Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Miał już krew na rękach. Zabiją mi go jak tamtego; wujowie naszlą na niego żandarmów.
— Co tam matka mamrocze? — rzekł Antoni, dogryzając resztek kurczaka. — Lubię, żeby mi wszystko w oczy mówić. Jeżelim kiedy paplał z malcem o Rzeczypospolitej, to tylko dla tego, żeby go sprowadzić na lepszą drogę. Otumanili go całkiem. Ja lubię wolność, ale nie chcę, żeby przechodziła w rozpustę... Co się tyczy Rougona, to mam dla niego zupełny szacunek. To człowiek z głową, przy tem odważny...
— Miał fuzyę, prawda? — przerwała ciotka Dida, której zatracony rozum zdawał się ścigać za Sylweryuszem, wzdłuż drogi jaką się udał.
— Fuzyę? A! karabin Macquarta, tak, tak, — rzekł Antoni, spojrzawszy na komin, nad którym broń zawsze wisiała. Zdaje mi się że miał ją w ręku. Ładne narzędzie, żeby z niem biegać, szukać wiatru w polu, z dziewczyną pod rękę! Cóż to za bydlę!
Wieczorem Antoni wyszedł, włożywszy na siebie bluzę i zacisnąwszy kaszkiet na oczy, który mu matka kupiła. W Starem Mieście chodził od mieszkania do mieszkania swoich przyjaciół i towarzyszów. Wszyscy republikanie, co nie wyszli z bandą powstańczą, zebrali się tajemnie w pewnej kawiarni o dziewiątej wieczór, gdzie im Macquart schadzkę wyznaczył. Gdy się zeszło piędziesięciu, przemówił do nich o haniebnem jarzmie, jakie znoszą, o zemście, zwycięztwie i t. d., nareszcie