiny, kolosalnego zjawiska posągu i mojej drobnej postaci.
Wznoszą się w pełnej powadze święte chramy Eleuzis. Dookoła szum drzew zaledwo już dostrzegalnych w gęstniejącym pomroku. Piętrzy się zwarta, potężna masa. Przytłumiony głos morza szumowi drzew odpowiada.
Posąg Demetry ukryty jest w głębiach świątyni, na miejscu uwielbianem przez wieki. Tam wykwintność kształtów rzeźbionych z kości słoniowej i zaduma królewskiego oblicza...
Od niepamiętnych czasów stoi ten gród w Eleuzis i niewzruszenie osłania odprawowane we wnętrzu swem tajemnice. Zasię od trzech stuleci również niewzruszenie spogląda na wzrost stopniowy niebezpieczeństwa, które go wreszcie wygładzi z oblicza ziemi.
Jest schyłek czwartego wieku nowej ery i panowanie Teodozyusza. Imperyum rzymskie, które się jutro rozpadnie, dziś jeszcze zdaje się dzierżyć pod sobą świat. A chrystyanizm, który przedwczoraj nie istniał, a wczoraj był odrobiną, rozkorzenił się wszechpotężnie po wszystkiem cesarstwie, zaś jutro je przeżyje.
Wzdyma się młoda siła, osiągająca nad światem panowanie.
Gród Eleuzyjski patrzał na to i trwał. Zdawało się, że na frontonie świątynnym leży jakowaś spokojna zaduma, świadcząca: „wiem o nieskończoności, w której się wszystko pomieścić może i zestroić...”
Ale oto wydany jest edykt cesarza Teodozyusza, nakazujący ostateczne zniweczenie starego obrządku i opróżnienie chramu. A potem przyjdzie zagłada...
Widzę w tę noc przedzgonną twarz ostatniego już hierofanta, ostatniego z tych Eumolpidów, którzy straż i kapłaństwo sprawowali w Eleuzis, przez długie wieki.
W wielkim przedsionku „Filona“ jest prawie ciemno. W świetle lampy zaledwo się wyróżniają zarysy dwunastu potężnych kolumn doryckich. W głąbi dwoiste drzwi są otwarte, za niemi „telesterion“ tonie w zupełnej nocy.
Migotliwy płomień pada na twarz hierofanta. Postać schowana w mroku, głowa widnieje, jakby się unosiła w przestrzeni. Patrzy i cierpi...
Całe dotychczasowe dzieje Eleuzis streściły się i wyraziły w tej twarzy. Ściągłe rysy męczeńsko drgają. Najwymowniejsze są oczy, gorejące nieukojeniem tęsknoty.
A przecież teraz te oczy spoglądać muszą w oblicze nacierającej, nieuchronnej zagłady. Piętrzy się moc niszcząca: edykt cezara, nienawiść wyznawców nowej wiary, łupiestwo hord Alaryka, ruina, straszliwość pustki i zapomnienia; wszystko, co przyjdzie w niecofnionej kolei, ukształtowało się w zwartą okropność przytłaczającej zjawy.
W oczach gniewu nie widać. Jest ból i na początku zdumienie, pytające: dlaczego? Bo wszakże istnieje nieskończoność, w której pomieścić się winna wszystkość rzeczy... I zestroić...
Potem zwolna zdumienie owo wlewa się w jakąś przepaścistą i nienazwaną, a ukojoną świadomość i jakby krótka, żałośliwa kaskada topi się w oceanie.
Ale — cicho. Położymy sobie palec na ustach...
WZGÓRZE KRONOSA.
Szumią pinje w najsłodszym i wonnym powiewie; bajecznych głazów dumnych... Przeciągnęła burza, I tęskno sercu czuciem całej świata krzywdy, Schodziłeś oto ziemię tak drogą tęsknocie ani strzeliła jako wyniesione święcie Hellado! w lat przestworzu, w chwil bezbrzeżnej toni |
Pociąg idący z Alphos do Patras dociera do stacyi, kresu podróży. Zapadła przedwczesna, jesienna noc. Jedzie się już od pewnego czasu bardzo powoli wzdłuż oświetlonego rzęsiście bulwaru. Widać szereg kawiarni, przed każdą powystawiane na ulicę stoliki i krzesła, a publiczności tłumy. Hałas, charakter ruchu wschodni.
I możnaby tak w migotaniu świateł wieczornych doznać chwilowego złudzenia, że oto jakoweś wielkie miasto.
