Przejdź do zawartości

Wzniesienie się Rougonów (1895)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Wzniesienie się Rougonów
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. La Fortune des Rougon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Rougon ośmielił się wyjść od matki o godzinie piątej zrana. Staruszka zasnęła na krześle. Idąc chyłkiem aż na ulicę Św. Mittra, nie spotkał nikogo i nic nie posłyszał. Doszedł aż do bramy Rzymskiej otworem stojącej. Miasto, pogrążone we śnie, nie wiedziało nawet jakiej nierozwagi dało dowód, śpiąc przy drzwiach otwartych. Możnaby było mniemać, że Plassans wymarło. Rougon, nabierając w tej ciszy otuchy, wszedł na ulicę Nicejską. Przeglądał bacznem okiem zaułki poboczne, czy z nich kto nie wyskakuje i nie chwyta go za kołnierz. Dotarł wszelako bez przeszkody do ulicy Sauvaire, zaczynając przypuszczać, że powstańcy rozpłynęli się w nocnych ciemnościach, jak senne widziadło.
Na pustym chodniku zatrzymał się cokolwiek. Głębokie westchnienie i nadzieja tryumfu ulgę mu przyniosły. Najwidoczniej ci hultaje, republikanie, pozostawili mu Plassans. Miasto należało teraz do niego i śpi jak głupie, o niczem nie wiedząc; byle rękę wyciągnął, już je będzie miał. Krótkie wytchnienie, rzut oka człowieka wyższego na uśpioną podprefekturę, wielką sprawiły mu radość. Założywszy ręce, przybrał postawę dowódcy w przeddzień zwycięztwa. Do uszu jego dolatywał tylko szmer wody spadającej z fontann w baseny.
Niespokojność ogarnęła go po chwili namysłu. Jeżeli nieszczęściem zrobiono cesarstwo bez niego? Jeżeli Sicardot, Garçonnet, Peirotte i inni, zamiast być uprowadzonymi przez powstańców, zamknęli tychże w więzieniach miejskich! Zimno go przeszło... Ruszył dalej w nadziei, że Felicya udzieli mu dokładnych objaśnień. Szedł szybko pod domami przez ulicę Banne; podniósł głowę, dochodząc do swego mieszkania, i widok przerażający przedstawił się oczom jego. Z okna żółtego salonu mocno oświetlonego, wychylała się czarna postać, którą uznał za swoją żonę i ta rozpaczliwie machała rękami. Stanął przestraszony, nic nie mogąc zrozumieć. Aż tu pod nogi upadło mu coś twardego. FeJicya rzuciła klucz od szopy, obejmującej cały rynsztunek wojenny. Klucz jasno wskazywał, że należy wziąść się do broni. Zawrócił się, chociaż nie pojmował, dla czego żona broniła mu przystępu do domu. Wyobrażał sobie coś strasznego.
Poszedł prosto do Roudiera. Zastał go na nogach w pogotowiu do wymarszu, ale ten nie wiedział ani słowa o wypadkach nocnych. Mieszkał na końcu Nowego Miasta, gdzie, co do przejścia powstańców, żadne nie doszło echo. Piotr mu zaproponował, żeby poszli do Granoux, gdyż pod jego oknami banda koniecznie iść musiała. Ze służącą radcy municypalnego musieli długo parlamentować, nim ich wpuściła; wchodząc, usłyszeli jak biedny człeczyna upominał sługę, żeby nie otwierała, bo ulice są pełne rozbójników.
Siedział w sypialnym pokoju po ciemku. Lepiej mu się zrobiło, gdy poznał przyjaciół, ale nie pozwolił lampy zapalić, żeby światło nie ściągnęło mu jakiej kulki. Sądził że powstańcy są jeszcze w mieście. Zagłębiony w fotelu przy oknie, z głową obwiązaną chustką fularową, jęczał:
— Ach, moi kochani, gdybyście wiedzieli!... Co to był za harmider! Patrzałem na wszystko przez okno. Postacie przestraszające, banda zbójców. Szli tędy po raz drugi; ciągnęli z sobą komendanta Sicardot, poczciwego Garçonneta, dyrektora poczty i wielu innych a krzyczeli jak ludożercy!...
Rougonowi w sercu się rozjaśniło. Kazał sobie powtórzyć jeszcze raz, że Granoux widział jak uprowadzono mera i wszystkich innych.
— Wszakże ci mówię, płakał poczciwiec rozkwilony, byłem za firanką... Słyszałem jak Peirotte utyskiwał pod mojem oknem gdy go prowadzili: „Panowie, nie róbcie mi nic złego“. Musieli go maltretować... To wstyd, hańba...
Roudier zapewnił Granoux, że w mieście nikogo już nie było, że umyślnie wstąpili po niego, żeby szedł razem z nimi bronić Plassans. Trzej zatem oswobodziciele, naradziwszy się, postanowili iść każdy z osobna do swoich przyjaciół i wszystkich zgromadzić przy szopie, tajemnym arsenale reakcyi. Rougonowi stały ciągle na myśli znaki, jakie dawała Felicya i wszędzie upatrywał zasadzek. Granoux, chociaż niewątpliwie najgłupszy z trzech, pierwszy zrobił przypuszczenie, że musiało pozostać cośkolwiek republikanów w mieście. Było to promykiem światła dla Roudiera, któremu zaraz na myśl przyszło, że musi się coś święcić ze strony Macquarta.
W godzinę potem zeszli się w szopie, na ustroniu stojącej. Chodzili do znajomych, po cichu, nieznacznie, zbierając ludzi co najwięcej. Lecz wyżej czterdziestu zebrać nie mogli, przyszli wszyscy pojedynczo, zalęknięci, pomieszani.
W szopie, należącej do bednarza, było pełno obręczy, baryłek, klepek a wśród nich spoczywały strzelby w trzech skrzyniach. Latarka stojąca na ławie oświetlała niewyraźnie to szczególne widowisko, gdy Roudier wieka od skrzyń podniósł, wszystkie szyje się wyciągnęły i głowy nachyliły, by spojrzeć na błyszczące fuzye, z rodzajem wewnętrznej trwogi i zgrozy.
Gromadka reakcyonistów, obliczywszy się, zawahała się jawnie. Było ich 39, wystawią się więc na śmierć niechybną. Ojciec rodziny mówił o dzieciach swoich, inni, nie tłomacząc się nawet, skierowali się ku wyjściu. Lecz nadeszło jeszcze dwóch sprzysiężonych; ci, mieszkając na placu Ratuszowym, wiedzieli że w ratuszu pozostało zaledwie dwudziestu republikanów. Naradzono się powtórnie. Zdawało im się, że czterdziestu jeden przeciw dwudziestu, jest liczbą możliwą. Rozebrali pomiędzy sobą broń, którą Rougon wydobywał ze skrzyń i podawał. Zimne lufy mroziły każdego aż do szpiku w kościach. Piotr zamknął z żalem skrzynie, gdyż pozostawało w nich 109 sztuk broni — byłby je także chętnie rozdzielił; potem porozdawał naboje. Te wypełniały dwie wielkie beczki po same brzegi. Plassans mogłoby się bronić przeciw armii całej. W kącie, gdzie beczki stały, było zupełnie ciemno; ktoś przysunął latarkę, lecz jeden ze sprzysiężonych, tęgi kiełbaśnik o pięściach olbrzyma, rozgniewał się; podług niego, światło w takiem miejscu groziło niebezpieczeństwem. Ponieważ ogół podzielał to zdanie, naboje rozdano po ciemku. Wypchali niemi kieszenie co wlazło. Gdy już byli gotowi, nabili broń przy zachowaniu największej ostrożności. Stojąc potem przez chwilę patrzyli na siebie z pod oka. W spojrzeniach tych przebijało się nikczemne okrucieństwo połączone z głupotą.
Szli przez ulice pod domami, jeden za drugim, jak dzicy idący na wojnę. Rougon postępował na czele; nadeszła godzina, w której musiał nadstawić swoją osobą, jeśli uknute plany miały znaleźć powodzenie; krople potu występowały mu na czoło, chociaż zimno było na dworze; postawę wszakże zachował bardzo wojowniczą. Roudier wraz z Granoux szli zaraz za nim. Kolumna zatrzymywała się po dwakroć, gdyż im się zdawało, że słyszą daleką wrzawę bitwy, ale było to złudzeniem, spowodowane brzęczeniem wiszących na łańcuszkach przy drzwiach felczera mosiężnych talerzy, któremi wiatr poruszał. Zbawcy miasta przybyli szczęśliwie przed ratusz, gdzie w jednem tylko oknie się świeciło. Była już godzina siódma, dzień się zaczął robić.
Po długiej naradzie zbliżono się do bramy, by się przekonać co znaczy ponura ciemność i niepokojąca cisza. Drzwi były przymknięte. Jeden z spiskowców wsunął w nie głowę i cofnął się żywo, mówiąc, iż w sieni na ławce pod murem śpi człowiek uzbrojony. Rougon, pragnąc się odznaczyć, wszedł pierwszy, śpiącego pochwycił i przytrzymał, dopóki go Roudier nie związał. Pierwsze powodzenie, dokonane w cichości, wielce dodało odwagi małej gromadce, obawiającej się zabójczych wystrzałów, Rougon dawał ciągle znaki, by radość jego rycerzy nie objawiała się zbyt hałaśliwie.
Idąc dalej na palcach przez sień, spostrzegli przy świetle latarki wiszącej na murze, z piętnastu ludzi śpiących na zwykłem stanowisku policyi. Rougon, który niewątpliwie wychodził na wielkiego dowódcę, pozostawił przy nich połowę swoich ludzi z rozkazem, by posterunku nie budzić, tylko mieć na oku i uwięzić, gdyby się ruszyli. Najwięcej dawało mu do myślenia owe okno oświecone, co widzieli z placu; węszył w tem Macquarta. Rozumiał, że przedewszystkiem należy uwięzić tych na górze; wszedł zatem na schody po cichu, za nim dwudziestu rycerzy. Roudier komenderował oddziałem pozostawionym na dole.
Macquart rzeczywiście rozpierał się z napuszoną miną w fotelu i w pokoju mera, z łokciami wspartemi na jego biórku. Po wyjściu powstańców był pewien, że miasto do niego należy, że opierających się pokona i zostanie panem wszechwładnym. Jako człowiek prosty i niedaleko widzący, uważał trzech tysięczną bandę powstańców, która przeszła przez Plassans, jako sukurs niezwyciężony i zdolny do trzymania w posłuszeństwie pokornej ludności miejskiej. Wszakże powstańcy zamknęli żandarmów w koszarach, gwardya narodowa jest rozczłonkowana, cyrkuł szlachecki umiera ze strachu, kapitaliści z Nowego Miasta nie mieli nigdy fuzyi w ręku; nie ma w mieście ani broni, ani żołnierzy. Bezpieczny więc zupełnie, nie zachował nawet tej ostrożności, żeby drzwi pozamykać, ludzie jego jeszcze większą przejęci ufnością, spali w najlepsze. Oczekiwał więc spokojnie brzasku dziennego, z którym, jak mniemał, zbiorą się koło niego wszyscy republikanie miejscowi i okoliczni.
Rozmyślał już o przeprowadzeniu urządzeń rewolucyjnych, to jest o mianowaniu komuny, której byłby naczelnikiem; o uwięzieniu podejrzanych patryotów, mianowicie tych, co mu się nie podobali. Wyobrażał sobie z rozkoszą Rougonów zwyciężonych, żółty salon wypróżniony i całą klikę zdającą się na łaskę i niełaskę. Postanowił wydać odezwę do mieszkańców plassańskich. We czterech pracowali nad tem dziełem. Po jego ukończeniu, Macquart, zasiadłszy w fotelu, kazał sobie proklamacyę odczytać, nim ją pośle do drukarni „l’Indépendant“, na której obywatelskie uczucie liczył. Jeden z redaktorów zaczął czytać z przesadą:
„Obywatele miasta Plassans! Godzina wolności wybiła, odtąd sprawiedliwość nami rządzić będzie...“
W tem dał się słyszeć szelest przy drzwiach wchodowych i te zwolna otwierać się zaczęły.
— Czy to ty, Cassoute? — zapytał Macquart.
Odpowiedzi nie było, ale drzwi się otwierały.
— Chodźże raz! — zawołał niecierpliwie — czy ten łotr Rougon, powrócił już?
Przez drzwi całkiem już otworzone, wpadł do pokoju hufiec zbrojny. Pośrodku niego szedł Rougon, mocno czerwony na twarzy, z oczyma rozwartemi; wszyscy wywijali fuzyami jak kijami.
— Ach, hultaje, broń mają! — zaryczał Macquart. Chciał porwać dwa pistolety na biórku leżące, ale pięciu ludzi uchwyciło go już za kołnierz. Czterej redaktorowie proklamacyi opierali się czas jakiś. Popychano się, wywracano, deptano. Fuzye zawadzały wojującym i chociaż były dla nich bez żadnego użytku, nie chcieli się z niemi rozłączyć. W zamieszaniu tem strzelba Rougona przypadkiem wystrzeliła; pokój napełnił się przerażającym hukiem i dymem; kula stłukła piękne lustro, podobno najpiękniejsze w mieście. Wystrzał, niczem nieusprawiedliwiony, ogłuszył wszystkich i zakończył utarczkę.
Podczas gdy szermierze oddychali zasapani, trzy wystrzały huknęły na dziedzińcu. Granoux pobiegł do okna, niespokojność ogarnęła wojowników, niemających najmniejszej chęci rozpoczynać zapasów z posterunkiem, znajdującym się na dole, o którym na chwilę zapomnieli. Lecz Roudier krzyknął, że wszystko idzie dobrze. Granoux, ucieszony, okno czemprędzej zamknął. Wystrzał ze strzelby Rougona obudził śpiących w sieni, którzy zaraz się poddali, widząc, że opór byłby nadaremnym. Trzech ludzi Roudiera wystrzeliło w powietrze, nie zdając sobie sprawy, dlaczego — może chcieli odpowiedzieć wystrzałowi na górze. W ręku tchórzów fuzye zwykle same strzelają.
Rougon kazał związać sznurami od firanek ręce Macquarta; ten zaś, płacząc ze złości, wygrażał obecnym:
— Czekajcie, niegodziwcy... Niechaj no nasi przyjdą, dziś wieczór lub jutro zrana... będziecie mieli za swoje...
Wspomnienie o bandzie powstańczej niekoniecznie było przyjemnem dla naszych bohaterów. Rougon poczuł ściskanie w gardle. Macquart wściekał się, że takie niedołęgi podeszli jego, dawnego żołnierza; rzucał nienawistne spojrzenia na brata i wymyślał na niego:
— Wiem ja, wiem piękne rzeczy o tobie! Staw mię przed sądem, proszę cię; sędziowie dowiedzą się ciekawych historyj!...
Rougon pobladł. Obawiał się, żeby Macquart nie przysłużył mu się opowiadaniem czegoś niepotrzebnego w obec obywateli, którzy mu dopomogli uratować miasto. Lecz ci panowie, zmieszani spotkaniem się dwóch braci, przewidując kłótnię, usunęli się na stronę. Rougon, uzbroiwszy się w odwagę, przystąpił do nich i rzekł tonem pełnym godności:
— Zamkniemy tutaj tego człowieka; jak się zastanowi nad swojem położeniem, udzieli nam potrzebnych objaśnień. Co się mnie tyczy, spełnię mój obowiązek. Przysiągłem, że uwolnię miasto od anarchii i dokonam tego, chociażbym miał poświęcić własnego brata, niby dawny rzymianin, niosący w ofierze na ołtarz ojczyzny rodzinę swoją.
Wzruszony, Granoux wziął go za rękę i potrząsł nią mocno, dając tem do zrozumienia, że go pojmuje, widzi, że jest wzniosłym! I wyświadczył mu ważną przysługę, bo zabrał wszystkich z pokoju, pod pozorem odprowadzenia jeńców na dziedziniec.
Piotr, pozostawszy sam na sam z bratem, nabrał pewności siebie.
— Nie spodziewałeś się mnie, prawda? Domyślam się, że musiałeś urządzić jakąś łapkę w mojem mieszkaniu. Widzisz, nieszczęsny, na co ci się twoja złość przydała!
— Mój kochany — rzekł Macquart, wzruszając ramionami — daj mi święty pokój. Jesteś stary łotr — to rzecz wiadoma. Nie mów jednak hop, aż przeskoczysz.
Rougon, nie wiedząc co z nim zrobić, wepchnął go tymczasem do gabinetu Garçonneta, który nie miał drugiego wyjścia, ani też okna, gdyż światło padało z góry. Stało tam kilka foteli, sofa i lavabo marmurowe. Piotr zamknął drzwi na dwa spusty, zwolniwszy nieco więzów bratu. Ten zaś położył się na sofie i ogromnym głosem zaintonował: „Ça ira!“
Rougon, pozostawszy sam, usiadł i westchnął głęboko, ocierając sobie czoło. Jak ciężko zdobyć zaszczyty i majątek! Był już blizkim celu, dotykał mahoniowego biórka, siedział na miękiem wysłaniu... Wyprostował się i przybrał mimowolnie postawę godną i dostojną. Cichość panująca dokoła przejmowała duszę jego religijną powagą, nawet kurz, ulatniający się ze starych papierzysków, zalegający kąty — i ten wydał mu się wonnem kadzidłem; pokój, cuchnący mizernemi zatargami municypalności trzeciego rzędu, był dla niego świątynią, w której on chciał być bóstwem...
Tymczasem szalone wykrzyki i odgróżki Macquarta przerywały chwilami owe sny zwycięzkie. Zawsze ten człowiek! Kiedy Plassans shołdowane u nóg jego leży, on mu przypomina sąd przysięgłych, sędziów, publikę, 50,000 franków i inne haniebne historye! Któż go uwolni od tego nędznika?
Nareszcie Antoni zasnął. Piotr odetchnął swobodnie z dziesięć minut.
Roudier i Granoux przerwali mu błogie rozmyślanie; powrócili, zaprowadziwszy republikanów do więzienia. Godziny mijały, miasto zbudzi się ze snu, należy przedsięwziąć coś stanowczego. Roudier był zdania, że przedewszystkiem trzeba wystosować proklamacyę do mieszkańców; przeglądał właśnie tę, co powstańcy pozostawili na stole.
— Otóż tutaj mamy co nam potrzeba! — zawołał. — Zmienić trzeba tylko kilka wyrazów a odezwa będzie gotowa.
Rzeczywiście, po kwadransie pracy, Granoux przeczytał głosem wzruszonym co następuje:
„Mieszkańcy Plassans! Nadeszła godzina oporu, porządek został przywrócony, i t. d., i t. d.“.
Postanowiono, że drukarnia „Gazety“ odezwę wydrukuje i że takowa rozlepioną zostanie po rogach ulic.
— Teraz zaś — rzecze Rougon — pójdziemy razem do mego mieszkania. Pan Granoux zgromadzi tutaj członków rady miejskiej, pozostałych na wolności i opowie im straszne wydarzenia tej nocy. Co się mnie tyczy, jestem gotów przyjąć wszelką odpowiedzialność za moje czyny. Jeżeli zostanie uznanem, że dałem dostateczne dowody zamiłowania porządku, stanę chętnie na czele komisyi municypalnej, aż do czasu przywrócenia władz właściwych. Nie chcąc, żeby mię posądzano o ambitne dążności, nie pokażę się na ratuszu inaczej, tylko wezwany przez współobywateli.
Granoux i Roudier oświadczyli, że Plassans nie będzie niewdzięcznem; wszakże wszyscy wiedzą, że to on miasto ocalił. Każdemu wiadomo, co zrobił dla stronnictwa porządku: salon żółty zawsze otwarty dla przyjaciół władzy, szerzenie dobrych zasad po wszystkich cyrkułach, pomysł urządzenia składu broni, nadewszystko noc dzisiejsza, pełna z jego strony heroizmu i poświęcenia.
Granoux zapewnił, że z góry już jest pewien uznania i wdzięczności panów radców municypalnych. Dodał nakoniec:
— Nie ruszaj się pan ze swego mieszkania, ja tam wkrótce przybędę, by pana w tryumfie przyprowadzić na ratusz.
Roudier od siebie oświadczył, że pojmuje dobrze i ocenia takt, tudzież skromność przyjaciela. Nikt zresztą nie posądziłby go o ambicyę, przeciwnie, jego delikatność jest dla każdego widoczną, skoro bez woli współobywateli nie chce sięgać po żadną godność. Postępowanie takie jest zacne, szlachetne, wzniosłe.
Rougon spuścił głowę skromnie pod gradem pochwał, sypiących się na niego.
— Ależ panowie — protestował — to nad moje zasługi!...
Słowa obywateli, z których jeden stał po jednym jego boku, drugi po drugim, mile go łechtały. Z fotelu merowskiego wydzielał każdemu ukłony, jakby sam książę prezydent, którego zamach stanu zrobił cesarzem.
Oddawszy sobie pochwał do syta, obywatele zeszli na dół. Granoux poszedł szukać radców. Rougon udał się do siebie, Roudier miał pójść za nim, wydawszy wpierw rozporządzenia co do straży policyjnej w ratuszu.
Dzień był już prawie zupełny. Piotr, idąc ulicą Banne, stukał raźnie podkówkami po pustym chodniku; zdjął kapelusz, gdyż wyziewy dumy rozgrzewały mu głowę; wchodząc do domu, zastał na schodach Cassoute’a, wytrzymującego na swojem stanowisku. Siedział na pierwszym stopniu, podpierając głowę na ręku, patrzył głupowato przed siebie z milczącą i upartą wiernością psa.
— Czekałeś na mnie, prawda? — rzekł Piotr, domyśliwszy się wszystkiego, gdy go zobaczył — Idźże teraz i powiedz panu Macquartowi, że jestem w domu. Znajdziesz go w ratuszu.
Cassoute wstał i odszedł, niezgrabnie się skłoniwszy. Piotr, wchodząc na górę, roześmiał się na myśl, że ten człowiek idzie dobrowolnie, by go pojmano jak barana.
Sam siebie podziwiał.
— Odwagę mam — mówił — czy miałbym i rozum?
Felicya czuwała. Ubrana odświętnie, w czepku z żółtemi wstążkami, jako osoba spodziewająca się gości. Chociaż prawie ciągle wyglądała przez okno, nic jednak nie wiedziała, co się w mieście dzieje i ciekawość ją dławiła.
— I cóż?! — krzyknęła, zobaczywszy męża.
Piotr, zadyszany, poszedł prosto do żółtego salonu i rzucił się na fotel; żona udała się za nim, starannie drzwi zamknąwszy.
— Wszystko dobrze, będę poborcą.
— Czy naprawdę! Naprawdę! Nic nie słyszałam, mój kochanku, opowiedz mi wszystko.
Odmłodniała w jednej chwili; zwijała się, kręciła około niego, jak konik polny na cieple i słońcu. Mąż w wylewie serdecznym opowiedział swe czyny, nie opuściwszy ani jednego szczególiku. Rozgadał się i o dalszych zamiarach, zapominając, że kobiety na nic się nie przydały, że jego żona nie powinna wiedzieć o niczem, jeśli interesa mają być dobrze pokierowane. Felicya w upojeniu pochłaniała jego wyrazy, kazała sobie powtarzać niektóre fakta, pod pozorem, że niedobrze dosłyszała. Gdy opowiadał o wyprawie na ratusz, porwał ją śmiech nerwowy; zmieniła trzy razy krzesło, nie mogąc na miejscu dosiedzieć. Po czterdziestu latach usilnych zabiegów, chwycili fortunę za gardło! Szalała z radości, zapominając ze swojej strony przezornego milczenia.
— A to wszystko mnie winien jesteś! — wykrzyknęła zwycięzko. Gdyby nie moje rady, powstańcy byliby cię zabrali. Ja to rzuciłam Garçonneta, Sicardota i innych na pastwę tym drapieżnikom.
— Ty, ty — mruczał mąż — tobie zawsze się zdaje, że wszystko jest twojem dziełem. Ja najprzód pomyślałem, żeby się schować. Nie gadaj, proszę cię; wiadoma rzecz, że kobiety nie znają się na polityce.
Felicya przygryzła wargi; przypomniała sobie, że najlepiej znów się przyczaić, by pochwycić władzę nad mężem, przy zdarzonej sposobności.
— Ach, zapomniałem — rzekł Rougon — Granoux widział, że powstańcy powlekli i Peirotte’a.
Felicya zadrżała; właśnie stojąc w oknie, miała wlepione oczy w mieszkanie poborcy. Idea powodzenia była dla niej nierozłączną z posiadaniem tego pięknego apartamentu, od tak dawna pożądanego.
— Peirotte aresztowany! — zawołała ze szczególnym uśmiechem, mocno się rumieniąc, gdyż w jej sercu powstało życzenie: „Gdyby powstańcy go zamordowali!“ Mąż musiał wyczytać tę myśl w jej oczach.
— Ha, gdyby dostał kulką, toby nieźle poparło nasze interesa... I nie byłoby naszą winą!...
Lecz żona, więcej drażliwa, wstrząsnęła się. Zdawało jej się, że wydała wyrok śmierci na człowieka. Jeżeli Peirotte zginie na prawdę, będzie się jej w nocy pokazywał. Od tej chwili okna przeciwległe wzbudzać zaczęły w niej rodzaj przestrachu.
Piotr, wyspowiadawszy się ze wszystkiego, zaczął się zastanawiać nad złą stroną położenia. Wspomniał o Macquarcie. Jak tu się pozbyć tego urwisa?
— Przecież wszystkiego odrazu zrobić nie można — zawołała Felicya, całkiem owładnięta gorączką powodzenia. — W końcu potrafimy zakneblować mu gębę. Wynajdziemy jaki sposób...
Chodząc po pokoju, ustawiała krzesła, ścierała kurze; nagle zatrzymała się na środku, patrząc na meble wypłowiałe:
— Mój Boże! Jak też u nas brzydko! A tu wszyscy przyjdą!
— Wielka rzecz — odpowiedział Piotr z pyszną obojętnością — zmienimy to później!
On, co wczoraj jeszcze był z takiem poszanowaniem dla swoich sprzętów, dzisiaj już niemi pogardzał. Felicya także, popychając z gniewem fotel, któremu brakowało jednego kółka, przewróciła go.
W tej chwili wszedł Roudier. Felicya uważała, że jest grzeczniejszy niż zwykle. Po jednemu, zeszli się zwykli goście i napełnili salon. Jeszcze nikt na prawdę nie wiedział o wydarzeniach nocnych, ciekawość każdego przygnała, by jak najprędzej dowiedzieć się o położeniu rzeczy. Rougon wstrzymywał się z opowiadaniem, widocznie oczekując na kogoś, spoglądał niespokojnie na drzwi prowadzące do sieni. Zeszło z godzinę czasu na ściskaniu się za ręce, na winszowaniu sobie, ale jeszcze niewiadomo czego, na cichych rozmowach, na powstrzymywaniu radości, którą jedno słowo mogło zamienić w gorący zapał.
Nareszcie ukazał się Granoux. Zatrzymał się przez chwilkę we drzwiach; blada jego twarz promieniała, wzruszenie starał się pokryć miną pełną wielkiej godności. Z jego zjawieniem się nastąpiła cisza, przeczuwano, że coś zajdzie niezwykłego. Pomiędzy dwoma szeregami, w które goście mimowolnie się ustawili, Granoux poszedł prosto do Rougona. Podał mu rękę.
— Kochany przyjacielu — rzecze — przynoszę ci hołd rady miejskiej. Wzywa cię jednomyślnie na swego prezesa, aż do powrotu mera. Uratowałeś Plassans. W tych okropnych czasach, w jakich żyjemy, potrzeba ludzi, którzyby łączyli rozum z odwagą, czego właśnie dałeś przykład. Proszę cię, chodź ze mną...
Granoux, wypowiedziawszy prawie całą mówkę, w drodze z ratusza na ulicę Banne ułożoną, zapomniał jak się kończy, ale wzruszony Rougon przerwał, ściskając mu rękę.
— Dziękuję ci, kochany Granoux, bardzo ci dziękuję.
Więcej nic nie mógł wymyślić. Wtedy nastąpił wybuch ogłuszających uczuć... Wszyscy składali Rougonowi życzenia, pochwały, natrętne przytem zadając pytania. Lecz on, poważny już, jak dostojnik magistratury, prosił o cierpliwość, by się mógł naradzić z panem Granoux i Roudier. Pierwsze miejsce mają interesa publiczne. Miasto znajduje się w położeniu bardzo niepewnem! Usunęli się we trzech pod okno i tam konferowali po cichu, to jest podzielili się władzą, podczas gdy widzowie rzucali na nich zdala spojrzenia, malujące ciekawość połączoną z uwielbieniem. Rougon będzie prezesem rady miejskiej, Granoux sekretarzem, Roudier dowódcą zreorganizowanej gwardyi narodowej. Przyrzekli sobie wzajemną i niezmienną pomoc.
Felicya, zbliżywszy się do nich, zapytała nagle:
— A Vuillet?
Spojrzeli po sobie. Nikt Vuilleta nie widział. Rougon się zaniepokoił.
— Może go zabrali wraz z tamtymi?
Felicya pokręciła głową. Vuillet nie był tego rodzaju, żeby się dał zabrać. Skoro nikt go nie widział i nie słyszał o nim, z pewnością musi coś złego robić!
Wtem drzwi się otworzyły i Vuillet wszedł. Ukłonił się nizko, mrugając, jak zwykle, powiekami. Podał rękę na przywitanie Rougonowi i jego dwom towarzyszom. Vuillet sam tymczasem myślał o swoich mizernych interesach; sam sobie ukroił porcyę kołacza, jakby powiedziała Felicya.
Widział przez luft piwnicy, że powstańcy przyaresztowali naczelnika poczty, którego biura dotykały jego księgarni. Od rana, kiedy Rougon zasiadał na krześle merowskiem, on zainstalował się jak najspokojniej w gabinecie naczelnika poczty. Znał dobrze urzędników; kiedy przyszli, powiedział im, że zastąpi naczelnika tymczasowo, żeby byli o wszystko spokojni. Potem przejrzał bacznie ranną pocztę, upatrując listów; zdawało się, że mianowicie szuka jednego. To nowe zajęcie musiało bardzo przypadać do uknutych naprzód planów, gdyż zadowolenie widniało z jego fizyonomii. Po głębszem jednak zastanowieniu przeraził się trochę własnego postępku; pragnął pozyskać jakie zatwierdzenie dokonanej uzurpacyi i w tym celu pospieszył do Rougona, ponieważ ten niewątpliwie wykierował się na znakomitą figurę.
— Gdzieżeś pan był? — zapytała Felicya nieufnie.
Opowiedział swe czyny, rozumie się, upiększając je ile możności. Uratował biura pocztowe od grabieży.
— A zatem — rzekł Rougon po chwili namysłu — pozostań pan na poczcie; staraj się być pożytecznym.
To ostatnie wyrażenie streszczało obawy Rougonów; lękali się jak najmocniej, żeby kto w istocie nie stał się zbyt pożytecznym, żeby więcej niż oni miasta nie ratował. Lecz Piotr osądził, że można bez obawy pozostawić Vuilleta na miejscu, które zagarnął; był to nawet sposób uwolnienia się od niego. Felicyi jednak to postanowienie sprawiło przykrość.
Po ukończeniu konszachtów, ci jegomoście połączyli się z resztą towarzystwa. Wypadało nareszcie zaspokoić ciekawość obecnych. Opowiedzieli zatem wypadki zeszłej nocy z najdrobniejszemi szczegółami. Rougon był wyborny, wszystko powiększał, przesadzał, dramatyzował. Słuchacze zdumiewali się, mianowicie nad pochodem przez ciemne i puste ulice, następnie nad zajęciem ratusza. Opowiadanie przerywano nieustannemi wykrzykami:
— I było was tylko czterdziestu jeden! Rzecz zadziwiająca!
— Nie odważyłbym się nigdy na coś podobnego!
— I tak schwyciliście go poprostu za gardło?
— A powstańcy, cóż mówili?
Rougon udzielał objaśnień na wszystkie strony. Granoux i Roudier podpowiadali mu fakty, drobne, prawie niewidzialne fakty, które pominąć mu się zdarzyło. Czasem tak ich zapał unosił, że mówili razem we trzech. Rougon, zachowując epizod o stłuczonem lustrze na ostatek, jako rozwiązanie homeryczne, zaczął naprzód rozpowiadać o tem, co zaszło na dole; ale Roudier, zarzucając, że przekłada następstwo rzeczy, sam zabrał głos z pośpiechem:
— Pan tam nie byłeś, pozwólże, niech ja powiem...
Wówczas wyłuszczył obszernie i długo, jak do przebudzonych powstańców wymierzyli strzelby swoje, aby ich trzymać w respekcie. Szczęściem, dodał na końcu, że krew nie popłynęła. Lecz właśnie ta okoliczność niebardzo przypadła do smaku słuchaczom; liczyli, że bez trupa się nie obejdzie.
— Z tem wszystkiem daliście ognia — przerwała Felicya, uważając, że dramat nie dość był efektowny.
— Tak jest, tak, padły trzy wystrzały bardzo nierozważne.
Kiedy na te słowa szmer powstał, były kapelusznik mówił dalej:
— Nierozważne, tak, moi panowie, powtarzam to wyrażenie. Wojna sama przez się jest już dość okrutną, aby krew miała się przelewać bezpotrzebnie. Chciałbym was widzieć na mojem miejscu... Zresztą, ci panowie zapewnili mię, że to nie z ich winy, nie wiedzieli nawet, kiedy ich fuzye wystrzeliły... A jednak jedna kula się zabłąkała i odbiwszy się, zrobiła siniak na policzku któregoś powstańca...
Siniak, zranienie już nieoczekiwane, zadowolniło obecnych. Długo nad tem debatowano, komu kula siniak zrobiła i jak się stało, że nie zrobiła dziury w twarzy?
— My na górze — zabrał napowrót głos Rougon — mieliśmy niemało do czynienia. Utarczka była potężna...
Opowiedział, jak się odbyło ujęcie Macquarta, nie wymieniając wszakże jego nazwiska, mianując go tylko „dowódcą“ — również czterech innych. Miał ciągle na ustach: „Gabinet pana mera, fotel pana mera, biurko pana mera“, wyrazy owe nadawały pewną wielkość strasznej scenie. To już nie u odźwiernego walczono, ale u najpierwszego urzędnika w mieście. Nareszcie doszedł do wydarzenia najwybitniejszego:
— Kiedy jeden z powstańców rzucił się na mnie, usunąłem fotel pana mera i pochwyciłem hultaja za kołnierz. Fuzya mi zawadzała, lecz nie chciałem jej z rąk wypuścić, nigdy się fuzya z rąk nie wypuszcza. Trzymałem ją, ot tak, pod pachą. Wtem wylatuje z niej wystrzał...
Wszystkie spojrzenia zatrzymały się na ustach Rougona. Granoux, ulegając niepowstrzymanej chęci mówienia, przerwał mu:
— Nie, nie, to nie tak było... nie mogłeś widzieć, kochany przyjacielu; biłeś się jak lew... ale ja, pomagając wiązać jednego jeńca, widziałem wszystko z boku jak najlepiej... ów człowiek chciał ciebie zabić; to on wystrzelił, widziałem jak przykładał palce do twojej fuzyi...
— Może i to być — rzekł Rougon, pobladły z przerażenia.
Nie wiedział, że był narażony na takie niebezpieczeństwo. Granoux nie miał zwyczaju kłamać, lecz w dzień bitwy wolno wszystko opowiadać dramatycznie.
— Powtarzam ci, że on chciał ciebie zabić...
— To dlatego — rzekł Rougon głosem cichym i niewyraźnym — słyszałem, że mi kula gwizdnęła koło ucha!
Wzruszenie było ogólne; obecni patrzyli z poszanowaniem na bohatera. Słyszał, jak mu kula przeleciała koło ucha! Żaden przecież ze znajdujących się tam obywateli nie mógł tego o sobie powiedzieć. Felicya, dla powiększenia powszechnego rozczulenia, rzuciła się mężowi w objęcia; ale on uwolnił się czemprędzej z uścisku i zakończył opowiadanie bohaterskim frazesem, którego sława przechowała się w mieście Plassans:
— Fuzya strzela, słyszę gwizdnięcie koło mego ucha i paf! — kula rozbija lustro pana mera!
