Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/326

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odcień niespokojności w oczach jej migotał. Antoni, nie mogąc się oprzeć chęci zjedzenia jakiego dobrego kąska, posłał matkę do restauracyi będącej na przedmieściu, po kurcze pieczone. Zajadając, mówił:
— Matka nie często je kurczęta, prawda? Takie jedzenie jest dla tych co pracują i umieją chodzić koło swoich interesów. Matka zawsze wszystko marnotrawi... Zaręczam, że swoje oszczędności oddaje temu świętoszkowi Sylweryuszowi. On ma kochankę ten hypokryta. Jeżeli matka gdzie skarb ukrywa, pęknie on kiedyś z jego przyczyny!..
Szydził, był w dobrym humorze; czuł pieniądze w kieszeni, zdradę miał na widoku, pewność że się dobrze sprzedał — wszystko to przejmowało go niepomierną uciechą, jakiej doznaje zły człowiek gdy coś złego wyrządza.
Ciotka Dida usłyszała tylko imię Sylweryusza.
— Czyś go widział? — zapytała, otworzywszy nareszcie usta.
— Kogo? Sylweryusza? Przechadzał się pomiędzy powstańcami z wysoką dziewczyną, czerwono ubraną. Jeśli go kula trafi, to będzie dobrze.
Matka spojrzała na niego surowo, zadając to proste pytanie:
— Dlaczego?
— Eh! — rzekł zakłopotany — czy można być takim głupim, żeby skórę swoją nadstawiać za ideę? Ja inaczej urządziłem moje interesy. Nie jestem dzieckiem.
Lecz ciotka Dida więcej go już nie słuchała. Szeptała do siebie: