Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Felicja, siedząc w swojem oknie, napawała się głosami, dochodzącemi z ulicy, niosącemi wyrazy wdzięczności i aprobaty. W tej chwili miasto zajmowało się jej mężem. Nadzieja blizkiego tryumfu przejmowała ją miłym dreszczem; powstrzymywane żądze używania tłumnie się w niej odezwały. Odeszła od okna, chodziła zwolna po pokoju. Tutaj, w tym salonie uświęconym, mieszczaństwo słało się pod ich stopy, wyciągało do nich dłonie... Zwyciężyli nareszcie. Innem okiem patrzyła teraz na koszlawe meble, pocerowany aksamit, wytarte zwierciadło; wydało jej się to wszystko cenne i szacowne, jak owe szczątki, walające się na polu bitwy. Równina Austerlicka nie zrobiłaby na niej większego wrażenia.
Spostrzegła potem przez okno Arystydesa, jak chodził po placu, węsząc dokoła. Kiwnęła na niego. Zdawało jej się, że czekał na to wezwanie.
— Wejdźże! — zawołała matka — widząc, że się zatrzymał przed progiem. — Ojca niema w domu.
Arystydes stanął z niepewną miną syna marnotrawnego. Cztery lata nie był już u rodziców. Rękę trzymał przewieszoną na chustce.
— Czy jeszcze ręka cię boli? — zapytała Felicya z uśmiechem.
Zaczerwienił się i odpowiedział zakłopotany:
— Och! już mi daleko lepiej, prawie dobrze.
Nie wiedząc, co dalej mówić, zamilkł; matka przyszła mu w pomoc.