Prawdziwe nastąpiło zamieszanie. Tak piękne lustro! Czy to podobna! Nieszczęście, jakie spotkało lustro, zrównoważyło na chwilę heroizm Rougona. Przynajmniej z kwadrans mówiono o lustrze, litowano się nad niem, jak nad osobą żyjącą, ugodzoną w samo serce. Gwar wypełnił żółty salon, powtarzano sobie wzajemnie usłyszane historye, nie mogąc się uspokoić. Od czasu do czasu jeden z panów odłączał się od grupy, by zapytać trzech bohaterów o prawdziwą wersyę jakiego faktu w sporze będącego; ci prostowali go z dokładnością arcydrobiazgową, czując, że mówili dla historyi.
Z tem wszystkiem, Rougon i jego dwaj adherenci oświadczyli, że rada czeka na nich w ratuszu. Pożegnano się w milczeniu, wyrażającem poważanie. Granoux, nadęty swoją ważnością, wziął pod rękę Roudiera, mówiąc, że już od 36 godzin jest na nogach i wcale jeszcze nie przewiduje, kiedy będzie mógł się położyć.
Rougon szepnął Vuilletowi na uboczu, że stronnictwo pokoju liczy na niego i na „Gazetę“ więcej niż kiedykolwiek. Powinien napisać piękny artykuł, zaspakajający ludność i należycie oceniający bandę zbrodniarzy, co przeszła przez Plassans.
— Bądź pan spokojny — odpowiedział Vuillet. — „Gazeta“ miała wyjść jutro zrana, ale puszczę ją jeszcze dzisiaj wieczór.
Po wyjściu głównych figur, reszta towarzystwa pozostała czas jakiś. Doznane wstrząśnienie wielce poruszyło byłych handlarzy oliwy, migdałów i fabrykantów kapeluszy. Nie mogli wyjść ze zdumienia, że w ich sferze objawiło się tak niespodzianie trzech bohaterów, jak Rougon, Roudier i Granoux. Nagadawszy się do woli, po jednemu opuścili żółty salon, by wielkie nowiny roznieść po mieście.
Jakoż o godzinie 10-tej obywatele plassańscy już się uwijali po ulicach, wzruszeni obiegającemi wieściami. Ci, którzy widzieli się i rozmawiali z powstańcami, opowiadali bajki z „tysiąc nocy i jedna“; każdy mówił inaczej, zaprzeczali sobie i zbijali się wzajemnie, lecz większość nie wiedziała nawet, o co idzie. Mianowicie osoby mieszkające w odleglejszych punktach miasta, słuchały z otwartemi usty historyi o kilkutysięcznej bandzie, co wpadła na ulice i znikła przededniem, jakby armia duchów. Nareszcie Plassans uwierzyło, iż okropne nieszczęście przeszło nad niem, podczas gdy spało, i nie dotknęło go bynajmniej. Ale któż gromy odwrócił? To cud jakiś! Wspominano wprawdzie o małej garstce obrońców, jak o rzeczy całkiem nieprawdopodobnej. W ciągu tych niepewności, dochodzeń i domysłów, goście żółtego salonu rozproszyli się po ulicach, siejąc pewniejsze wiadomości, zatrzymując się przed każdym prawie domem, dla rozpoczynania opowieści od początku.
Historya ostatniej nocy przebiegła miasto w mgnieniu oka od jednego do drugiego końca. Imię Rougona podawano sobie z ust do ust, z wykrzyknikami zadziwienia w Nowem Mieście, z pochwalnemi w Starem Mieście. Zrazu obywatele niepomiernie się przerazili na myśl, że nie było podprefekta, ani mera, ani naczelnika poczty, ani żadnej jakiejkolwiek władzy. Nie mogli wyjść ze zdumienia, że przespali noc całą i budzili się jak zwykle, będąc pozbawionymi wszelkiego rządu. Skoro przeszło pierwsze wrażenie, przyjęli z uniesieniem zwierzchnictwo oswobodzicieli. Mała liczba republikanów wzruszała wprawdzie ramionami; lecz drobni kupcy, mniejsi kapitaliści, konserwatyści wszelkiego rodzaju, błogosławili skromnych bohaterów, pełniących chwalebne czyny pod cieniem nocnej zasłony. Wzmogło się jeszcze uwielbienie dla Rougona, gdy się dowiedziano, że uwięził własnego brata. Brutus stanął każdemu na pamięci! Zajście, niepokojące bohatera, wyszło właśnie na korzyść jego sławy.
W pierwszej chwili nierozproszonego jeszcze przerażenia wdzięczność była jednomyślną; przyjęto zbawcę Rougona bez żadnej z czyjejkolwiek strony opozycyi.
— Wyobraźcie sobie, że ich było tylko czterdziestu jeden! — mówili ludzie najmniej odważni.
Liczba 41 poruszyła miasto. Powstała ztąd w Plassans legenda o czterdziestu jeden obywatelach, którzy pokonali 3,000 powstańców. Jedynie tylko kilku zazdrośników z Nowego Miasta, adwokatów bez spraw, byłych wojskowych, zawstydzonych, że spali owej nocy, okazywało jakieś powątpiewania. Ośmielili się przypuszczać, że powstańcy sami odeszli, gdyż nie było śladów utarczki, ani trupów, ani krwi rozlanej.
— Ależ lustro, lustro pana mera! — wołali fanatycy. — Temu nie zaprzeczycie, że lustro zostało rozbite; możecie pójść je obejrzeć.
I rzeczywiście, do samej nocy szła procesya ciekawych, cisnących się pod rozmaitemi pozorami do pokoju mera, od którego zresztą Rougon trzymał drzwi otworem. Stawali przed lustrem, w którem była wybita okrągła dziura a od tejże szły do koła popękane rysy. Wszyscy powtarzali jedno i to samo:
— Do licha! Kula miała siłę nielada!
Odchodzili zupełnie przekonani i zjednani dla zwycięzców.
Felicja, siedząc w swojem oknie, napawała się głosami, dochodzącemi z ulicy, niosącemi wyrazy wdzięczności i aprobaty. W tej chwili miasto zajmowało się jej mężem. Nadzieja blizkiego tryumfu przejmowała ją miłym dreszczem; powstrzymywane żądze używania tłumnie się w niej odezwały. Odeszła od okna, chodziła zwolna po pokoju. Tutaj, w tym salonie uświęconym, mieszczaństwo słało się pod ich stopy, wyciągało do nich dłonie... Zwyciężyli nareszcie. Innem okiem patrzyła teraz na koszlawe meble, pocerowany aksamit, wytarte zwierciadło; wydało jej się to wszystko cenne i szacowne, jak owe szczątki, walające się na polu bitwy. Równina Austerlicka nie zrobiłaby na niej większego wrażenia.
Spostrzegła potem przez okno Arystydesa, jak chodził po placu, węsząc dokoła. Kiwnęła na niego. Zdawało jej się, że czekał na to wezwanie.
— Wejdźże! — zawołała matka — widząc, że się zatrzymał przed progiem. — Ojca niema w domu.
Arystydes stanął z niepewną miną syna marnotrawnego. Cztery lata nie był już u rodziców. Rękę trzymał przewieszoną na chustce.
— Czy jeszcze ręka cię boli? — zapytała Felicya z uśmiechem.
Zaczerwienił się i odpowiedział zakłopotany:
— Och! już mi daleko lepiej, prawie dobrze.
Nie wiedząc, co dalej mówić, zamilkł; matka przyszła mu w pomoc.
— Słyszałeś o pięknym czynie twego ojca?
— Całe miasto o tem mówi. Właśnie przyszedłem zobaczyć, czy ojciec nie jest ranny — rzekł z pewnem szyderstwem, patrząc matce prosto w oczy.
— Wiesz co, lepiej nie udawaj głupiego! — zawołała Felicya ze zwykłą sobie żywością. — Na twojem miejscu postąpiłabym otwarcie. Przyznaj, żeś się pomylił, wiążąc się z tymi hołyszami republikanami. Dzisiaj radbyś się od nich odczepić i złączyć się z nami, gdyż jesteśmy mocniejsi. Otóż dom jest dla ciebie otwarty!
Arystydes zrobił jeszcze uwagę, że rzeczpospolita jest wielką ideą. Zresztą, powstańcy mogą wziąć górę.
— Dajże pokój z takiem rozumowaniem! Powiedz raczej, że nie jesteś pewny, czy ojciec dobrze cię przyjmie? Bądź spokojny, biorę to na siebie... Słuchaj, co ci powiem: idź do twojej redakcyi, ułóż artykuł bardzo przychylny dla zamachu stanu; gdy dziennik wyjdzie jutro zrana, przyjdź wieczorem tutaj, będziesz przyjęty z otwartemi rękami.
Młody człowiek siedział zamyślony. Powtórzyła nagląco:
— Słyszysz, co mówię? Idzie tu o naszą fortunę, o twoją także. Nie rozpoczynaj na nowo swoich niedorzeczności i tak już dość się skompromitowałeś.
Arystydes nic nie odpowiedział, ale wstając zrobił poruszenie, jakie naprzykład mógłby zrobić Cezar, zdecydowany na przebycie Rubikonu. Nie obowiązał się żywem słowem; gdy miał odejść, matka odwiązała mu chustkę z ręki.
— Przedewszystkiem zrzuć to — rzekła — wystawiasz się na śmieszność.
Syn zgodził się na to w milczeniu; odwiązany fular złożył starannie i schował do kieszeni. Ucałował matkę, mówiąc:
— Do jutra!
Rougon tymczasem obejmował ratusz urzędownie w swoje posiadanie. Pozostało tylko ośmiu radców municypalnych; reszta znajdowała się w ręku powstańców wraz z merem i dwoma adjunktami. Tych ośmiu dostojników tej samej dzielności umysłowej, co Granoux, pocili się ze strachu, gdy ten im wyjaśniał krytyczne położenie miasta. Żeby zrozumieć pośpiech, z jakim przyjęli nowego mera, potrzeba znać poczciwców, składających radę miejską małych miasteczek. W Plassans mer rozporządzał głowami baraniemi, ludźmi, którzy nic nie rozumieli i na wszystko się zgadzali; gdy jego zabrakło, maszyna byłaby się rozprzęgła, gdyby kto sprężyn nie pochwycił. Rougon więc siłą okoliczności wyszedł na samowładnego rządcę miasta; dziwne przesilenie, oddające władzę w ręce człowieka zszarzanego imienia, któremu w wigilię dnia tego żaden ze współobywateli nie byłby pożyczył nawet stu franków.
Piotr rozpoczął swoją działalność aktem ustanowienia nieustającej komisyi tymczasowej. Następnie zajął się reorganizacyą gwardyi narodowej i zdołał uzbroić trzechset ludzi; rozdano 109 fuzyj, pozostałych w szopie; tak więc, reakcya uzbroiła 150 ludzi, drugie 150 gwardzistów składali ochotnicy i żołnierze Sicardota. Komendant Roudier, robiąc przegląd małej armii na placu przed ratuszem, miał tę nieprzyjemność, że spostrzegł, iż przekupnie jarzyn z nich się śmieli. Co prawda, nie wszyscy byli w mundurach, wielu z nich zabawnie wyglądało w czarnych kapeluszach, tużurkach, z fuzyą na ramieniu. Lecz w gruncie rzeczy chęci były dobre. Pozostawiono posterunek w ratuszu, reszta zaś, rozdzielona na oddziały, udała się do bram miejskich i na różne stanowiska przy wałach. Roudier zachował dla siebie dowództwo przy Wielkiej bramie, jako najwięcej zagrożonej.
Rougon, czując się w owej chwili silnym, sam udał się do żandarmów, prosząc, aby pozostali w koszarach i nie mieszali się do niczego. Kazał przytem drzwi wszystkie pootwierać, od których powstańcy klucze zabrali. Lecz chcąc bez podziału korzystać ze zwycięztwa, nie pragnął bynajmniej, żeby część chwały spadła na żandarmeryę. W razie potrzeby natychmiast ją wezwie; teraz zaś obawia się, żeby obecność siły zbrojnej nie drażniła robotników i położenia rzeczy nie pogorszyła. Brygadier powinszował mu wysokiej roztropności. Rougon, dowiedziawszy się, że w koszarach leży człowiek ranny, zażądał go widzieć, dla zjednania sobie popularności. Zastał Rengade’a w łóżku z przewiązanem okiem; uspokajał chorego pięknemi słowy o wypełnionym obowiązku. Gdy tenże klął i mruczał, rozjątrzony swoją przygodą, skutkiem której będzie musiał służbę porzucić, przyrzekł przysłać mu lekarza.
— Bardzo dziękuję — odpowiedział żandarm — widzi pan, wolałbym nad wszelkie lekarstwa łeb skręcić temu nędznikowi co mi oko wybił. Poznam ja go wszędzie! malec szczupły, blady, dzieciak prawie....
Piotr przypomniał sobie zakrwawione ręce Sylweryusza. Cofnął się trochę, jakby z obawy, żeby Rengade nie skoczył mu do gardła i nie zawołał: „To twój siostrzeniec mię oślepił; czekaj, odpłacisz mi za niego!“ Złorzecząc w duchu swojej niegodnej rodzinie, oświadczył głośno, że jeżeli winowajca się znajdzie, poniesie surową karę.
— Nie, niepotrzeba, żeby sąd się w to wdawał — odrzekł chory — ja mu sam dam radę.
Rougon śpiesznie powrócił do ratusza. Całe popołudnie zeszło na wydawaniu rozporządzeń. Proklamacya rozlepiona około godziny pierwszej zrobiła jak najlepsze wrażenie. Odwoływano się w niej do rozsądku obywateli i gwarantowano niezakłócony spokój. Aż do samego zmierzchu ulice przedstawiały ufność i dobrą otuchę. W gromadkach odczytujących proklamacyę, powtarzano sobie:
— Już się skończyło, niebawem ujrzymy wojska idące na ściganie powstańców.
Wiara w przechód wojska tak się ustaliła, że ciekawsi udali się na drogę Nicejską, by prędzej spotkać się z muzyką. Pod noc powrócili bardzo zawiedzeni, bo nikogo nie widzieli. I zaraz w mieście zaczął nurtować głuchy niepokój.
Komisya tymczasowa na ratuszu tyle nagadała słów próżnych, że członkowie zalękli się w końcu własnej gadaniny, zwłaszcza, że odwaga ich była na schyłku, w skutek zmęczenia i całodziennego głodu; Rougon kazał im pójść na obiad a powrócić o godzinie dziewiątej. On także zabierał się do wyjścia, kiedy Macquart, przebudziwszy się, zaczął gwałtownie stukać do drzwi swego więzienia. Żądał jeść i pytał się, która godzina? Gdy się dowiedział od brata, że jest już piąta, udał zadziwienie, że dotychczas powstańców niema, przyrzekli przyjść daleko wcześniej; opóźniają się, a on musi siedzieć zamknięty. Rougon kazał mu przynieść obiad i wyszedł zaniepokojony tem, że Macquart tak uporczywie spodziewa się powrotu bandy powstańczej.
Zrobiło mu się niedobrze, gdy szedł przez ulice i uważał, że postawa miasta uległa jakiejś zmianie. Wzdłuż chodników, cienie pojedynczych przedmiotów szybko się posuwały, nikt się nie zatrzymywał, ulice się wyludniały, milczenie zapanowało. Z szerzącym się zmrokiem, gwarliwa ufność dzienna zaczęła przechodzić w strach paniczny niczem nieuzasadniony. Obywatele, nasyceni tryumfem, zaczęli obawiać się odwetu ze strony powstańców. Rougon zmieszany przyśpieszał kroku. Przechodząc około kawiarni, w której zbierali się drobni kapitaliści z Nowego Miasta, posłyszał następujący urywek rozmowy:
— Panie Pieon — mówił ktoś grubym głosem — musisz wiedzieć o tem, że pułk, którego się spodziewano, nie przybył.
— Ależ żadnego pułku się nie spodziewano — kwaśno odpowiedział zapytany.
— Przepraszam, czyś pan nie czytał proklamacyi?
— Czytałem. Prawda, że przyrzeka iż porządek będzie utrzymany siłą, w razie potrzeby.
— Widzisz pan, siłą... to się rozumie siłą zbrojną.
— Więc cóż z tego?
— Zachodzi tutaj obawa, że opóźnienie się pułku nie jest naturalnem. Skoro nie przybywa, chyba go powstańcy rozbili.
Na taki wniosek, powstał szmer w kawiarni, malujący poruszenie i obawę. Rougon miał ochotę wejść, by powiedzieć tym mieszczuchom, że proklamacya wcale nie obiecywała żadnego pułku, że nie należy przekręcać tekstu i robić niestworzonych plotek. Lecz sam nie był pewny w niespokojności, jaka go ogarniała, czy także nie liczył na przybycie wojska? I jemu jakoś dziwnem się wydało, że nie widać ani jednego żołnierza. Przyszedł do domu bardzo zmieszany. Felicya, pełna nadziei, łajała go, że takie dziecinne gadaniny mogą robić na nim wrażenie. Przy deserze pocieszała go:
— Eh! mój stary, to tem lepiej, że prefekt o nas zapomina! Uratujemy miasto sami. Chciałabym, żeby powstańcy powrócili, żebyśmy ich wystrzelali i okryli się chwałą... Słuchaj, każ pozamykać bramy miejskie, nie śpij całą noc, bądź czynny... Później będzie ci to policzonem.
Piotr powrócił na ratusz trochę raźniejszy... Potrzebował niemałej dozy odwagi, bo do koła słyszał same utyskiwania kolegów. Członkowie komisyi tymczasowej przynosili z sobą przestrach, jak przynosimy w czasie słoty zapach deszczu na sukniach naszych. Wszyscy bez wyjątku liczyli na przybycie pułku. Mówiono powszechnie, że to się nie godzi pozostawiać obywateli na pastwę demagogii. Piotr dla uzyskania nieco spokojności, przyobiecał im prawie pułk na dzień następny. Zapowiedział uroczyście, że zaraz rozkaże bramy pozamykać. To zapewnienie przyniosło pewną ulgę. Odkomenderowano gwardzistów narodowych do każdej bramy, by klucze dwa razy obrócili w zamkach. Za ich powrotem członkowie rządu wyznali, że na prawdę są spokojniejsi. Gdy im Rougon powiedział, iż położenie miasta wymaga, by czuwali noc całą, niektórzy urządzili się jak mogli najwygodniej, aby przespać się w fotelach. Granoux włożył na głowę czapeczkę jedwabną, którą przyniósł z sobą na wszelki wypadek. O godzinie jedenastej połowa tych panów spała do koła biórka p. Garçonneta. Ci, co siedzieli z otwartemi oczyma, przysłuchując się miarowym krokom gwardzistów, chodzących po dziedzińcu, marzyli na jawie, że są dzielnymi ludźmi, i że im udzielano ordery. Duża lampa stojąca na biórku oświecała jasnem światłem ten osobliwszy posterunek wojenny.