Aliści tam zaraz po za linią domów, po za wrzaskiem handlującego i bawiącego się tłumu, nie złudzenie, a rzecz naprawdę piękna i wielka.
W porcie na ciemnej tafli wód rozsypane ogniki, a iskrzą się wszystkie w niejakiem oddaleniu, bowiem tu statki nie przychodzą do lądu.
Świecą się, odbijają smugami na wodzie, większe i mniejsze, rozmaite.
A w tem wszystkiem pospołu jakby jakiś ruch przyczajony, gotowość odpłynięcia. I to naprawdę piękne.
A zaś rzecz wielka to przychodzący tutaj w cichym poszepcie oddech morza.
Noc bardzo ciepła. W powietrzu zdają się jeszcze unosić wspomnienia przesłodkich żarów dnia... A oto chwilami nadciąga wilgotny, słonawy wiew.
Bo przecież tam, za owym pierścieniem światełek zamykającym widnokrąg portu, jest ono, które nie odpoczywa, wieczyście bezsenne, pełne morze.
Cicho pomyka barka, wioząca podróżnych do statku.
Patrzy się na tę ciemną, niemal że czarną wodę, słyszy się jej szept lekki o dalekich, przedziwnych nad odmętami sprawach.
Chwilami wynurza się nam na drodze wysoki zrąb, ściana. Opływamy ją, spoglądając do góry na wyniośle sterczący pokład.
I znowu przestrzeń czarniawa a po niej smugi złote.
Tak się porzuca brzegi Grecyi.
W myśli zarysował się moment przybycia.
Nietylko się zarysował, ale przecudownie zagrał kolorem.
Było wczesne, świeże, nieco chłodnawe rano; jeszcze się rozpraszały ostatki zmierzchu. Powietrze lekko błękitne, niebo głębokie, jasne, niczem niezachmurzone. Od fal wstająca ogromna, jakby radosna świeżość.
A przed nami owo skaliste i przedziwne w rysunku wybrzeże.
Są miejscowości, są kraje, na których pierwszy widok powstaje wrażenie: „piękne!” „wielkie!“„ciekawe!“
Ale o brzegach greckich mówi się odrazu, a z głębi duszy: „Niewysłowione i drogie”.
Nadmorskie skały greckie nie piętrzą się nigdzie w jeden pospólny wał, jak się to np. napotyka po drodze w Albanii.
O każdej skale greckiej można powiedzieć, że się z pośród łańcucha ostro wydziela i zachowuje odrębny kształt wyrazisty, jest sobą.
Na takiem tle oczom przybysza pojawione zdaleka portowe miasto Patras.
Jak smuga wstęgi pomiędzy spięciem przez dwie rozmaite a przedziwne klamry, tak w granicach owych dwóch chwil odmiennych wyrasta w pamięci, odtwarza się i drga życiem niedawny pobyt w cudownym kraju.
Onego rana, wylądowując na greckiej ziemi, poszło się nie w przeszłość, ale w świat jakiś jedyny, bo miniony, a przecież nieskończenie obecny.
Napotykane w dzisiejszej Grecyi zwaliska i ślady działają na otwartą duszę, jak potrącenie mocniejsze strun. Nastaje oddźwięk i tworzy się rzeczywistość czyli pieśń.
Tak w każdym z nas tkwi poczucie żywej ongi Hellady; tak cała ludzkość nosi w piersiach i wielbi relikwię swoją, obraz i woń młodości.
A przytem... Wszakże niebo jest, jakiem było, i morze, i powietrze, i mieniące się w słońcu skały. Nieopisany urok wieje w tym razie z krótkiego słówka: „to samo”. Zaczarowuje całą, nieporównaną z innemi, wędrówkę.
Stanąwszy na ziemi greckiej, w onem zaczarowaniu, człowiek odwiązuje się od danego współczesnego momentu, i od jednodziennej troski swojej, i od pokolenia, w którem ograniczać się musiał. A jest to wielkiem zaprawdę dobrodziejstwem. Niejednokrotnie tak nam tęskno żyć w czasie — wprost przypadkowym — naszego urodzenia... Tak ciasno... Każda dusza ma chwile, w którychby chciała pożywać z rzeczy, co zawsze sycą i pić ze zdrojów płynących wszystkim latom i wszystkim pokoleniom.
Przeto odczuwamy z rozkoszą, że otworzyła się głębia wielkiego zapamiętania...
Czemu jednakże to nagłe, przelotne, dziwne wrażenie? Czemu owego rana, najpierwszego na drogiej ziemi greckiej, stanęło za nami jakby widmo? Co prawda, tylko na mgnienie oka.
Było smutne i miało w sobie jakowąś bezbrzeżną melancholię nieuleczalnej pamięci,
Rozwiało się w przejrzystości powietrza i w radosnym przypływie słońca.
A może...
Te rzeczy umieją wchodzić w człowieka, że nie dostrzeże sposobu i chwili.
Ale nie pora o tem, nie pora! Otworzyły się takie błękitne, słoneczne, niewysłowione głębie!
Jeszcze raz zanurzyć się w to wszystko myślą i sercem... Jeszcze raz — przed powrotem...
Widzę ciebie, Eleuzis...
Jakże pluszcze i śpiewa u podnóża kamienistych pagórków szafirowa fala zatoki.
Koniec półwyspu wrzyna się tutaj klinem tak, że z wyniosłości współcześnie dojrzeć można oba ramiona obejmujących go wód. Wzgórza są nagie, skaliste i w wielkiem iskrzącem się słońcu ciche.
Taka sama cichość rozciągnęła się nad miasteczkiem. Jest skwar południa i ludzie tylko zrzadka tu i owdzie się snują.
Ubogie, szare, kamienne domki wcisnęły się aż pomiędzy ruiny, wkraczają na obszar zasłany rumowiskiem z marmurów...
Z jednej strony, północno-zachodniej, wzgórze, na którego szczycie wznosiła się niegdyś akropolis miasta, a zaś o zbocze wspierała się wielka, częściowo w łono skalne wprowadzona, świątynia.
Olbrzymie cmentarzysko lśni się pod słońcem niepokalaną bielą marmuru.
Można wstępować na stopnie, które już do żadnych podwojów nie prowadzą. Można dotykać się podstaw, z których runęły kolumny.
A krok mimowoli potrąca o rozsypane tu wszędy obłamki cudownych ongi kapitelów.
W cichości, której nie mącą żadne mizerne głosy, dochodzi radosny, tryumfujący śpiew morza.
Tak samo grało ono niegdyś, niewyczerpane i łaskawe, na cześć wielkiego symbolu i bogini, wieczyście żywiącej ziemi.
O, matko płodna! Demeter!
Wzrok topi się z rozkoszą w błękitach tego nieba! słuch utonął w spokoju tak pełnym wieczystych ech; dusza istotnie i całkowicie odeszła w promienne kędyś zaranie.
Jeśli coś pozostało z drobniejszych i osobistych cech, to chyba pragnienie, ażeby się chwila taka przedłużyła aż w nieskończoność...
Przesuwa się wejrzenie okólne w zachwycie czci. Zaprawdę, to miejsce godnem było stać się kolebką i domem rodzinnym Ajschylosa.
Przedziwna rzecz! Nie zgiełk oceanu i nie ponurość olbrzymich gór, ale właśnie to, wśród bajecznie zębionych brzegów grające, młodzieńcze morze i ta kraina wszystka migotliwa od wdzierania się szafirowych wód, wytworzyły największą siłę...
O! jeszcze raz obrócić się ku temu myślą i sercem — przed powrotem...
Jak dobrze jest przebywać w szczęśliwego piękna zenicie!
W Atenach, za miastem, pomiędzy pagórkiem Muz i wzgórzem Pnyxu, można znaleźć kotlinkę, wgłębienie, zkąd widzi się jedynie wyniesiony na jasnem tle nieba Akropol.
Nic więcej. Nic z tegoczesnych, natrętnych i przykrych ulic miasta.
W przejrzystem powietrzu z nieporównaną plastyką występuje rysunek tej wyniosłości: Propylejów przepych królewski i dziewicze zjawisko Partenonu.
Zaprawdę koronne jest to wzgórze.
Słońce zachodzi; tam gdzieś za nami zwolna nachyla głowę do błękitu pirejskich fal.
Zaś przed nami powietrzne tło Akropolu uczyniło się prawie srebrne. I ona sama, Akropolis niepokalana, zdaje się rosnąć w przedziwnej lekkości linji swoich, unosi się w górę, nie porzucając podnóża...
Zdaje się mówić wpatrzonym i zapatrzonym oczom: „Któż, jako ja, ma w sobie radość doskonałego piękna? Ześrodkowaniem jestem, i najsilniejszym wyrazem, i wszystkiem“.
Duszę człowieka ogarnęła srebrzystość spokoju. Zatraciły się granice krajów i epok, w świetle nieskończonego przestworza duch nieśmiertelny czci nieśmiertelną piękność i czuje się szczęśliwy.
Zaliż widmo-pamięć może pojawić się w takiej chwili?
Gdy tak odtwarzaniem w sobie wędrujesz, człowieku, po drogiej ziemi greckiej, godzinę masz jedną niepodobną do innych, jak przymglona purpura niepodobna jest do błękitu.
Pociąg zatrzymał się przed jakąś budką w obszernem polu. Sapnął i poleciał dalej.
Malutka stacyjka „Fichtia“. Ocienia ją kilka wysokich akacyi.
Obróćmy się ku północy. Płaszczyzna wydyma się przed nami i stopniowo podnosi aż do podstawy dwu wzgórz skalistych i surowych. Dalsze z nich jest ostro ścięte u wierzchołka; zaś oba w oświetleniu słonecznem przesłaniają się od czasu do czasu barwą leciuchno czerwonawą i chciałoby się o nich powiedzieć, że są smutne.
Idzie się drogą prostą i zrazu dosyć nieznacznie pod górę. Słońce pali, miejscowość jest bezdrzewna.
Upływa jakieś pół godziny. Po lewej stronie pozostała mizerna wioska „Charitzi.” Droga coraz bardziej górzysta i stopniowo zwraca się także na lewo.
Na zakręcie pojawił się, jakby z pod ziemi wyrósł, przewodnik. Stary Greczyn, dosyć obdarty, na chudym, nędznym koniu. Obie nogi ma przewieszone na jedną stronę, a koniowi umotał u pyska torbę płócienną z odrobiną jakiegoś obroku.
Z nieba leje się roztopione złoto.
Droga idzie teraz wzdłuż wyniosłości oddzielającej od Charitzi. Jałowy grunt; pagór jest polem kamienistem, a obecnie spiekłem do skwaru.
Po pewnym czasie trzeba, zeszedłszy z drogi, ścieżyną wspiąć się na zbocze owego pagórka.
Tu nieproszony przewodnik okazuje się przecież niezbędnym. W zboczu jest otwór zamknięty żelazną kratą, którą ten jegomość otwiera.
Dosyć długi, niesklepiony, ziemny korytarz; ściany podtrzymywane obmurowaniem, na końcu czernieje wnijście do podziemia, dawniej zwanego mylnie — grobem Agamemnona.
Powiał chłód. Ciemno. Przy zaświeceniu świeczki można dopatrzeć, że jest to wnętrze całe okrągłe i zwężające się u góry na podobieństwo słomianego ula.
W prawej ścianie otwór do przyległej czworokątnej komory.
Ale nam lepiej jest zagasić świeczkę.
Inne światło zrodziło się tutaj nagle...
„I wbiegło złote i do nóg upadło...“
Bo cóż nam do tego, że w 1877 roku Schliemann odkrył gdzieindziej istotne, autentyczne królewskie groby?
Wszakże dla nas jak — wtedy „cząbry smutne gór spalonych pachną“ i wiatr „obiegłszy górę ruin siwą, napędza nasion kwiatów, a te puchy chodzą i w grobie latają jak duchy“.
A gdy się powraca z podziemia znowu na świat, — cóż to? i jakże się to dzieje, że stoki Mykeńskich wzgórz przysłonił na chwilę cień „Krzemienieckiej góry“?...
Idźmy dalej.
Droga skierowała się teraz na prawo i, zda się, okalać będzie wzgórze. Wznosimy się ciągle, aczkolwiek stopniowo. Wszędzie odłamki i zsypy kamieni.
Oto już zakręt i nagle — nie podziw, ale wstrząśnienie całej istoty.
Droga się rozdwoiła. Jedno ramię gościńca idzie naprzód, w świat, w kamienistą jakąś i smutną krainę; a zaś drugie na prawo, wspinając się cokolwiek po zboczu, wędrownika przywodzi — do wrót.
Stoi Mykeńska lwia brama.
Wrażenie jest poprostu nadmierne.
Do tych wrót droga skręca gościnna i szeroka, jak ongi w przedhomerowych czasach.
Te wrota stoją nienaruszone, jakby za niemi było grodzisko wrzące barbarzyńskim jeszcze przepychem uczt, i szczękiem broni i twardą pieśnią.
A przecież od tysięcy, tysięcy lat ściele się tam jedynie, w znoju słonecznym cicha, obłamów i żwirów kamiennych chusta.
Potężny wał z szarych głazów półkręgiem idzie i przypiera do stromego zbocza.
