Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

właśnie ta okoliczność niebardzo przypadła do smaku słuchaczom; liczyli, że bez trupa się nie obejdzie.
— Z tem wszystkiem daliście ognia — przerwała Felicya, uważając, że dramat nie dość był efektowny.
— Tak jest, tak, padły trzy wystrzały bardzo nierozważne.
Kiedy na te słowa szmer powstał, były kapelusznik mówił dalej:
— Nierozważne, tak, moi panowie, powtarzam to wyrażenie. Wojna sama przez się jest już dość okrutną, aby krew miała się przelewać bezpotrzebnie. Chciałbym was widzieć na mojem miejscu... Zresztą, ci panowie zapewnili mię, że to nie z ich winy, nie wiedzieli nawet, kiedy ich fuzye wystrzeliły... A jednak jedna kula się zabłąkała i odbiwszy się, zrobiła siniak na policzku któregoś powstańca...
Siniak, zranienie już nieoczekiwane, zadowolniło obecnych. Długo nad tem debatowano, komu kula siniak zrobiła i jak się stało, że nie zrobiła dziury w twarzy?
— My na górze — zabrał napowrót głos Rougon — mieliśmy niemało do czynienia. Utarczka była potężna...
Opowiedział, jak się odbyło ujęcie Macquarta, nie wymieniając wszakże jego nazwiska, mianując go tylko „dowódcą“ — również czterech innych. Miał ciągle na ustach: „Gabinet pana mera, fotel