Rougon, ocknąwszy się po chwili, przypomniał sobie, że mu nie wręczono „Gazety“, wstał zatem i posłał po Vuilleta.
Księgarz przyszedł jakoś niezwykle sztywny w złym humorze.
— Artykuł jest? — zapytał Rougon, odprowadzając go na stronę. — Nie widziałem „Gazety“.
— I to dla tego pan po mnie posyłasz? — odpowiedział Vuillet z gniewem. — Gazeta wcale nie wyszła, nie mam ochoty, żeby mię jutro zabili skoro powrócą...
Rougon usiłował uśmiechnąć się, tłómacząc że dzięki Bogu, nikogo zabijać nie będą. Że właśnie artykuł w mowie będący oddałby znakomitą przysługę dobrej sprawie, gdyż w mieście obiegają fałszywe wieści.
— Może być — rzekł Vuillet — lecz teraz najlepszą sprawą jest zachować głowę na karku. Myślałem z początku — dodał złośliwie — żeś pan pozabijał wszystkich powstańców. Ale widzę, że ich za dużo zostało, bym miał się narażać.
Po jego odejściu, Rougon mocno się zastanawiał, zkąd w człowieku tak pokornym i uniżonym, wzięła się taka arogancya? Postępowanie Vuilleta wydało mu się podejrzanem. Lecz nie miał czasu długo nad tem rozmyślać. Zaledwie wyciągnął się na swoim fotelu, nadszedł Roudier, brzęcząc wielką szablą, którą przypasał do boku. Wszyscy się obudzili, Granoux był pewny, że ich wzywają do broni.
— Co to takiego? Co się stało? — ze wszech stron zapytywano.
— Panowie! — rzekł Roudier zadyszany, i nie szukając już żadnych ozdób oratorskich — zdaje się, że banda powstańców zbliża się do miasta.
Wszyscy obecni osłupieli. Jeden Rougon miał tyle władzy nad sobą, że zapytał:
— Czyś ich widział?
— Nie, ale zdaleka coś słychać, jakieś głosy dochodzą. Jeden z moich ludzi widział ogień na pochyłości Garrigues.
Kiedy wszyscy patrzyli na siebie w milczeniu, dodał:
— Ja powracam na swoje stanowisko, gdyż się obawiam napadu. Panowie ze swojej strony radźcie jak możecie, pomyślcie o środkach odpowiednich.
Komisya tymczasowa całkiem się ze snu wybiła. Słychać jakieś dziwne głosy! Widać ognie! Napad! I to wszystko w nocy! Pomyśleć o środkach, łatwo powiedzieć, ale co zrobić? Granoux zaczął doradzać tę samą taktykę, co się powiodła dnia poprzedniego: schować się, czekać aż powstańcy przejdą przez miasto a potem tryumfować w pustych ulicach. Lecz Piotr, mając na pamięci rady swojej żony, powiedział, że Roudier mógł się pomylić, przeto będzie najwłaściwiej pójść się przekonać. Chociaż to postanowienie niekażdemu w smak poszło, gdy jednak zbrojna eskorta miała towarzyszyć komisyi, wszyscy zeszli na dół odważnie. Zabrawszy z sobą trzydziestu ludzi, puścili się przez miasto śpiące. Szli wzdłuż okopów, od bramy do bramy, nie spotkali nikogo i nic nie słyszeli. Wprawdzie gwardziści narodowi na niektórych stanowiskach mówili im, że zdalekiego pola dochodzi do nich przez bramy zamknięte, jakiś szczególny szelest. Członkowie komisyi nadstawili ucha, ale nic rozeznać nie mogli, prócz niewyraźnego szmeru, mającego pochodzić, według zdania Granoux, z płynącej Wiorny.
Pozostali więc przy swojej niepewności; dla jej zwalczenia przyszło Rougonowi na myśl, zaprowadzić kolegów w takie miejsce, zkąd otwarty jest widok na parę mil za miasto. Poszli więc do pałacu Valqueyras, leżącego w cyrkule św. Marta.
Właściciel w chwili pierwszych zaburzeń wyjechał do swojego zamku de Corbière. W pałacu znajdował się tylko margrabia de Carnavant. W ostatnich dniach trzymał się on roztropnie na uboczu, nie przez obawę, lecz że w godzinie stanowczej wstrętne mu były konszachty z Rougonami. Z tem wszystkiem, dość był ciekawy tego, co się w mieście dzieje. Gdy mu lokaj oznajmił w nocy, że jacyś panowie przyszli i żądają się z nim widzieć, wstał czemprędzej z łóżka, ubrał się i wyszedł do nich.
— Kochany margrabio — rzecze Rougon przedstawiając mu członków komisyi tymczasowej — przyszliśmy do pana z prośbą. Czy pan pozwolisz nam pójść do swego ogrodu?
— I owszem — odpowiedział margrabia — zadziwiony żądaniem — jestem gotów sam panów zaprowadzić.
Idąc, opowiedzieli mu rzecz całą. Na końcu ogrodu był taras górujący nad łąką; część wałów w tem miejscu rozsypała się i oko zapuścić się mogło w przestrzeń niezmierzoną. Gwardyę narodową pozostawiwszy przy drzwiach, członkowie komisyi podeszli na brzeg tarasu i wsparli się na parapecie. Cała prawa dolina z płynącą środkiem Wiorną, jaśniała od światła księżyca; po jednej stronie łańcuch Garrigues gubił się w perspektywie dalekiego horyzontu, po drugiej — ciągnęły się góry Seille. Gdzieniegdzie kępy drzew, jak i zawieszające się urwiska, rzucały czarne cienie, powiększające ogrom przestrzeni i tak już wydającej się nieskończenie wielką widzom pognębionym nocą, zimnem i obawą. Z początku ci panowie nic nie słyszeli i mało widzieli. Granoux po dłuższem wpatrywaniu się, aczkolwiek nie był poetą, zachwycony uroczym spokojem krajobrazu, wykrzyknął:
— Ach, jaka noc piękna!
— Chyba że Roudierowi się przyśniło — powiedział Rougon z pewną pogardą.
Lecz margrabia nadstawił swe delikatne ucho.
— Eh, słyszę dzwon alarmowy.
Wszyscy nachylili się nad parapetem, zatrzymując oddech. I rzeczywiście lekkie i czyste dzwonienie dało się słyszeć w oddali. Niezbite nastąpiło przekonanie. Rougon utrzymywał, że poznaje dzwon z Béage, wioski odległej o milę od Plassans.
— Słuchajcie! słuchajcie! — przerwał margrabia teraz to dzwon z Saint-Maur.
I wskazał na inny punkt widnokręgu. Usłyszano potem kilka dzwonów, dziesięć, dwadzieścia... Zewsząd wznosiły się jakby rozpaczne wezwania, jakby rzężenie konających; cała dolina łkała... Przestano żartować z Roudiera. Złośliwy margrabia straszył:
— To sąsiednie wioski się łączą, by świtem zaatakować Plassans.
Granoux wytrzeszczył oczy.
— Czyście nic nie widzieli, tam oto! — zawołał nagle.
Po chwili ogólnego oczekiwania, znów powtórzył:
— Ach, tam nad rzeką, daleko, daleko, gdzie się czerni ta masa skał?
— Widzę, widzę — rzekł Rougon przerażony — zapalają ogień.
Zapalono następnie drugi ogień, potem trzeci czwarty, i t. d. Czerwone jaskrawe plamy ukazały się wzdłuż doliny, w równych prawie odległościach, podobne do latarń w jakiej olbrzymiej alei. Złowroga iluminacya do reszty przeraziła komisyę tymczasową.
— Do licha — mruczał margrabia — ci rozbójnicy znaki sobie dają.
Policzył z wielką uprzejmością ognie, by się dowiedzieć z ilu mniej więcej ludźmi będzie miała do czynienia „waleczna gwardya plassańska“. Rougon przypuszczał, że wsie ruszały by się złączyć z powstańcami, nie zaś by atakować miasto. Ale nikt nie chciał przyjąć tej pociechy.
— Słyszę teraz marsyliankę — rzekł Granoux głosem gasnącym.
Była to rzeczywista prawda. Mały oddziałek szedł nad rzeką śpiewając, niedaleko wałów; słowa pieśni dawały się wybornie rozróżnić. Okropna noc! Obywatele przebyli ją przy parapecie, zziębnięci, wystraszeni, nie mogąc się jednak oderwać od widoku doliny brzmiącej głosem dzwonów, błyszczącej ogniami. Patrząc, tracili głowę, sądzili że widzą straszne rzeczy, ale odejść nie chcieliby za nic w świecie, bo armia powstańcza mogłaby nastąpić im na pięty. Lepiej patrzeć na zbliżające się niebezpieczeństwo, aby uciec w porę. Nad ranem kiedy księżyc zaszedł i ciemności się zasnuły, strach się powiększył. Słyszano szepty tuż w blizkości, jakieś poruszenia, niby ludzi naradzających się jak się dostać na górę. Położenie stawało się coraz groźniejszem. Margrabia, by pocieszyć obecnych, zapewniał swym ostrym głosikiem:
— Nie obawiajcie się, panowie, powstańcy zaczekają do rana...
Nareszcie zaczęło świtać. Ale niewyraźne światło nie uspokoiło bynajmniej trwożnej wyobraźni, otwierało raczej pole do groźnych przypuszczeń. Pomału, woniej może niż kiedykolwiek, dzień powstał zupełny, lecz tak blady i posępny, że nawet margrabiemu serce się ścisnęło. Chociaż powstańców nie było widać i drogi były puste, dolina przedstawiała się zdradziecko, ponuro jakby jaskinia łotrów. Ognie już pogasły, ale dzwony jeszcze się odzywały. O ósmej Rougon spostrzegł małą garstkę ludzi dążących wzdłuż Wiorny.
Członkowie komisyi tymczasowej umierali z zimna i znużenia. Postanowili odejść, by zażyć parę godzin wczasu, skoro niebezpieczeństwo nie ukazywało się zbyt bezpośredniem. Postawiono jednego gwardzistę na straży, z rozkazem natychmiastowego zawiadomienia Roudiera, gdyby jaka banda powstańców się pokazała; Grauoux jak i Rougon, podpierając się wzajemnie, udali się do domów swoich, które nie były daleko.
Felicya dopomogła mężowi położyć się, przy świadczeniu mu tysiącznych przysług i nadawaniu rozmaitych nazw pieszczotliwych. Zaleciła, by sobie tak bardzo głowy nie nabijał czarnemi myślami, że wszystko pójdzie dobrze i jak najlepiej się skończy. Spał do godziny jedenastej, po śniadaniu namówiła go, żeby wyszedł i rzeczy doprowadził do końca. Na ratuszu zastał tylko czterech radców, inni kazali powiedzieć, że są chorzy, co zresztą, było rzeczywistą prawdą.
Strach paniczny owionął miasto, zwłaszcza po rozejściu się szczegółów nocnych spostrzeżeń w pałacu Valqueyras. Okropne historye zaczęły krążyć między ludem: że wsie okoliczne zniszczone, że dzwony same dzwoniły, że powstańcy spalili lasy, mordują jeńców, dzieci, i t. d., i t. d.
Był to wtorek, dzień targowy w Plassans; Roudier kazał bramy otworzyć dla przepuszczenia kilku kobiet, niosących masło, jaja i jarzyny. Jak się tylko komisya zebrała, złożona teraz z pięciu członków, poleciła zamknąć bramy napowrót; chociaż straż na tarasie nic nie spostrzegła, Rougon wydał rozporządzenie, żeby wożny miejski, opatrzony w bęben, szedł przez ulicę i ogłaszał, że miasto jest w stanie oblężenia, że ktokolwiekby z mieszkańców wyszedł, nie będzie napowrót wpuszczony. Gdy zamknięto bramy w samo południe, środek dla zaspokojenia ludności przedsięwzięty podniósł obawę do najwyższego stopnia. Zaiste, był to ciekawy widok miasta, zamykającego się w biały dzień na klucze i kłódki, w połowie XIX stulecia!
Zamknąwszy się, nie wiedziano już o niczem, oczekiwano tylko z największym niepokojem napadu i szturmu. Co chwila zdawało się mieszkańcom, że słyszą strzelanie. Wiadomości żadne nie dochodziły od kilku dni, z powodu, że powstańcy, przewłócząc się, przerywali komunikacyę; Plassans zostało odcięte od reszty Francyi. Czuło, że się znajduje wśród kraju buntowniczego; wszakże dochodziło do niego dzwonienie na alarm i słowa marsylianki. Miasto drżące i zapomniane sądziło, że je przyobiecano jako zdobycz dla zwycięzców. Upatrywało tylko, czy bluzy się zbliżają, czyli też mundury.
Żadna pewnie podprefektura nie doznała skonu tak długiego i równie bolesnego.
Około godziny 2-ej wieść się rozeszła, że zamach stanu się nie powiódł, że książe-prezydent dostał się do warowni Vincennes, że Paryż jest w ręku krańcowej demagogii, że zwycięzka armia powstańcza zajęła Marsylię, Tulon, Draguignan, tudzież całe południe, że powstańcy przyjdą wieczór i wyrżną Plassans.
Miasto wysłało deputacyę do ratusza z żądaniem, by komisya tymczasowa kazała bramy pootwierać, gdyż ich zamykanie mogło tylko rozdrażnić powstańców. Rougon, aczkolwiek głowę tracił, bronił jednak swego rozporządzenia, uważając je za najchlubniejszy czyn administracyi. Gdy deputacya zagadnęła go, gdzie jest pułk przyrzeczony, wyparł się stanowczo, że żadnego pułku nie obiecywał. Przestrach, panujący w mieście, główne miał źródło w niestawieniu się owego pułku. Ludzie dobrze powiadomieni oznaczali dokładnie miejsce, w którem żołnierze śmierć ponieśli.
O 4-ej Rougon i Granoux poszli do pałacu Valqueyras. Drobne gromadki, łączące się z główną kolumną powstańców w Orchères, ciągle szły doliną Wiorny, ale w znacznej odległości. Przez cały dzień chłopaki wyłazili na wały, a poważniejsi obywatele zaglądali przez strzelnice, licząc głośno bandy i wyobrażając sobie, że widzą silne bataliony.
Po powrocie do ratusza, Rougon wraz ze swoim nierozłącznym towarzyszem sądzili, że położenie jest nie do wytrzymania. Podczas ich wycieczki ubył jeszcze jeden członek komisyi. Było ich teraz wszystkiego czterech. Zdawało im się, że śmiesznie wyglądają ze swemi twarzami wybladłemi, spozierając po sobie i nic nie mówiąc całemi godzinami. Zresztą, mocno się obawiali, żeby nie byli zmuszeni przepędzić drugiej nocy na tarasie, pod gołem niebem.
Rougon wyraził zdanie, że ponieważ stan rzeczy pozostaje ciągle niezmienny, komisya nie potrzebuje zachowywać charakteru nieustającej. Gdyby zaszło co ważnego, członkowie zostaną zawiadomieni. I decyzyą doraźną zdał tymczasowo swoją władzę administracyjną na Roudiera. Roudier, biedaczysko, pamiętając, że kiedyś, za Ludwika Filipa był gwardzistą narodowym w Paryżu, stał teraz wiernie na straży przy Wielkiej bramie.
Piotr poszedł do domu skromnie pod domami, z głową spuszczoną na dół, czując, że plassańczycy zaczynają mu być niechętni. Słyszał, że w grupach, stojących na ulicach, wymawiano jego imię z towarzyszeniem wyrazów, malujących gniew i pogardę. Chwiejący się prawie, z czołem spoconem, wszedł na schody. Felicya przyjęła go milcząca, zmieszana. Ona także zaczęła powątpiewać. Marzenia ich upadały. Siedzieli oboje naprzeciw siebie w żółtym salonie, który brzydszym im się wydawał, niż kiedykolwiek. Nie przypominał już równin austerlickich, ale raczej przeklęte pole Waterloo. Byli sami, już ich nie otaczało wczorajsze grono dworaków; jeden dzień jak zmienił ich położenie! Jeżeli jutro okoliczności innego obrotu nie wezmą, przepadną nieodwołalnie!
Ponieważ Piotr nic nie mówił, Felicya poszła do okna, zasunęła firanki i stanęła za niemi; ludzie gromadzili się na placu i niejedna głowa zwróciła się ku ich mieszkaniu. Wyrazy dolatywały do strapionej kobiety. Pewien adwokat rozprawiał tonem tryumfującym, jak przed kratkami, kiedy sprawę wygrał:
— Wszakże mówiłem, powstańcy sami odeszli dobrowolnie i nie będą prosili o pozwolenie „czterdziestu jeden“, żeby przyjść napowrót. Czterdziestu jeden! Śmiech bierze mówić o tem! Sądzę, że ich było przynajmniej dwustu.
— Ależ nie — rzekł tłusty handlarz oliwy i wielki zarazem polityk — dość ich było dziesięciu; przecież się nie bili; byłoby widać krew zrana. Tymczasem ja sam chodziłem na ratusz, żeby zobaczyć; dziedziniec był czysty, jak moja ręka.
Jakiś robotnik, nieśmiało wciskający się do gromadki, dodał:
— Niepotrzeba było wielkiego rozumu, żeby ratusz zająć, brama stała otworem.
Roześmiano się. Robotnik, ośmielony, odezwał się powtórnie:
— Rougoni to lichota, przecież każdy wie o tem.
Ta zniewaga zraniła serce Felicyi. Oburzała ją niewdzięczność ludu, sama bowiem zaczynała wierzyć w posłannictwo Rougonów. Zawołała na męża, chcąc, żeby wziął z tego naukę, jak niestałem jest uwielbienie mas.
— Albo to ich lustro! — odezwał się znowu adwokat — o którem tyle hałasu narobili!... Rougon sam może wystrzelił do lustra, żeby myślano, iż była bitwa.
Piotr powstrzymał krzyk boleści. Już nawet w jego lustro nie wierzą! Powiedzą potem, że to kłamstwo, iż słyszał kulę, przelatującą koło swego ucha!