Brama znajduje się właśnie w pobliżu tego miejsca.
Czasu wojny niełatwy był przystęp w dom Atrydów.
A dzisiaj, wszedłszy, widzimy zaraz na prawo przestrzeń niewielką, okrągłą, podwójnym rzędem stojących, ale nizkich, kamiennych płyt obwiedzioną. A z wnętrza tego pierścienia spogląda ku nam sześć kutych w skale i podłużnych czeluści. Zieją pustką po wydarciu swej zawartości, bowiem to są, gwoli nauce złupione, nieszczęsne i chwalebne groby potomków Atreusa.
Grodzisko było rozlegle; składało się z dwu części: dolnej i górnej; ta ostatnia pono starożytniejsza.
Cały świat zwalisk, a raczej szarego kamiennego gruzu. Fundamenty i ślady ścian. Dziwnie smutno wśród tego wyglądają dobrze zachowane schody.
Z wyniosłości starszego grodziska widok na wszystką przestrzeń Argolidy aż do morza.
Morze bowiem w tym kraju prawie wszędy obecne, a nigdzie bardzo dalekie.
Nie wynijdzie król Agamemnon do progów swego dwora...
Siedząc u bramy, słucha się wiatru, który tam pośród gruzów przechadza się i wzdycha, jedyny teraz gospodarz.
Ale chociaż się rozsypisko widziało na własne oczy, oto siedząc u wrót, nie wierzy się temu, przedziwnie się nie wierzy...
Król Agamemnon wynijdzie na groźny próg swego dwora...
Wielki i świecący orężnie, rozradowany, a dziki, jak kiedy się sposobił na zgubę Ilionu.
Ale oto rozdzierający powietrze krzyk wściekłości i bólu. To, tam w grodzisku król Agamemnon, zdobywca iliońskich murów, pada haniebnie uwikłany w purpurowym zwycięzkim płaszczu i ugodzon toporem wiarołomnej żony.
A teraz w cichem niebieskawem świtaniu Orestes przychodzi pokryjomu obcinać pukle sieroce na grobie ojca...
Żadne inne zwaliska nie sprawiają podobnego wstrząśnienia, bowiem tu już nie przeszłość, ale zamierzchłość staje się obecną.
I znowu spoglądamy okolnie, pytając tego widnokręgu, czem był, że wykołysał w obrębie swoim straszne i nieprześnione sny purpurowe, do których zawsze powraca najgłębsza pamięć ludzkości.
Niema kształtów olbrzymich; nie strzelają nad chmurami lodowce, nie leją się kaskady. Ale prostota tych czerwieniejących w zmierzchu pagórków posępniejsza jest ponad wszelką grozę. Z umiarkowanych zarysów tych linji wyłania się tajemnica nieśmiertelnej wielkości greckiej.
Nadciągnął wieczór. Dusza wgłębiła się w jakoweś zamierzchłe przepaści, odświecające barwą szkarłatu. Tam złożone są pierwowzory tragizmu; tam ziarna poruszeń przyszłych, surowe, płodne ziarna...
Jak czerwony kamień połyska wrażenie tej godziny; we smudze wspomnień rozpala się i gra.
Więc oto całą wstęgę tęczową uwozimy w sobie dla siebie, płynąc z powrotem po cichej, ciemnej, nieprzenikliwej wodzie.
Już widać statek, już pokład zamigotał światłami.
Lecz teraz się coś dokonywa w tym przedostatnim momencie. Pozornie z uprzedniemi to niezwiązane, a jednak...
Bo wstało uczucie dojmującego poznania.
Tak, było widmo...
W ono cudowne rano przyjazdu było, które opuścić nie może, widmo nieprzebolałych nigdy rzeczy. I chadzało za tobą, człowieku, nieutrudzonym krokiem.
W przeradosnem olśnieniu słonecznem nie obróciłeś się, ażeby spojrzeć; w szumie myśli szczęśliwych nie usłyszałeś stąpania.
Ale teraz, gdy wracasz, płynąc po cichej, ciemnej, nieprzenikliwej wodzie, ono ci mówi: „Byłem... Bo kędy jesteś, być muszę”.
Zali spytam: dlaczego? Wszakże wiem, że to moje uczucie pierworodzone. Zali spytam o nazwę.
Może mi pocznie odpowiadać słowami:
„Na Termopilach... nie, na Cheronei
„trzeba się memu załamać koniowi,
„bo jestem z kraju...“
I dalszy ciąg załamuje się krzykiem w sercu.