Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/328

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przyrzekł, że im wyda ratusz w ciągu dziesięciu minut; był pusty, on właśnie ztamtąd idzie; jeszcze tej nocy zatkną na nim czerwoną chorągiew. Robotnicy uradzili, że rzeczywiście będzie bardzo pięknie, nie czekając powstańców, którzy już są niedaleko, także coś uczynić dla dobrej sprawy. Być panem ratusza, znaczy posiadać najwyższą władzę w mieście, będą więc mogli otworzyć bramy na przyjęcie braci. Macquartowi wierzyli ślepo; zresztą nienawiść, jaką żywił dla Rougonów, tudzież osobista zemsta, o której zawsze mówił, były rękojmią jego zamysłów. Postanowili zatem, że pójdą po swoją broń i że każdy około północy ściągnie na plac przed ratuszem. To ich tylko turbowało, że nie mieli kul, ale ponieważ żadna przeszkona nie miała im stanąć na drodze, umyślili nabić strzelby śrótem na kuropatwy.
O północy, ludzie zbrojni przeciągnęli raz jeszcze przez ulice nieszczęsnego miasta i podążyli przed ratusz. Macquart, rozglądając się na wszystkie strony, wysunął się naprzód i zastukał do bramy. Odźwierny, nauczony jak się ma znajdować, zapytał czego chcą? Na ich odgróżki udał przestrach wielki i otworzył im. Brama rozwarła się zwolna, ukazując sień pustą i ciemną.
Natenczas Macquart zawołał silnym głosem:
— Chodźcie, bracia!
Było to hasło. On odskoczył na bok, republikanie wtłoczyli się tłumnie. Z dziedzińca błysnął rzęsisty ogień, huknął grzmot wystrzałów i grad kul