Więc legenda o Rougonach się zatrze i nic nie pozostanie z ich sławy! Ale nie na tem koniec ich cierpień. Oto znów jakiś starzec 70-letni, niegdyś fabrykant kapeluszy z przedmieścia, zaczyna grzebać w ich przeszłości. Sili się, by z osłabionej pamięci wydobyć wspomnienia o posiadłości Fouque’ów, o Adelajdzie, jej miłostkach z przemytnikiem. I tyle nie było potrzeba, aby na nowo wzniecić drzemiące plotki. Rozmawiający, podniecani własnemi słowy, wymyślali coraz więcej, nazwy: łotrów, oszustów, intrygantów, dochodziły do Piotra i Felicyi, którzy za swoją firanką znosili istne męczarnie. Nareszcie zaczęto żałować Macquarta. Był to cios ostateczny.
Wczoraj Rougon był Brutusem, stoikiem, poświęcającym uczucia rodzinne dla ojczyzny, dzisiaj Rougon jest nikczemnikiem, chcącym wznieść się kosztem życia nieszczęsnego brata.
— Słyszysz, czy słyszysz? — mruknął Piotr głosem zdławionym — zabijają nas, nigdy się już nie podniesiemy.
Felicya, wściekła, wzburzona, rzekła z pośpiechem:
— Niechaj mówią, niechaj mówią... Może jeszcze wypłyniemy na wierzch... wtenczas pokażę ja im, co umiem! Domyślam się, zkąd to wszystko pochodzi. Nowe Miasto jest nam przeciwne.
Trafiła dobrze. Zły zwrot w powodzeniu Rougonów był dziełem kilku adwokatów, oburzonych tem, że dawny handlarz oliwy, który o mało kiedyś nie zbankrutował, przyszedł do takiego znaczenia.
Cyrkuł Ś-go Marka od dwóch dni nie dawał znaku życia. Stare i Nowe Miasto stanęły same wobec siebie. To ostatnie skorzystało z popłochu, panującego w mieście, by zgubić żółty salon w opinii handlarzy i robotników: Roudier i Granoux byli to ludzie uczciwi, zacni obywatele, tylko, nieszczęściem, dali się Rougonom otumanić. Ale im się oczy otworzą. Zamiast tego szkaradnego brzuchala, hołysza, co nie miał złamanego szeląga, miejsce mera powinien był zastępować pan Izydor Granoux. Wychodząc z tej zasady, zazdrośnicy wyrzucali Rougonowi wszystkie błędy jego zarządu, datującego zaledwie od wczoraj. Niepowinien był zatrzymywać dawnej rady miejskiej, ani też bram zamykać; przez jego także głupotę kilku radnych się zaziębiło na tarasie w pałacu Valqueyras. Końca nie było zarzutom! Republikanie ze swojej strony zaczęli głowę podnosić, roztrząsając możliwy napad na ratusz. Dość, że reakcya konała.
Piotr pośród obalonych nadziei rozmyślał, jakie mu pozostawały podpory, na które mógłby liczyć w danej chwili.
— Mówiłaś podobno, że Arystydes ma przyjść wieczorem pojednać się z nami?
— Tak jest — odpowiedziała Felicya. — Obiecał, że napisze odpowiedni artykuł. „L’Indépendant“ dzisiaj nie wyszedł...
Mąż jej przerwał:
— Zobacz-no, czy to nie on wychodzi z pod prefektury?
Ona, spojrzawszy, krzyknęła:
— Znowu trzyma rękę na chustce!
Arystydes rzeczywiście powrócił do roli skaleczonego, widząc, że cesarstwo upada, chociaż rzeczpospolita nie tryumfuje. Przeszedł przez plac, nie podnosząc głowy; musiał usłyszeć coś niepochlebnego, gdyż zemknął na rogu ulicy Banne.
— On nie przyjdzie — rzekła Felicya z goryczą. — Spadliśmy nizko... nawet własne dzieci nas opuszczają.
Zamknęła gwałtownie okno, aby już nic nie słyszeć więcej. Zapaliła lampę, siedli do stołu zniechęceni, bez apetytu, pozostawiając wszystko na talerzach. Zaledwie kilka godzin mieli do namysłu. Nazajutrz musieli podbić Plassans i przydusić je kolanem, by się zdało na łaskę i niełaskę, albo też wyrzec się wszelkich widoków i nadziei. Brak stanowczych wiadomości był jedynym powodem ich wahania się niepewnego. Felicya przy swojem bystrem pojęciu łatwo to zrozumiała. Gdyby wiedzieli, jaki był rezultat zamachu stanu, mogliby, bądź co bądź, wytrwać w roli zbawców lub co najprędzej zatrzeć ślady swojej nieszczęsnej kampanii. Lecz, nie znając rzeczywistego położenia rzeczy, cóż mogli przedsięwziąć? Czuli, że zginąć mogą na ślepo.
— A ten Eugeniusz nic nie pisze! — zawołał Rougon zrozpaczony, zapominając, że się wygadał przed żoną z tajnej korespondencyi.
Felicya udała, że nie słyszy. Lecz wykrzyk mężowski dał jej wiele do myślenia. Rzeczywiście, dlaczego Eugeniusz nie pisze? Zawiadamiając ojca o całym biegu sprawy bonapartystowskiej, powinien teraz donieść o zwycięztwie lub upadku księcia Ludwika. Jeżeli milczy, to republikanie wzięli górę i uwięzili go wraz z księciem w Vincennes. Felicyę zimno przeszło; milczenie syna dobijało ich do reszty.
W tej chwili przyniesiono „Gazetę“ jeszcze mokrą.
— Więc Vuillet wydał „Gazetę“? — zawołał Piotr zdziwiony.
Przeczytawszy artykuł wstępny, zbladł jak chusta, podał dziennik żonie, sam padł na krzesło...
— Czytaj — rzecze do niej.
Był to pyszny artykuł przeciw powstańcom, gwałtowny, pełen żółci, kłamstw, bezeceństw, jakie kiedykolwiek wypłynęły z pod pióra, poświęconego dewocyi. Opisuje wejście do Plassans: „tych bandytów, galerników, opojów krzyczących jak ludożercy, jak dzikie zwierzęta...“ Dalej znowu: „Rozwłócząc swój cynizm po ulicach, napadłszy na ratusz, porwali najznakomitszych urzędników, maltretując ich, plując im w oczy...“ To znów: „Prowadzili z sobą dwadzieścia dziewczyn, wywijających chorągwiami, czerwono ubranych bezwstydnie, które przyjmowały pieszczoty całej hordy“. Vuillet dodawał z przesadą: „Rzeczpospolita zawsze kroczy w towarzystwie prostytucyi i morderstwa“. Kończył zaś wezwaniem obywateli, by dłużej nie ponosili wstydu dopuszczenia tych potępieńców do miasta, inaczej raz jeszcze przyjdą wydzierać córki z objęć matek, małżonki z objęć mężów. Jeżeli to prawda, że ci nędznicy są u bram naszych, weźmy się wszyscy do broni i wymordujmy ich jak psów; obywatele ujrzą mnie w pierwszym szeregu, będę szczęśliwy, tępiąc to plugastwo“.
Artykuł, istny utwór dziennikarstwa prowincyonalnego, zmieszał Rougona do szczętu; gdy Felicya kładła gazetę na stole, narzekał:
— Ach, ten szaleniec! Zadaje nam cios ostateczny; będą myśleli w mieście, że to ja podyktowałem taką dyatrybę.
— Lecz — odrzekła Felicya zamyślona — mówiłeś mi dzisiaj zrana, że całkiem odmówił zaczepiania republikanów, że był blady i strwożony wieściami krążącemi.
— Tak było rzeczywiście. Nie rozumiem teraz, co mu się stało. Wczoraj artykuł podobny byłby nas podparł, dzisiaj dobija....
Felicya gubiła się w domysłach. Co się zrobiło Vuilletowi? Bez racyi nie dopuściłby się takiego wystąpienia; nie napisałby nic podobnego, gdyby czuł powstańców blizko...
— To jest zły człowiek, ja to zawsze mówiłem — rzekł Rougon, przeczytawszy gazetę powtórnie. — Może tylko chciał nam zaszkodzić, nic innego? Głupstwo zrobiłem, żem mu pozostawił zarząd poczty.
Felicyi rozjaśniło się teraz w głowie. Wstała pośpiesznie, wzięła kapelusz i szal..
— Dokądże idziesz? — zapytał mąż zdziwiony — już jest po dziewiątej.
— Połóż się spać, odpocznij sobie. Jak powrócę, to cię obudzę i pomówimy z sobą.
Poszła lekko i żwawo prosto na pocztę. Weszła nagle do pokoju, w którym Vuillet siedział jeszcze zajęty. Spojrzał na nią niechętnie.
Vuillet był w swoim żywiole; miał sposobność zadowolnić w zupełności swoją księżą ciekawość. Pocztowe przesyłki, listy, gazety dostarczały mu niewyczerpanego przedmiotu do badań i śledzeń.
W jego ręku były teraz wszystkie tajemnice plassańskie. Trzymał w ręku dobrą sławę kobiet, fortunę mężczyzn; potrzebował tylko złamać pieczątki, by się dowiedzieć tyle, co wiedział wielki wikaryusz przy katedrze, powiernik znakomitych osób.
Od dnia wczorajszego gabinet naczelnika poczty stał się dla niego wielkim konfesyonałem, pełnym ciemnych tajemnic, w których się rozkoszował, smakując w owych przysłoniętych szeptach, drżących wyznaniach, ulatniających się z korespondencyj, w które wsuwał swe cienkie paluszki i wzrok na wskróś przeglądający. Oddawał się niewinnemu zajęciu z najspokojniejszą bezczelnością; przesilenie, jakie kraj przechodził; zapewniało mu zupełną bezkarność. Jeżeli listów zaraz nie oddawano, jeżeli niektóre ginęły, to była wina tych łotrów, co przebiegają okolice i przerywają komunikacyę. Zamknięcie bram było mu nie na rękę; ale porozumiał się z Roudierem, żeby przepuszczano pocztylionów, wiozących listy i żeby ci udawali się wprost do niego, nie przechodząc przez władzę miejską.
Otworzył tylko kilka listów, które zwęszył, że obejmują wiadomości dobre do poznania, nim się rozejdą po mieście. Schował je osobno, żeby rozesłać później, to jest w chwili dla swoich interesów najstosowniejszej. Pobożna ta osobistość, wybierając sobie zarząd poczty, dała dowód wysokiego zrozumienia rzeczy.
Robił właśnie kwalifikacyę listów i gazet, kiedy pani Rougon weszła. Powstał z potulnym uśmiechem i przysunął jej krzesło; poruszył szybko swemi czerwonemi powiekami. Lecz Felicya nie usiadła. Zagadnęła go ostro:
— Proszę o list.
Vuillet wytrzeszczył oczy z minką bardzo niewinną.
— Jaki list, kochana pani?
— List, który nadszedł dzisiaj zrana do mego męża... Proszę, panie Vuillet, bo się śpieszę.
Gdy zaczął jąkać się i tłómaczyć, że nie wie o niczem, że pierwszy raz słyszy, Felicya powtórzyła żądanie z pewną groźbą w głosie:
— List z Paryża, od mego syna Eugeniusza; pan wiesz dobrze, o czem mówię... Ale poszukam sama.
Uprzedził ją, oświadczając, że zobaczy, przejrzy, że służba teraz tak źle idzie. Może być, że list nadszedł, w takim razie znajdzie się niezawodnie. Chodził po pokoju, brał do ręki różne pakiety i kładł je napowrót, otwierał szuflady i teki. Felicya czekała nieporuszona.
— W istocie, pani masz racyę, oto jest list do państwa — zawołał, wyciągając papiery z jakiegoś pudełka. Ci urzędnicy, to są nieznośne figury, korzystając z zamieszek, nie chcą nic porządnie zrobić!
Felicya, wziąwszy list, pilnie obejrzała pieczątkę, nie zważając, o ile takie badanie może być obrażającem dla Vailleta. Przekonała się, że list był otwieranym; niezręczny księgarz użył ciemniejszego laku do zlepienia pieczątki. Oderwała ją ostrożnie, by nie uszkodzić potrzebnego w danym razie dowodu.
Eugeniusz donosił w kilku słowach, że zamach stanu powiódł się w zupełności. Paryż został zwyciężony, prowincya się nie ruszała; doradzał rodzicom, ażeby zachowali postawę bardzo silną wobec cząstkowego powstania, jakiemu uległo południe. Zapewniał, że fortuna ich nie minie, jeżeli się nie zachwieją.
Pani Rougon, wsunąwszy list do kieszeni, usiadła zwolna naprzeciw Vuilleta i spojrzała mu w oczy. On udawał bardzo zajętego przebieraniem listów.
— Posłuchaj mię, panie Vuillet — rzekła.
Podniósł głowę.
— Mówmy z sobą otwarcie. Pan nas nie zdradzaj, bo ci to wyjdzie na złe. Zamiast otwierania naszych listów...
Zaprotestował, czuł się obrażonym, ona mówiła najspokojniej:
— Przestań się pan wypierać, znam aż nadto dobrze pańską szkołę. Oto lepiej powiedz mi, w jakich widokach przemawiasz teraz za zamachem stanu? Czytałam pański artykuł... Możesz się z nami porozumieć, jeżeli chcesz.
Tak zaczepiony, do niczego się nie przyznając, wyspowiadał się wszelako, że pragnie pozyskać klientelę kolegium. Dawniej dostarczał temu zakładowi książek szkolnych, ale gdy wykryto, że uczniom sprzedaje potajemnie sprośne pisma i bezwstydne ryciny, odebrano mu przywilej i z tego powodu o mało, że nie został pociągnięty do odpowiedzialności sądowej. Od tej chwili starał się nieprzerwanie odzyskać względy administracyi.
Felicyę zadziwiło umiarkowanie żądań; dała mu to nawet do poznania. Otwierać listy, narażać się na galery, dla sprzedawania słowników!...
— Ech! — odrzekł cierpko — sprzedaż takowa zapewnia rocznego dochodu do pięciu tysięcy franków. Ja nie marzę o niepodobieństwach, jak niektóre osoby.
Puściła tę uwagę mimo uszu. Nie było już mowy o otwieranych listach. Zawarto przymierze, mocą którego Vuillet obowiązywał się nie rozszerzać żadnej nowiny, nie stawać na widowni, a za to Rougonowie zapewniają mu klientelę szkolną. Felicya na wychodnem poradziła mu, żeby się więcej nie kompromitował. Dość gdy będzie listy przetrzymywał do dnia następnego.
— Cóż to za łajdak! — mruknęła — będąc już na ulicy; nie myśląc o tem, że sama położyła interdykt na listy.
Powracała wolnym krokiem, zamyślona. Wybrała nawet dłuższą drogę przez ulicę Sauvaire, aby mieć czas, do zastanowienia się dostatecznego nad zachodzącemi okolicznościami, nim dojdzie do domu. Pod drzewami spotkała margrabiego de Carnavent, korzystającego z nocy, by zbierać nowiny po mieście, nienarażając widocznie swojej osoby. Duchowieństwo plassańskie, żywiące wstręt do czynnej działalności, zachowywało najściślejszą neutralność od chwili zamachu stanu. Dla niego cesarstwo było już faktem dokonanym, oczekiwało tylko sposobności, aby na nowo rozpocząć swe odwieczne intrygi. Margrabia, agent teraz bez zatrudnienia, chodził jedynie za zaspokojeniem własnej ciekawości. Badał jak się zamieszki zakończą, i w jaki sposób Rougonowie doprowadzą do końca swoją rolę.
— To ty mała — rzekł, poznawszy Felicyę — chciałem właśnie cię odwiedzić. Jakoś twoje interesa się poplątały?
— Ależ nie, owszem, wszystko idzie dobrze.
— Tem lepiej, opowiesz mi to, nieprawdaż? Muszę ci się przyznać, żem napędził porządnego strachu twemu mężowi i jego towarzyszom, owej nocy kiedy byli u mnie. Gdybyś widziała, jak śmiesznie wyglądali na tarasie, gdy im pokazywałem powstańców tam, gdzie były tylko drzewa i skały!... Ale się za to nie gniewasz?...
— Bynajmniej, nawet bardzo panu dziękuję — odpowiedziała żywo Felicya. — Niechaj umierają ze strachu, bardzo dobrze. Mój mąż kryje się ze wszystkiem przedemną... teraz siedzi w kłopotach. Przyjdź pan kiedy do nas zrana, jak będę sama.
Pobiegła dalej krokiem szybkim, jak gdyby spotkanie margrabiego wpłynęło na ostateczne jej postanowienie. Cała jej osóbka tchnęła nieugiętą wolą. Teraz zemści się na mężu, za skrywanie się przed nią, zemści się i zapewni sobie wyższość w domu. Ułożyła w myśli plan odegrania komedyi i jako kobieta urażona, rozkoszowała się już naprzód w swym przebiegłym podstępie.
Piotr spał jak najlepiej, popatrzyła litościwie na jego twarz bladą i znękaną. Usiadłszy w nogach, zdjęła czepek, rozrzuciła włosy, nakoniec przybrawszy postawę osoby zrozpaczonej, zaczęła głośno płakać.
— Co to jest? Co ci się stało, czego płaczesz? — zawołał Piotr nagle przebudzony. — Gdzieś była, czyś widziała powstańców?
Wstrząsnęła głową na znak, że nie widziała. Potem szepnęła po cichu i niewyraźnie:
— Byłam w pałacu Valqueyras; chciałam się poradzić margrabiego. Ach! mój kochany, wszystko już przepadło!
Piotr siadł na łóżku blady i drżący.
— Margrabia sądzi, że książe Ludwik został zwyciężony. Jesteśmy zgubieni, nie dostaniemy ani grosza.
Piotr, zwyczajem ludzi bojaźliwych uniósł się gniewem. To była wina margrabiego, wina żony, wina całej rodziny. Czyż on myślał o polityce, wtenczas kiedy margrabia i Felicya wpakowali go w takie błoto!
— Ja sobie ręce od tego umywam — krzyczał. — Wy oboje nawarzyliście piwa. Czyż nie było rozsądniej korzystać ze skromnego procentu w spokoju? Ty zawsze chciałaś się wywyższać. Widzisz, do czego to nas doprowadziło!
Tracił głowę, już nie pamiętał że równie był zażartym jak jego żona. Spędzanie winy na drugich, przynosiło mu ulgę.
— Zresztą — narzekał dalej — czy nam może się co udać z takiemi dziećmi jak nasze? Eugeniusz opuszcza nas w godzinie stanowczej. Arystydes błotem na nas bryzgał; nawet i ten niedołęga Pascal nas kompromituje, odgrywając rolę filantropa z powstańcami!
— Zapominasz jeszcze Macquarta — zrobiła uwagę Felicya.
— Tak, zapewne, zapominam! Nie obawiaj się... Gdy myślę o tym człowieku, wściekam się ze złości!... To jeszcze nie wszystko; ten smarkacz Sylweryusz, widziałem go u matki wtenczas wieczór, miał ręce krwią zbroczone, wybił oko żandarmowi. Nie mówiłem ci o tem, żeby cię nie przestraszać... O Boże, co za rodzina!... Co się tycze Macquarta, on nam tyle dokuczył, że owego dnia, gdy trzymałem fuzyę w ręku, byłbym mu z chęcią głowę roztrzaskał...
Felicya słuchała niby z pokorą wymówek mężowskich, z niesłychaną łagodnością i z dobrze udaną skruchą. Potem westchnęła głęboko:
— Mój Boże! Cóż teraz z nami będzie, siedzimy w długach po uszy...
— To wszystko przez ciebie! — zawołał Piotr, ostatnich sił dobywając.
W istocie, Rougonowie zadłużyli się na wszystkie strony. Żyjąc nadzieją przyszłych powodzeń, zapomnieli o roztropności. Od początku roku 1851 przyjmowali codziennych gości różnemi przekąskami, ponczem, chłodzącemi napojami i t. d. Nadto Piotr oddał czwartą część swego kapitału na usługi reakcji, mianowicie na zakupienie strzelb i nabojów.
— Rachunek cukiernika wynosi przynajmniej tysiąc franków — rzekła Felicya słodkim głosem — dwa razy tyle winniśmy w dystylarni za likiery i t. d. Prócz tego piekarzowi, rzeźnikowi, owocarce... Już nie mówię o dziesięciu tysiącach franków, które dałeś na broń.
— Ja dałem, ja! — bełkotał Piotr — oszukano mnie, okradziono! To ten głupiec Sicardot tak mię w pole wyprowadził, przysięgał, że Bonaparci zwyciężą. Ja tylko zaforszusowałem, przecież muszą mi oddać pieniądze...
— Kto ci odda? Nic ci nie oddadzą. Jak wszystko popłacimy, nie wystarczy nam na suchy kawałek chleba. A to śliczna kampania!.. Możemy teraz już wynieść się do jakiej dziury na Starem Mieście.
Taki rezultat brzmiał jak dzwon pogrzebowy dla ich egzystencyi. Piotr widział już w imaginacyi dziurę na Starem Mieście, której obraz żona wywołała. Więc on tam umrze, na garści słomy, gdy całe życie marzył o używaniu! Więc napróżno okradł matkę, wmieszał się do brudnych intryg, kłamał życie całe? Więc nie będzie cesarstwa, które jedynie mogłoby spłacić długi jego i uchronić go od ostatecznej ruiny?
Wyskoczył z łóżka w koszuli, wołając:
— Nie, raczej wezmę broń do ręki i pójdę żeby mię powstańcy zabili.
— Będziesz to mógł zrobić jutro — powiedziała spokojnie Felicya — gdyż republikanie są niedaleko.
Piotr ostygł, jakby go kto oblał zimną wodą. Położył się napowrót, gdy poczuł przyjemne ciepło w łóżku, rozpłakał się. Ten tłuścioch łatwo płakał, łzy bez żadnego wysilenia spływały mu po twarzy. Następowała wówczas reakcya, gniew opadał, zamieniając się w żale i narzekania. Żona oczekiwała właśnie tej chwili, ale nie poruszyła się; siedziała smutna, pełna rezygnacyi. Jej milczenie podniecało łzy Piotra.
— Lecz powiedże co! — prosił — pomóż mi co wymyśleć, czy nie widzisz gdzie jakiej deski zbawienia?
— Żadnej, wiesz o tem dobrze; nikt nam ręki nie poda, dzieci nawet nas odstępują.
— To uciekajmy... Chcesz? Opuśćmy Plassans, tej nocy, natychmiast!
— Uciekać! Cóżby o nas powiedziano... Przecież sam kazałeś bramy pozamykać!
Piotr męczył swój biedny umysł i znów żony błagał.
— Proszę cię, wymyśl co....jeszcześ nic nie powiedziała.
— Czyż ja co wiem! Nie znam się na polityce, mówiłeś mi to sto razy.
Mąż, zakłopotany, spuścił oczy i milczał. Żona mówiła zwolna, bez urazy:
— Nie zwierzałeś mi się ze swoich interesów, niewiem o niczem, tem samem skutecznej rady udzielić ci nie mogę... Zresztą miałeś słuszność, kobiety częstokroć lubią się wygadać z tem co wiedzą...
Piotr zaczął bardzo żałować swojej skrytości i wyspowiadał się od razu ze wszystkiego; z listów Eugeniusza, ze swoich planów, sposobu postępowania, przerywając sobie co chwila zapytaniami:
— Cóżbyś ty zrobiła na mojem miejscu? Wszak prawda, nie mogłem inaczej postąpić?
Felicya nie raczyła wyrzec ani słowa, słuchała tylko ze sztywną powagą sędziego, radując się w duchu, że przecież złapała tego grubego lisa; igrała z nim jak kotka igra z gałką papierową.
Wyskoczył z łóżka, wydobył listy Eugeniusza i porozkładał na stole, mówiąc do żony:
— Czytaj, proszę cię, osądzisz lepiej jak interes stoi.
Gdy przeglądała znane sobie kartki, zapytał co teraz myśli?
— Jesteś kobietą rozumną — rzekł pochlebiając jej — źle zrobiłem, żem ci nie zaufał, przyznaję...
— Dajmy już temu pokój — odpowiedziała. — Mojem zdaniem, gdybyś był bardzo odważnym...
Patrzył na nią wytężonym wzrokiem. Przerwała sobie z uśmiechem, pytając:
— Ale przyrzekasz, że będziesz ze mną otwartym? Że mi wszystko powiesz i nic bez mojej wiedzy nie zrobisz?
Przysiągł, na wszystko się zgadzając.
Wówczas Felicya także się położyła, gdyż zziębła siedząc i po cichu, jak gdyby mógł ich kto słyszeć, wyłożyła mu cały plan postępowania. Podług niej, popłoch powinien ciągle panować w mieście, Piotr ma niezmiennie zachować postawę bohaterską wśród strwożonych mieszkańców. Tajemne przeczucie mówiło jej, że powstańcy nie przyjdą; zresztą, prędzej czy później stronnictwo porządku musi wziąść górę i Rougoni będą wynagrodzeni. Silnie broniąc swego poglądu, przekonała męża całkowicie; ten podziwiał jej plan prosty i łatwy do wykonania a polegający jedynie na śmiałości i zuchwalstwie, oraz podziwiał taktykę cudowną. Przyrzekł się do tego zastosować i dawać dowody największej, na jaką będzie się mógł zdobyć, odwagi.
— Nie zapomnij, mój chłopcze — rzekła Felicja — że to ja cię ratuję; a teraz śpij, dobranoc ci...
Lecz ani jedno, ani drugie zasnąć nie mogło; trapiła ich gorączka łakomstwa i chciwości. W pół godziny potem, Piotr, który dotychczas patrzył na sufit, gdzie migotało okrągłe światełko od nocnej lampki, obrócił się do żony i po cichu wypowiedział jej myśl, tylko co wylęgłą w jego mózgu.
— Och! nie, nie — szepnęła Felicya przestraszona — to byłoby zbyt okrutnem...
— Wielka rzecz! Sama mówisz, że potrzeba, by mieszkańcy byli w ciągłej obawie... Gdyby się to zrobiło, co powiadam, jużby mię nikt nie lekceważył. Możnaby użyć Macquarta, byłby to sposób pozbycia się go...
Felicya się zamyśliła, roztrząsała w swoim umyśle projekt męża; po pewnym czasie rzekła:
— Może masz racyę... Zresztą, bylibyśmy bardzo głupi, robiąc jakieś skrupuły, wszakże nam tu idzie o śmierć lub życie. Pozwól, żebym ja sama poszła do Macquarta; wyrozumię go. Tybyś się z nim pokłócił i wszystkobyś zepsuł... No, śpijmy teraz... Dobranoc ci, kochanku, zobaczysz że nasze troski się skończą.
Pocałowali się i zasnęli. Na suficie migotało ciągle jeszcze kółko, niby oko patrzące na sen tych mieszczan, co leżąc w łóżku wymyślili zbrodnię, i w sennem marzeniu musieli widzieć krwawe krople deszczu zamieniające się w sztuki złota.
Nazajutrz równo ze dniem Felicya poszła na ratusz, opatrzona w polecenie Piotra, żeby ją dopuszczono do Macquarta. Zabrała z sobą w serwecie mundur gwardyi narodowej swego męża. Zresztą, widziała tylko posterunek złożony z kilku ludzi śpiących jak zabici. Odźwierny, który miał obowiązek żywić więźnia, otworzył jej gabinet zamieniony na celkę i spokojnie zeszedł na dół.
Macquart był w nader miękiem usposobieniu. Zamknięty dwa dni i dwie nocy miał czas zastanowić się nad swoim losem. Z początku chciał potłuc wszystko, drzwi wybić i dostawszy się do pokoju, gdzie jego brat urzędował, zadusić go własnemi rękami. Następnie jednak znacznie się uspokoił, przestał biegać jak szalony w szczupłym gabinecie. Oddychał tam przyjemną wonią, która wznieciła w nim pewne poczucie dobrobytu, rozmiękczające jego nerwy. Garçonnet, człowiek bogaty i wykwintny, urządził sobie ten zakątek bardzo wygodnie; sofa okryta puszystym dywanem, była mięką i ciepłą; perfumy, pomady, mydła zdobiły marmurowe lavabo, światło spadające z góry świeciło łagodnie jak lampa w alkowie. Macquart w atmosferze wonnej, mgławej i spokojnej, leżąc na sofie rozmyślał: „jednak ci bogacze są bardzo szczęśliwi!“; okryty kołdrą, wyciągał się na poduszkach aż do rana. Nadewszystko nęciło go lavabo. „Wielka sztuka, mówił do siebie, być czystym przy tylu flaszeczkach i słoikach“. Ta uwaga naprowadziła go na myśl, że może wszedł na fałszywą drogę? Niewiele się zyskuje ze stosunków z hołyszami; możeby lepiej wyszedł, porozumiawszy się z Rougonem, tem bardziej, że powstańcy zapominają o nim i dają się bić jak głupcy. Natrafił nareszcie na wniosek, że Rzeczpospolita jest oszukaństwem. Poróżnił się z całą rodziną, teraz został sam jeden; nawet Sylweryusz mu nie dopomoże, bo on tylko goreje dla republikanów i nigdy do niczego nie dojdzie. Kiedy mu się takie myśli roiły, spoglądał ciągle na lavabo, nabierając coraz większej ochoty, umyć ręce pewnym proszkiem mydlanym, zawartym w kryształowej puszce. Macquart, jak każdy próżniak będący na utrzymaniu żony i dzieci, miał gusta fryzyerskie. Chociaż nosił łatane pantalony, lubił włosy nacierać olejkiem pachnącym. Siedział nieraz kilka godzin u swego cyrulika, gdzie mówiono o polityce i ten w przestankach podczesywał mu włosy. Ulegając pokusie stanął przy lavabo, umył się, uczesał, uperfumował, używając wszystkich mydeł, proszków i flakonów. Najwięcej rozkoszował się ręcznikami mera, gdyż były nader miękie puszyste i delikatne. Wypomadowany, położył się na sofie w usposobieniu arcy pojednawczem. Od chwili jak wsadził nos w flakony pana Garçonneta, uczuł prawdziwą pogardę dla Rzeczypospolitej. Przypuszczał że może jeszcze czas pogodzić się z bratem, obliczał, ileby można dostać za zdradę. Namyślił się, że pośle po Piotra nazajutrz. Lecz gdy zobaczył Felicyę wchodzącą, odgadł, że go potrzebują. Postanowił więc trzymać się na ostrożności.
Umawiali się długo, zręcznie i podstępnie. Felicya, zadziwiona, że Antoni jest tak grzeczny po brutalnem u niej wystąpieniu w niedzielę wieczór, zaczęła rozmowę od łagodnych wymówek, ubolewając nad nienawiścią, dzielącą rodziny, „ale w istocie Antoni tak prześladował i spotwarzał brata, że ten biedny Rougon musiał stracić wszelką cierpliwość“.
— Jak Bóg żywy! — zawołał Macquart — czyż on kiedy był dla mnie bratem, czy mi kiedy dopomógł? Byłby wolał, żebym zdechł z głodu na śmiecisku... Przecież wtenczas, kiedy mi dał 200 franków, nikt nie słyszał, żebym co złego na niego powiedział! Przeciwnie, wszędzie mówiłem, że ma dobre serce.
Co jawnie znaczyło: „Gdybyście dawali mi pieniędzy, byłbym dla was ciągle grzeczny. Pomagałbym wam, zamiast szkodzić. Samiście sobie winni“.
Felicya poznała się na tem.
— Rozumiem to — rzekła — miałeś nas za nieuczynnych, twardych ludzi, boś mniemał wraz z innymi, że jesteśmy zamożni; ale to nieprawda, kochany bracie, my jesteśmy ubodzy, nigdy nie mogliśmy postąpić względem ciebie, jak nam serce dyktowało. Wprawdzie... — dodała po chwili namysłu — dla ważnego powodu moglibyśmy zrobić pewną ofiarę; ale naprawdę jesteśmy tak biedni, tak biedni!..
Macquart słuchał uważnie. Nie odpowiadając na uboczną propozycyę, utyskując, prawił o śmierci żony, ucieczce dzieci, o nędzy swojej. Felicya ze swojej strony mówiła o przesileniu, przez jakie kraj przechodzi; utrzymywała, iż rzeczpospolita przywiodła ich do zupełnego upadku. Od słowa przyszło do tego, że złorzeczyła czasom i okolicznościom, zmuszającym ludzi, by więzili braci własnych. Jakżeby serca ich się zakrwawiły, gdyby sprawiedliwość nie chciała oddać swojej zdobyczy! Potrąciła nawet o galery.
— O! do tego nie przyjdzie! — zawołał Macquart.
— Z pewnością, że za cenę krwi mojej odkupiłabym honor rodziny! Jeżeli wspomniałam o tem, to tylko dlatego, żebyś wiedział, bracie, iż ciebie nie opuścimy... Przyszłam tutaj umyślnie, żeby ci pomódz do ucieczki...
— Bez warunku? — zapytał, patrząc jej w oczy.
— Bez żadnego warunku — odpowiedziała, przysuwając się do niego. — Nawet, jeżeli zechcesz, mógłbyś zarobić tysiąc franków, zanimbyś uciekł za granicę. Podam ci na to sposób.
— Jeżeli interes jest czysty — rzekł Antoni — bo widzi bratowa, nie mam ochoty mieszać się w wasze matactwa.
— Ależ tu niema żadnego matactwa — odparła Felicja, uśmiechając się z tak niespodzianych skrupułów. Rzecz jak najprostsza: wyjdziesz zaraz z tego gabinetu, skryjesz się u matki; dzisiaj wieczór zbierzesz swoich przyjaciół i przy ich pomocy zajmiesz ratusz.
Macquart bardzo się zdziwił, nic nie rozumiał.
— Sądziłem — powiada — że władza jest przy was?
— Och! nie mogę ci wszystkiego opowiadać, brakuje mi na to czasu. Chcesz, czy nie chcesz?
— Muszę namyśleć się pierwej. Mógłbym zrobić głupstwo... Dla tysiąca franków możebym pozbawił się fortuny?
Felicya wstała:
— Jak chcesz, mój kochany; jeżeli ci się ta ciupa podobała, do której cię wpakowali, tem lepiej, możesz w niej pozostać i czekać, aż władze powrócą... Chciałam ci rękę podać, ale że się na tem nie znasz, bądź zdrów, nie mam tu co robić.
— Niechże mi bratowa powie cośkolwiek.... przecież nie mogę targu dobijać, nie wiedząc o niczem. Od dwóch dni siedzę zamknięty. Cóż się dzieje w mieście?
— Nie masz za grosz rozumu. Czyż nie możesz się z nami złączyć na ślepo? Źle na tem nie wyjdziesz. Tysiąc franków się nie ryzykuje, jeżeli interes nie jest pewny. Radzę ci, zgódź się.
— Lecz jeżeli zechcemy zająć ratusz, czy dadzą nam wejść spokojnie?
— Tego nie wiem — odpowiedziała z uśmiechem — może będzie kilka wystrzałów.
Spojrzał na nią przenikliwie.
— Eh, przyznaj się, kumo, może ty masz zamiar wpakować mi kulkę w głowę?
Felicya zarumieniła się. Właśnie myślała o tem, że gdyby podczas zajmowania ratusza jaka zabłąkana kula uwolniła ich od Antoniego, interes byłby niezgorszy.
Rozgniewała się:
— Co też mówisz!... Jak można robić takie szkaradne przypuszczenia! Więc jakże, zgadzasz się? — bo widzę, że już rozumiesz, o co idzie.
Macquart domyślił się, że mu proponują podstępną zasadzkę. Nie pojmował wszelako ani jej przyczyny, ani następstw, dlatego się targował. Żądał dwa tysiące franków, skoro jednak Felicya mocno się trzymała, poprzestał na tysiącu. Nadto przyrzekła, że później wystara mu się o dobrą posadę, na której nic nie będzie robił; na zadatek dała mu 200 franków; umowa stanęła. Antoni włożył na siebie mundur przyniesiony, miał zaraz udać się do ciotki Didy a około północy przyprowadzić na plac przed ratuszem wszystkich republikanów, jakichby znalazł, zapewniwszy ich, że w ratuszu niema nikogo, że tylko drzwi popchną i zajmą go w posiadanie. Felicya obiecała resztujące 800 franków wypłacić nazajutrz. Rougoni do ostatka ryzykowali swoje fundusze.
Felicya zatrzymała się chwilę na ulicy, żeby widzieć, jak Macquart wyjdzie. Przeszedł bardzo spokojnie koło warty, nos wycierając. Wychodząc z gabinetu mera stłukł szybę u góry, by mniemano, że tamtędy uciekł.
— Rzecz skończona — powiedziała Felicya mężowi po powrocie do domu. — Przyjdą o północy. Niech się dzieje co chce... nie troszczę się o nich. Szarpali nas też wczoraj na ulicy!...
— Niepotrzebnie się wahałaś — rzekł mąż, goląc brodę — zbyteczne skrupuły z twojej strony; na naszem miejscu każdyby tak zrobił.
W dniu tym — była to środa — ubrał się staranniej niż zwykle. Żona zaczesała mu włosy i związała krawat; gdy już był gotów, osądziła, że wygląda bardzo przyzwoicie. W istocie, jego blade oblicze wyrażało wielką godność, oraz bohaterski upór. Odprowadzając go na schody, jeszcze mu przykazywała, żeby zachował odwagę i dobrą minę, chociażby trwoga była jaknajwiększa i żeby bramy były zamknięte jaknajszczelniej, niechaj miasto dusi się i kona pomiędzy wałami. Byłoby do życzenia, ażeby on sam jeden poświęcał się dla sprawy porządku.
Co za dzień! Rougoni mówią jeszcze o nim, jako o chwalebnej i stanowczej wygranej. Piotr poszedł prosto na ratusz, nie troszcząc się o spojrzenia i słowa niechętne, jakie spotykały go po drodze. Zasiadł tam uroczyście, jako człowiek, który nie myśli opuścić miejsca. Posłał zawiadomić Roudiera, że obejmuje władze napowrót. „Strzeż bram — pisał do niego, wiedząc, że te wyrazy mogą dojść do wiadomości publicznej — ja będę pilnował spraw wewnętrznych; zmuszę każdego do szanowania własności i osób. Właśnie w takich chwilach, kiedy złe namiętności się szerzą, dobrzy obywatele powinni je zwalczać z narażeniem życia własnego“. Styl, jako i błędy ortograficzne, uświetniały to pismo starożytnego lakonizmu.
Żaden z członków komisyi tymczasowej się nie pokazał; nawet wierny Granoux i ten przezornie siedział w domu. Rougon, stojąc sam jeden na stanowisku, nie raczył nawet wezwać nikogo, skoro on był — było dość. Wzniosły obraz, o którym później dziennik miejscowy się wyraził: „Odwaga, podająca rękę obowiązkowi“.
Przez cały ranek w ratuszu rozlegało się echo kroków Rougona. Chodził w różnych kierunkach po wielkim budynku, przeprowadzając w tem pustkowiu swoją prezydenturę osamotnioną; tyle było godności w jego postawie, tyle przejęcia się swojem posłannictwem, że odźwierny, spotkawszy go dwa, czy trzy razy, oddawał mu ukłony, pełne poszanowania. Widziano go w każdem oknie; nawet pomimo ostrego zimna wychodził na balkon z aktami w ręku, jak urzędnik bardzo zajęty a oczekujący ważnych wiadomości.
W południe obszedł miasto, to jest wszystkie warty i posterunki, mówiąc o możliwym napadzie, gdyż powstańcy są niedaleko, ale liczył na odwagę dzielnej gwardyi narodowej; wiedział, że polegnie ona do ostatniego w obronie dobrej sprawy.
Kiedy powracał z przeglądu zwolna, poważnie, z miną bohatera, który urządził sprawy ojczyzny i oczekuje tylko śmierci, mógł uważać prawdziwe zdumienie na swojej drodze. Przechodnie, spacerujący po alei Sauvaire, drobni kapitaliści, którym nic na świecie nie może przeszkodzić, by nie wyszli gapić się na słońcu w pewnych dnia godzinach, przyglądali mu się z ciekawością, jakby go pierwszy raz widzieli i podziwiali, że jeden z pośród nich, kupiec oliwy, śmie stawić czoło całej armii..
W mieście przerażenie się zwiększało. Oczekiwano powstańców lada chwila. O ucieczce Macquarta rozpowiadano w przestraszający sposób; pewnie czekał gdzie w kącie nocy, by wraz z czerwonymi wyrżnąć obywateli i miasto na cztery rogi podpalić. Ci, co dnia wczorajszego tak szamerowali salon żółty, dzisiaj nie śmieli nic powiedzieć na człowieka odważnego. Mówili jedynie, że heroizm bezpotrzebny może ściągnąć na Plassans wielkie nieszczęścia. O godzinie 3-ej ułożyli wysłać deputacyę do prezesa komisyi tymczasowej. Piotr, trawiony chęcią popisania się, bardzo był rad nadarzającej się sposobności. Przyjął wysłańców w pokoju mera, ci zaś, złożywszy hołd jego patryotyzmowi, błagali go, by nie myślał o oporze. Lecz on donośnym przemówił głosem o obowiązku, ojczyźnie, porządku, wolności i innych równie pięknych rzeczach. Z tem wszystkiem nikogo nie zmuszał, by wstępował w jego ślady; on pełnił tylko to, co mu dyktowało sumienie i serce.
— Widzicie, panowie, że jestem sam — powiedział na zakończenie. Biorę na siebie wszelką odpowiedzialność, aby nikt inny nie był narażony. Jeżeli potrzeba ofiary, będę nią; chcę ceną życia własnego ratować moich współobywateli.
Pewien notaryusz, najsilniejsza głowa ze zgromadzenia, zrobił mu uwagę, że się wystawia na śmierć niechybną.
— Wiem o tem — odpowiedział poważnie. — Jestem gotów!
Wszyscy po sobie spojrzeli. Ten frazes „jestem gotów!“ przejął ich uwielbieniem. Zaklinano go, by przyzwał żandarmów; odrzekł, że krew żołnierzy jest tak drogą, iż chyba tylko w ostateczności mógłby pozwolić na jej przelanie. Deputaci, głęboko wzruszeni, cofnęli się zwolna.
Nie wyszła godzina, Plassans ogłosiło Rougona za bohatera. Tylko najbojaźliwsi nazwali go „starym waryatem“.
Wieczorem przybiegł Granoux; rzucił się w objęcia Piotra, mianując go „wielkim człowiekiem“, tudzież oświadczając, że z nim razem pragnie umrzeć. Wyrażenie „jestem gotów“ doszło do niego i wznieciło w nim zapał rzetelny. Rougon, poruszony poświęceniem się poczciwca i oceniając że nie zaszkodzi jego interesowi, prosił, żeby przy nim pozostał; obiecywał sobie nawet, że przy sposobności pochwali go publicznie przed prefektem, co przyprowadzi innych mieszczan, którzy go nikczemnie opuścili, do wściekłości. Obadwa czekali nocy w pustym ratuszu.
Arystydes tymczasem, bardzo niespokojny, przechadzał się po swoim pokoju. W podziwienie go wprowadził artykuł Vuilleta, niemniej się zdumiewał nad postawą ojca. Widział go w oknie w ratuszu, w czarnym tużurku, białym krawacie, tak spokojnym, że mu to wszystkie myśli pomieszało w głowie. Aczkolwiek całe miasto było przekonane, że powstańcy zwycięzko wracają, z tem wszystkiem Arystydes miał pewne podejrzenia, węszył jakąś krwawą komedyę. Nie mając już śmiałości pójść do rodziców, posłał swoją żonę. Aniela, powróciwszy, opowiedziała swym przeciągłym głosem:
— Matka czeka na ciebie. Wcale się nie gniewa, ale zdaje się, że sobie porządnie żartuje z ciebie. Powtarzała po kilka razy, żebyś zdjął chustkę z ręki.
Arystydes, chociaż dotknięty, pobiegł na ulicę Banne, gotów na wszelkie objawy posłuszeństwa.
Matka, zobaczywszy go, roześmiała się.
— Ach! mój chłopcze, nie dajesz dowodów wielkiego rozumu.
— Alboż można o czem wiedzieć w takim kącie, jak Plassans? Ja tu głupieję, słowo daję. Żadnej wiadomości, każdy drży ze strachu. Ach! gdybym był pojechał z Eugeniuszem do Paryża! Matka niedobrze ze mną się obeszła. Brat utrzymywał was w biegu rzeczy a mnie najmniejszej nie udzielono przestrogi!
— To ty wiesz o tem? — zawołała Felicya niedowierzająco. — No, nie jesteś tak głupi, jak myślałam. Czy listy otwierasz, jak jeden z moich znajomych?
— Nie, ale słucham pod drzwiami.
Ta bezczelna otwartość podobała się matce; złagodniała.
— Więc dlaczegóż nie przystałeś do nas wcześniej?
— Ach! Otóż to — rzekł młody człowiek zakłopotany. — Niewielką obudzaliście we mnie ufność, przyjmując takich safandułów, jak mój teść, albo Granoux lub inni... Nie chciałem się kompromitować. Ale teraz, czy matka jest zupełnie pewna, że zamach stanu się udał?
— Ja? — zawołała Felicya, obrażona ciągłemi wątpliwościami syna, nie jestem pewną niczego.
— Dlaczegóż matka kazała mi zdjąć chustkę z ręki?
— Dlatego, że się wszyscy z ciebie śmieją.
Arystydes stał zamyślony, jakoby wpatrując się w żółte obicie i licząc na niem wypłowiałe kwiaty.
— Wracam do mego twierdzenia, że ci brak rozumu — rzekła zniecierpliwiona — a chcesz, żeby ci odczytywano listy Eugeniusza! Z twojem nieustannem powątpiewaniem byłbyś wszystko zepsuł. Teraz jeszcze stoisz i sam nie wiesz, co masz robić...
— Ja się nie waham — przerwał, rzuciwszy na matkę spojrzenie ostre i zimne — nie znacie mnie. Podpaliłbym miasto, gdybym miał ochotę nogi sobie ogrzać. Lecz niechże matka zrozumie, że nie chcę wejść na fałszywą drogę! Już mi się przejadł chleb ciężko zapracowany, chciałbym złupić matkę fortunę. Ale będę grał tylko na pewno.
Wymówił te wyrazy tak cierpko i z taką zawziętością, że Felicya, sama przejęta żądzą powodzenia, poznała w nim głos krwi własnej.
— Twój ojciec jest bardzo odważny — wyszeptała.
— Widziałem go — rzekł, szydząc — ma dobrą głowę. Przypomniał mi Leonidasa w Termopilach... Czy to matka urządziła mu taką postawę? Więc dobrze — dorzucił wesoło — jestem bonapartystą!... Ojciec nie jest człowiekiem tego rodzaju, żeby się dał zabijać za darmo.
— Dobrześ trafił. Nie mogę mówić, ale jutro zobaczysz.
Nie nalegał; zapewnił tylko matkę, że będzie z niego zadowolona. Gdy szedł przez ulicę, matka wyjrzała za nim z upodobaniem, czując, że pierwszeństwo, jakie mu dawniej przyznawała, na nowo zjednać sobie potrafił. „Rozumny jest, jak szatan; nie mogłabym wypuścić go od siebie, nie wprowadziwszy na dobrą drogę“.
Trzecia już noc pełna niepokoju i trwogi, roztaczała swe cienie nad miastem. Mieszkańcy z pośpiechem powracali do domów, zamykając za sobą, barykadując drzwi wszystkie. Pusto było na ulicach, kiedy Rougon szedł do domu na obiad. Samotność usposobiła go melancholicznie. Przy końcu obiadu, osłabła na chwilę jego zaciętość. Zapytał żony, czy okoliczności nieodzownie wymagają, ażeby bunt Macquarta przyszedł do skutku?
— Już plotek nie rozsiewają — mówił. — Gdybyś była widziała tych panów z Nowego Miasta, jak mi się kłaniali! Nie zdaje mi się, żeby teraz potrzeba ludzi zabijać. Jakże myślisz?
— Ach, taki jesteś rozlazły jak ciasto! — zawołała Felicya rozgniewana. — Sam projekt podałeś, teraz się cofasz! Ja ci powiadam, że bezemnie nic nie zrobisz... Czy republikanie lepiejby się z tobą obeszli, gdyby cię złapali?
Rougon za powrotem do ratusza, zasadzkę przygotował. Granoux był mu bardzo przydatny. Posłał go do kilku posterunków pełniących straż przy wałach, z poleceniem, aby gwardya narodowa w małych oddziałach, i jak najskryciej przybyła do ratusza. Roudiera nawet nie ostrzeżono, z obawy żeby nie wystąpił z jaką nauką o uczuciach ludzkości. O godzinie jedenastej dziedziniec napełnił się gwardzistami. Rougon miał do nich mowę, że republikanie pozostali w mieście mają kusić się o pochwycenie władzy i zrobić napad, lecz uwiadomiony na czas przez swoją tajną policyę, przedsięwziął środki udaremnienia ich niecnych zamiarów. Wystawił krwawy obraz rzezi, gdyby tym nikczemnikom się powiodło. Zagrzewał do dzielnej, ale przezornej obrony i w tym celu kazał przedewszystkiem pogasić światła, przyczaić się cichutko i nie mówić ani słowa. Sam także wziął strzelbę do ręki. Od rana chodził jak we śnie, nie poznawał siebie. Czując po za sobą Felicyę, dałby się nawet powiesić, pewien że żona przyjdzie go oderżnąć. Dla powiększenia hałasu i zamieszania, posłał swego towarzysza Granoux do katedry, aby kazał dzwonić w duży dzwon, gdy posłyszy pierwsze strzały. Imię margrabiego miało mu otworzyć drzwi kościoła. W ciemnościach zatem i w głębokiem milczeniu, gwardya narodowa stała na dziedzińcu, z oczyma zwróconemi w bramę wchodową, jakby czatowała na mającą się ukazać gromadę wilków.
Macquart przepędził dzień cały u ciotki Didy; położył się na starym kufrze, żałując sofy pana Garçonneta. Miał wielką ochotę pójść do najbliższej kawiarni, przehulać swoje dwieście franków; pieniądze bowiem, dopóki ich nie wydał, paliły go w kieszeni. Matka, do której w tych czasach dzieci przybiegały kolejno, wystraszone, nie straciła nic na swojej milczącej obojętności. Przesuwała się automatycznie koło Macquarta, nie widząc go prawie. Nie wiedziała wcale o tem, jaka obawa nurtowała w mieście; zdawało się, że jest o sto mil od Plassans. Teraz jednak, o tej wieczornej godzinie, odcień niespokojności w oczach jej migotał. Antoni, nie mogąc się oprzeć chęci zjedzenia jakiego dobrego kąska, posłał matkę do restauracyi będącej na przedmieściu, po kurcze pieczone. Zajadając, mówił:
— Matka nie często je kurczęta, prawda? Takie jedzenie jest dla tych co pracują i umieją chodzić koło swoich interesów. Matka zawsze wszystko marnotrawi... Zaręczam, że swoje oszczędności oddaje temu świętoszkowi Sylweryuszowi. On ma kochankę ten hypokryta. Jeżeli matka gdzie skarb ukrywa, pęknie on kiedyś z jego przyczyny!..
Szydził, był w dobrym humorze; czuł pieniądze w kieszeni, zdradę miał na widoku, pewność że się dobrze sprzedał — wszystko to przejmowało go niepomierną uciechą, jakiej doznaje zły człowiek gdy coś złego wyrządza.
Ciotka Dida usłyszała tylko imię Sylweryusza.
— Czyś go widział? — zapytała, otworzywszy nareszcie usta.
— Kogo? Sylweryusza? Przechadzał się pomiędzy powstańcami z wysoką dziewczyną, czerwono ubraną. Jeśli go kula trafi, to będzie dobrze.
Matka spojrzała na niego surowo, zadając to proste pytanie:
— Dlaczego?
— Eh! — rzekł zakłopotany — czy można być takim głupim, żeby skórę swoją nadstawiać za ideę? Ja inaczej urządziłem moje interesy. Nie jestem dzieckiem.
Lecz ciotka Dida więcej go już nie słuchała. Szeptała do siebie:
— Miał już krew na rękach. Zabiją mi go jak tamtego; wujowie naszlą na niego żandarmów.
— Co tam matka mamrocze? — rzekł Antoni, dogryzając resztek kurczaka. — Lubię, żeby mi wszystko w oczy mówić. Jeżelim kiedy paplał z malcem o Rzeczypospolitej, to tylko dla tego, żeby go sprowadzić na lepszą drogę. Otumanili go całkiem. Ja lubię wolność, ale nie chcę, żeby przechodziła w rozpustę... Co się tyczy Rougona, to mam dla niego zupełny szacunek. To człowiek z głową, przy tem odważny...
— Miał fuzyę, prawda? — przerwała ciotka Dida, której zatracony rozum zdawał się ścigać za Sylweryuszem, wzdłuż drogi jaką się udał.
— Fuzyę? A! karabin Macquarta, tak, tak, — rzekł Antoni, spojrzawszy na komin, nad którym broń zawsze wisiała. Zdaje mi się że miał ją w ręku. Ładne narzędzie, żeby z niem biegać, szukać wiatru w polu, z dziewczyną pod rękę! Cóż to za bydlę!
Wieczorem Antoni wyszedł, włożywszy na siebie bluzę i zacisnąwszy kaszkiet na oczy, który mu matka kupiła. W Starem Mieście chodził od mieszkania do mieszkania swoich przyjaciół i towarzyszów. Wszyscy republikanie, co nie wyszli z bandą powstańczą, zebrali się tajemnie w pewnej kawiarni o dziewiątej wieczór, gdzie im Macquart schadzkę wyznaczył. Gdy się zeszło piędziesięciu, przemówił do nich o haniebnem jarzmie, jakie znoszą, o zemście, zwycięztwie i t. d., nareszcie przyrzekł, że im wyda ratusz w ciągu dziesięciu minut; był pusty, on właśnie ztamtąd idzie; jeszcze tej nocy zatkną na nim czerwoną chorągiew. Robotnicy uradzili, że rzeczywiście będzie bardzo pięknie, nie czekając powstańców, którzy już są niedaleko, także coś uczynić dla dobrej sprawy. Być panem ratusza, znaczy posiadać najwyższą władzę w mieście, będą więc mogli otworzyć bramy na przyjęcie braci. Macquartowi wierzyli ślepo; zresztą nienawiść, jaką żywił dla Rougonów, tudzież osobista zemsta, o której zawsze mówił, były rękojmią jego zamysłów. Postanowili zatem, że pójdą po swoją broń i że każdy około północy ściągnie na plac przed ratuszem. To ich tylko turbowało, że nie mieli kul, ale ponieważ żadna przeszkoda nie miała im stanąć na drodze, umyślili nabić strzelby śrótem na kuropatwy.
O północy, ludzie zbrojni przeciągnęli raz jeszcze przez ulice nieszczęsnego miasta i podążyli przed ratusz. Macquart, rozglądając się na wszystkie strony, wysunął się naprzód i zastukał do bramy. Odźwierny, nauczony jak się ma znajdować, zapytał czego chcą? Na ich odgróżki udał przestrach wielki i otworzył im. Brama rozwarła się zwolna, ukazując sień pustą i ciemną.
Natenczas Macquart zawołał silnym głosem:
— Chodźcie, bracia!
Było to hasło. On odskoczył na bok, republikanie wtłoczyli się tłumnie. Z dziedzińca błysnął rzęsisty ogień, huknął grzmot wystrzałów i grad kul się posypał. Gwardziści, znudzeni długiem oczekiwaniem, dali ognia wszyscy odrazu z gorączkowym pośpiechem. Rozwidniło się tak silnie, iż Macquart spostrzegł, jak Rougon mierzył w jego stronę. Uciekł więc co żywo, mrucząc:
— Nie głupim! Ten łajdak gotów mię zabić. Winien mi jest ośmset franków!
Republikanie, krzycząc „zdrada!“, dali także ognia, jeden gwardzista padł w sieni; lecz oni pozostawili trzech trupów. Uciekali przez ulice i uliczki, wołając „mordują naszych“! Obrońcy porządku, nabiwszy fuzye, puścili się w pogoń za uciekającymi. Strzelali w różnych punktach miasta, na rogach ulic, w cieniu domów, gdzie tylko przypuszczać mogli, że przydybią powstańców, ale nikogo dosięgnąć nie mogli.
Mieszkańcy zbudzeni hałasem drżeli ze strachu siedząc w łóżkach; w tem zadzwoniono na alarm; niezwykłe, dziwne dźwięki dzwonu, przymnażały trwogi. Gwardziści stojący przy wałach, usłyszawszy strzały, przybiegli w nieładzie. Rougon odesłał ich napowrót na stanowiska, przyganiając że je opuścili; zawstydzeni, pędzili napowrót galopem do bram opuszczonych. Harmider ten był strasznym i okropnym dla mieszczan, już od kilku dni znękanych najwyższą obawą. Sądzili, że jakaś szalona armia przebiega miasto we wszystkich kierunkach, że je rabuje, pali i wyrzyna...
Granoux ciągle w dzwon walił. Kiedy po pewnym czasie uciszyło się w mieście, jęki dzwonu wydały się tak żałosne i przenikliwe, że Rougon dłużej wytrzymać nie mógł. Poszedł sam do katedry, zastał drzwi otwarte i kościelnego stojącego w progu.
— Eh! dość już tego — zawołał — daj pokój dzwonieniu!
— Ale to nie ja dzwonię — odpowiedział — to pan Granoux wszedł na dzwonnicę.. nawet nie wiem, czem taki hałas robi, bo najprzód już odjąłem serce z rozkazu proboszcza, właśnie dlatego, żeby nie alarmowano.
Rougon wszedł na schody i krzyczał:
— Dość, dość, na miłość Boską, przestańże raz!...
Wszedłszy na górę, zobaczył przy świetle księżyca, że Granoux, bez kapelusza, wściekle bije młotem w dzwon, jakby go chciał rozbić na kawałki, wyglądał jak kowal co z całych sił kuje gorące żelazo.
Przy takiem brzęku, nie było słychać głosu ludzkiego, Rougon musiał chwycić przyjaciela za surdut:
— Co! — zawołał tenże — czy dobrze było słychać? Waliłem, pierwej pięściami, ale to bardzo boli, szczęściem że znalazłem ten oto młot... Jeszcze kilka razy, nieprawdaż?
Rougon go odprowadził, Granoux promieniejący ocierał sobie pot z czoła, prosząc aby jutro dowiedziano się w mieście, że to on prostym młotkiem spowodował cały ten hałas. Jaki czyn wielki! Jaką ważność nada mu owe szalone dzwonienie.
Nad ranem Rougon sobie przypomniał, że trzeba Felicyę zawiadomić o rezultacie przedsięwzięcia. Kazał gwardyi narodowej zamknąć się w ratuszu, poległych nie ruszać, pod pozorem, że trzeba przykłada dla ludu Starego Miasta. Wyszedł na plac, by się udać na ulicę Banne i o mało nie upadł, nastąpiwszy na rękę jednego z zabitych. To miękie ciało wznieciło w nim wstręt i zgrozę. Przeszedł puste ulice wielkiemi krokami, sądząc, że pięść zakrwawiona goni za nim.
— Leży ich czterech na ziemi — rzekł do żony, wchodząc.
Spojrzeli na siebie, zdziwieni własną zbrodnią.
— Czyś ich pozostawił? — zapytała Felicya — trzeba, żeby poległych widziano.
— Rozumie się; nie kazałem ich uprzątać. Leżą na placach; nastąpiłem na coś miękiego...
Spojrzał na swe obuwie, było zakrwawione. Gdy kładł inne buty, Felicya powiedziała:
— Tem lepiej! Rzecz skończona... już nie będą mówili, że strzelasz do luster.
Strzelanina, jaką Rougoni wymyślili, by ich stanowczo uznać za zbawicieli Plassans, przejęła miasto wdzięcznością i uległością. Z rozwidniającym się rankiem, obywatele, przekonawszy się, że w łóżkach swoich nie pomarli, spróbowali wyjrzeć na ulice. Wieść obiegała, że powstańcy, uciekając, pozostawiali trupów w każdym rynsztoku. Coraz liczniejsze gromadki zbierały się na placu, defilując przy czterech poległych, pokaleczonych okropnie. Jeden z nich miał trzy kule w głowie i mózg odkryty po odskoczeniu odłamka czaszki. Najstraszniej wyglądał gwardzista narodowy, gdyż twarz jego była całkiem podziurawiona śrótem, którym republikanie, strzelcy z profesyi, nabili fuzye swoje. Snujące się tłumy długo nasycały oczy tym wstrętnym widokiem, z upodobaniem, właściwem tchórzom. Wobec krwi, stojącej w kałużach, zadrżeli, oglądali się podejrzliwie po za siebie, jakgdyby sumaryczna sprawiedliwość, ustalająca porządek zabijatyką i na nich czatowała, śledząc wszystkie ruchy, słowa i była gotową rozstrzelać każdego, coby nie całował z zapałem ręki, która uchroniła miasto od demagogii.
Prawdziwa historya tej strzelaniny nie była dobrze znaną. Sami mieszkańcy, mając pełną głowę nocnych hałasów, wystrzałów, upędzania się, dzwonienia, nie chcieli wierzyć zwycięzcom, którzy podwyższyli już liczbę republikanów do pięciuset; utrzymywali owszem, że pięciuset ludzi nie byłoby spowodowało takiego rozruchu i gwaru; przez okna swoje widzieli uciekających buntowników, było ich z pewnością kilka tysięcy, armia cała, którą dzielna milicya plassańska rozpędziła, tak iż Rougon słusznie się wyraził, „że schowali się pod ziemię“. Wyrażenie, podług powszechnego uznania, było nader trafne, gdyż straże, stojące przy wałach i bramach, na Boga się klęły, iż nikt ani wszedł, ani wyszedł. Wprawdzie straże nie przyznawały się do swego szalonego galopu. Ludzie najrozsądniejsi tłómaczyli, że banda powstańcza dostała się do miasta przez jakiś zapomniany wyłom. Później wszakże zaczęto napomykać o zasadzce, o zdradzie; towarzysze Macquarta nie mogli zamilczeć, że ich poprowadzono na rzeź, ale w pierwszych dniach wrażenie było tak silne, iż podobne pogłoski przypisywano tylko wściekłości zwyciężonych republikanów. Z drugiej znów strony mówiono, że Rougon trzyma Macquarta w podziemnem więzieniu, gdzie ma zamiar zamorzyć go głodem. Straszna bajka zjednała mu cześć ogólną.
I tak, zabawny ten, brzuchaty mieszczanin, rozlazły i blady, w ciągu jednej nocy stał się ważną osobistością, z której nikt już śmiać się nie poważył. Jedną nogę umaczał we krwi! Lud Starego Miasta stał przerażony wobec trupów. Około południa, kiedy do ciekawych przyłączyły się osoby porządniejsze, to jest mieszkańcy Nowego Miasta, którzy niedawno tak okrutnie na Rougona wygadywali, nazywając go podłym intrygantem i utrzymując, że sam do lustra wystrzelił, sypnęli mu teraz gorące pochwały, wynosili pod niebiosa jego odwagę, wielbili dłoń żelazną, co uratowała miasto od demagogii, przewrotu, rabunku, morderstw i wszystkich nieszczęść, idących w ślad za republikanami.
Granoux również pozyskał cząstkę powinszowań, sobie przynależną. Znano już historyę młotka. Tylko skutkiem niewinnego kłamstwa, któremu sam wkrótce uwierzył, utrzymywał, że pierwszy spostrzegł powstańców i zaczął uderzać w dzwon na alarm. Bez niego gwardya narodowa byłaby ze szczętem wymordowaną. Naturalnie, że takie mniemanie podwoiło ważność jego osoby.
Uprzątano właśnie poległych, kiedy Arystydes przyszedł im się przyjrzeć. Z miną najobojętniejszą w świecie rozpatrywał ich rysy, obwąchiwał powietrze i swoją ręką, wczoraj owiniętą, dzisiaj wolną, uniósł bluzę jednego z poległych, by lepiej ranę obejrzeć. Zdawało się, jakoby to badanie go przekonywało, jakby usunęło jakąś wątpliwość. Zacisnął usta, postał chwilkę, nic nie mówiąc, wreszcie zawrócił się do domu, by przyśpieszyć rozesłanie „l’Independant“, w którym zamieścił sążnisty artykuł. Idąc, przypomniał sobie wczorajsze słówko matki: „zobaczysz jutro!“. Widział więc... było to troszkę za wiele; nawet to, co widział, przeraziło go cokolwiek.
Z tem wszystkiem Rougon był zakłopotany własnem zwycięztwem. Siedząc sam jeden w pokoju Garçonneta, gdy go dochodził gwar od tłumów, krążących po ulicach, zapytywał siebie, co będzie robił do wieczora? Suszył biedną głowę nad wymyśleniem zajęcia, nad wydaniem rozkazu, co mógłby go rozerwać i czas mu skrócić. Dokąd go zaprowadzą rady Felicyi? Czy to się już skończyło, czy jeszcze trzeba będzie ludzi zabijać? Strach i niepewność na nowo nim zawładnęły. W myśli wyobrażał sobie, jak przez obwód wałów przedostaje się w różnych punktach mściwa armia powstańcza. Tymczasem rzeczywiście pod oknami gmachu dały się słyszeć krzyki: „Powstańcy! powstańcy!“ Poskoczył do okna, uchyliwszy firanki, ujrzał masę ludu, biegnącą prez plac. Jakby piorun w niego uderzył; w jednej chwili widział się zrujnowanym, zrabowanym, zabitym, przeklinał żonę i miasto całe. Kiedy błędnem okiem szukał, którędy uciekać najlepiej, na ulicy krzyki przestrachu zamieniły się nagle w radość i wesołość bez granic. Powraca do okna. Kobiety powiewają chustkami, mężczyźni ściskają się wzajemnie, byli nawet tacy, co wziąwszy się za ręce, tańcowali. Stał, jak ogłupiały, nic nie rozumiejąc; nigdy potem nie wiedział, jak długo ta męcząca niepewność trwała. Przypominał sobie tylko, że odgłos kroków, rozlegający się w obszernych salonach, wyrwał go z osłupienia. Sądził, że do pokoju wpadną ludzie w bluzach, z kosami w ręku; tymczasem weszła komisya tymczasowa w całym komplecie, w wielkim stroju, fraki czarne i miny radosne. Nie brakowało żadnego z członków, wiadomość szczęśliwa uleczyła wszystkich odrazu. Granoux rzucił się w objęcia swego kochanego prezesa.
— Żołnierze! — mówił — żołnierze!
W istocie nadszedł pułk pod wodzą pułkownika Massona i pana de Blériot, prefekta departamentu. Karabiny, zdala się ukazujące, napędziły strachu mieszkańcom, obawiającym się przyjścia powstańców. Gdy rzecz się wyjaśniła, wzruszenie Rougona było tak silne, że mu po twarzy spłynęły dwie łzy potężne. Płakał wielki obywatel! Komisya municypalna patrzyła z uwielbieniem i poszanowaniem na te łzy spadające. Granoux rzucił mu się powtórnie na szyję, wołając głosem przerywanym:
— Ach! jak jestem szczęśliwy!... Wiecie, lubię otwartość, wszyscyśmy się bali, prawda, panowie? On jeden tylko był wielkim, odważnym, wzniosłym! Wszystkim to powtarzam: Rougon zasłużył na order.
Komisya zaproponowała, żeby wyjść naprzeciw prefekta. Rougon, zrazu odurzony, zmieszany nagłym zwrotem okoliczności, uspokoił się pomału, spoważniał i kiedy zstępował ze schodów, przybrał już postawę, godną uroczystej chwili. Lecz zapał, z jakim osoby, stojące na placu, przyjęły i jego i komisyę całą, o mało, że znów tej powagi nie naruszył. Imię Rougona podawano sobie z ust do ust, wraz z gorącemi pochwałami, należnemi bohaterowi, co stał niewzruszenie z podniesionem czołem, pośród ogólnego popłochu. Popularność i chwała towarzyszyły mu na plac Podprefektury, gdzie spotkano prefekta.
Pan de Blériot i pułkownik Masson przyszli sami do miasta, pozostawiwszy wojsko, rozłożone na drodze lyońskiej. Stracili dużo czasu, nie znając dobrze kierunku, w jakim udali się powstańcy. Wiedząc teraz, że są w Orchères, mieli zabawić tylko godzinę w Plassans, by zaspokoić ludność i ogłosić srogie dekrety, oddające w sekwestr majątek powstańców, tudzież naznaczające karę śmierci na każdego, co zostanie pojmany z bronią w ręku. Pułkownik Masson szczerze się uśmiechał, kiedy na rozkaz komendanta gwardyi narodowej otwarły się przed nim rygle bramy Rzymskiej z wielkim szczękiem i brzękiem, jaki wydaje stare żelaztwo. Straż towarzyszyła następnie prefektowi i pułkownikowi, jako gwardya honorowa. Roudier przez całą drogę opowiadał przybyłym epopeję Rougona, trzy dni strasznej trwogi, zakończone świetnem zwycięztwem ostatniej nocy. Kiedy więc obadwa pochody stanęły naprzeciw siebie, p. de Blériot żywo przystąpił do prezesa komisyi, ściskając mu ręce i winszując, zarazem prosząc go, ażeby dalej czuwał nad bezpieczeństwem miasta, aż do powrotu władz prawych. Rougon kłaniał się; prefekt na progu podprefektury, gdzie zamierzał odpocząć, oświadczył głośno, iż w swoim raporcie nieomieszka uczynić zaszczytnej wzmianki o tak pięknem i odważnem postępowaniu.
Pomimo zimna, wszystkie okna były zapełnione ciekawymi. Felicya, wychylając się ze swojego, pobladła z radości. Arystydes tylko co przyniósł świeży numer „l’Independant“, w którym redaktor oświadcza się stanowczo za zamachem stanu, przyjmuje go, „jako jutrzenkę wolności pośród porządku i porządku pośród wolności“. Potrącił także delikatnie o salon żółty, przyznając się do pomyłki, „ale — rzecze — młodzież jest zarozumiałą, zaś wielcy obywatele milczą, zastanawiają się, pomijają urazy i obelgi, by w dniu walki stawić się z głową podniesioną, jak prawdziwi bohaterowie“.
Matka, zachwycając się artykułem, znakomicie napisanym, ucałowała ukochanego syna i kazała mu stanąć w oknie, po swojej prawej stronie; margrabia de Carnavant, któremu odosobnienie się sprzykrzyło i przyszedł ją odwiedzić, stanął po lewej.
Felicya się rozpłakała, gdy prefekt podał rękę Rougonowi.
— Ach! patrzaj, patrzaj — rzekła do syna — ścisnął go za rękę. Jeszcze ją bierze!
Obejrzawszy się na sąsiednie okna, z których masa głów wyglądała, mówiła z pociechą:
— Jak muszą się wściekać! Widzisz żonę Peirotte’a, gryzie swoją chustkę. A tam, córki rejenta i pani Massicot i rodzina Brunet, jakże nosy pospuszczali!... Ach! moi państwo, teraz na nas kolej!
Z uniesieniem radości śledziła scenę, rozgrywającą się na placu; objaśniała najmniejsze ruchy, dopowiadała słowa, których słyszeć nie mogła, cieszyła się, że Piotr tak dobrze się kłania. Miała tylko parę chwil posępnych: raz, kiedy prefekt przemówił słów parę do biednego Granoux, wyglądającego pochwały, jak zbawienia, po której zarumienił się, jak dziewczynka, tłómacząc się zapewne, że wypełnił tylko swój obowiązek, bijąc tak silnie młotem; drugi raz nieukontentowanie Felicyi spowodowała zbyteczna dobroć jej męża, przedstawiającego Vuilleta tym panom. Ale Piotr nie mógł tego uniknąć, gdyż Vuillet wlazł pomiędzy nich i trzeba było koniecznie go wymienić.
— Cóż to za intrygant! — mruknęła — wszędzie się wśrubuje... Biedne mężysko! Musi być bardzo zmieszany. Otóż pułkownik mówi do niego. Co on może mówić?
— Eh! moja mała — rzecze margrabia — zapewne mu winszuje, że tak starannie bramy zamykał.
— Mój ojciec uratował miasto — odparł Arystydes oschle. — Czy pan widział trupy?
De Carnavant nic nie odpowiedział, usunął się od okna i usiadł na fotelu dość zniechęcony. Po odejściu prefekta Rougon przybiegł i rzucił się żonie na szyję.
— Ach, moja droga! — zawołał i zamilkł, nie mogąc mówić więcej.
Felicya powiedziała, żeby ucałował Arystydesa, który napisał pyszny artykuł do dziennika. Piotr byłby także pocałował margrabiego, ale Felicya wzięła go na stronę i oddała list Eugeniusza, starannie zapieczętowany, zapewniając, że go dopiero przyniesiono. Piotr, tryumfując, po przeczytaniu podał go żonie.
— Jesteś chyba czarownicą — rzekł, śmiejąc się — wszystkoś odgadła. Ach! żeby nie ty, ileż byłbym głupstw narobił! Bądź spokojna, będziemy już razem pracowali nad naszemi interesami. Ucałuj mię, jesteś dzielną kobietą.
Wziął ją w objęcia, gdy ona z margrabią zamieniła dyskretny uśmiech.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.