Przejdź do zawartości

Wzniesienie się Rougonów (1895)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Wzniesienie się Rougonów
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. La Fortune des Rougon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Drogę oświetloną blaskiem księżyca można daleko wzrokiem dosięgnąć.
Pomimo ostrego zimna w otwartem polu, banda powstańcza szła żwawo i raźnie, gorącem uczucia zagrzana. Ono także przejmowało Miettę i Sylweryusza, dwoje dzieci chciwych miłości i swobody, które ze szlachetnem namaszczeniem stawały w poprzek haniebnym zabiegom Macquartów i Rougonów. Gadaninę żółtego salonu i dyatryby wuja Antoniego, przeplatał chwilami donośny głos ludu i niecną farsę zamieniał w wielki dramat historyczny.
Powstańcy, wyszedłszy z Plassans, skierowali się do miasta Orchères, gdzie mieli przybyć około godziny dziesiątej z rana. Droga idzie brzegiem w górę rzeki, pod pasem gór ciągnących się nad nią. Po lewej stronie roztacza się obszerna równina, której jednostajną zieloność przerywa szara barwa rozrzuconych osad wiejskich. Po prawej zamyka widnokrąg łańcuch Garrigues, z nagiemi szczytami i zwałami skał rudawych. Główny gościniec wiedzie pomiędzy ogromnemi złomami kamieni, gdzie prawie co krok napotykają się wejścia do niezliczonych dolin. Okolica dzika, wspaniała, przerażająca, mianowicie w nocy. Powstańcy przy bladem świetle księżyca mogli sądzić, że błądzą wśród zwalisk zniszczonego miasta, mając po obu stronach niby szczątki świątyń, kolumn, kapiteli, lub ścian tajemniczemi przebitych portykami. U samej góry skały Garrigues drzemały w niewyraźnem świetle, zasłaniając niebios połowę; u dołu przy równinie, zanurzały się jakieś nieokreślone przetwory w lekkich warstwach mgły białawej.
Owej nocy Wiorna ryczała głucho. Tylko odgłos dzwonów alarmowych, dochodzący z wiosek okolicznych, które rzucały się do powstania, przerywał bezustanny szmer płynącej wody. Zapalono ognie na całej linii. Przy ich blasku jak i przy uporczywem towarzyszeniu dzwonów, powstańcy postępowali w milczeniu, jak za orszakiem pogrzebowym.
Poruszeni wypadkami paryzkiemi, szli, pewni że cały kraj w powstaniu połączy się z nimi; długi szereg migoczących ogni widniejący na płaskiej równinie, wlewał w nich przekonanie, że wkrótce ujrzą nieskończone kolumny wojowników, śpieszących wraz z nimi na obronę Rzeczypospolitej. W swojej naiwności złudzeni łatwo, nie wątpili o blizkiem i niezawodnem zwycięztwie. Gdyby im kto powiedział, że oni sami jedni tylko mają odwagę wystąpić do boju, że reszta przerażonej ludności da spętać się dobrowolnie — byliby go z pewnością pojmali i rozstrzelali jako zdrajcę.
Wprawdzie kilka wiosek i małych miasteczek, leżących na stoku Garrigues, przyjęło ich z zapałem. Kobiety wybiegały, by im życzyć prędkiego powodzenia; mężczyźni na wpół ubrani, łączyli się z nimi, porywając z sobą pierwszy lepszy przedmiot podobny do broni. Następowały jedne po drugich owacye, życzenia i pożegnania, długo się przeciągające.
Nad ranem księżyc zaszedł; powstańcy, idąc w ciemnościach nocy, nie rozróżniali już okolicznego obrazu; słyszeli tylko jęk dzwonów, dochodzący z miejsc odległych, który rozpaczliwem wzywaniem popędzał ich naprzód bez przerwy.
Mietta i Sylweryusz, prądem porwani, szli wraz z innymi. Biedna dziewczyna z rana całkiem już była znużona. Idąc krokiem drobnym, przyśpieszonym, nie mogła nadążyć zuchom, którym towarzyszyła. Lecz chciała być odważną i nie narzekała, że jej sił brakuje. Sylweryusz z początku prowadził ją pod rękę, potem uważając, że chorągiew z rąk się jej wymyka, podtrzymywał jeden jej koniec, sparty na ramieniu. Szła jak bohaterka, uśmiechała się do młodego człowieka, ile razy tenże z troskliwością spozierał na nią. Lecz gdy po zajściu księżyca zapadła noc ciemna, Sylweryusz poczuł, że siły ją opuszczają, gdyż coraz mocniej zwiesza się na jego ramieniu. Musiał wziąść chorągiew i ją wpół objąć, by całkiem nie upadła. Ale żadna skarga z ust jej się nie wymknęła.
— Bardzo jesteś zmęczona, moja biedaczko — rzekł do niej.
— Cokolwiek — szepnęła przytłumionym głosem.
— Jeżeli chcesz, możemy trochę odpocząć.
Kiedy chwiała się coraz bardziej, oddał chorągiew jednemu z powstańców i opuścił szeregi, unosząc prawie biedne dziecko. Uspokajał ją, że zna bliższą drogę, że będą mogli odpocząć z godzinę i nadążą do Orchères równo ze wszystkimi.
Była wówczas godzina szósta. Lekka mgła podnosiła się z rzeki. Noc wydawała się przez to jeszcze ciemniejszą. Prawie po omacku weszli na spadziste góry Garrigues i usiedli na skale. Otchłań ciemności otaczała ich do koła, wydawali się na urwisku jak zagubieni wśród pustego przestworu, w którym po uciszeniu się kroków odchodzącego zastępu, słychać było tylko dwa odzywające się dzwony. Jeden brzęczał donośnie u stóp ich, zapewne w jakiej wiosce nadbrzeżnej, drugi odpowiadał mu zdala, głuchy, jęczący... istna rozmowa duchów, opowiadających sobie straszny koniec jakiegoś świata.
Mietta i Sylweryusz, rozgrzani szybkim chodem, nie czuli zimna. Siedzieli w milczeniu, słuchając z niewypowiedzianym smutkiem dzwonów, przerywających nocną ciszę. Nie widzieli się nawet. Mietta zaczęła bać się; poszukawszy ręki towarzysza zatrzymała ją w swojej. Po gorączkowym obłędzie, jaki zawładnął nimi przez godzin tyle, nagle teraz zatrzymani, przytuleni do siebie, zastanowili się i zdumieli. Zdawało im się, że powstają z jakichś burzliwych marzeń sennych, albo że gwałtowna fala wyrzuciła ich na brzegi i ustąpiła daleko. Nieprzezwyciężona reakcya pogrążyła ich w bezmyślne osłupienie; zapomnieli już prawie o swym zapale, o bandzie ludzi, z którymi połączyć się mieli. Poddali się całkowicie smutnym, aczkolwiek uroczym wrażeniom, że są sami, siedzą obok siebie, ręka w rękę, w ciemnościach przerażających.
— Nie gniewasz się na mnie? — zapytała Mietta. — Z tobą szłabym noc całą, ale oni biegli tak prędko, że nie mogłam już oddychać.
— Za cóż miałbym się gniewać na ciebie?
— Nie wiem... Może mnie już nie kochasz? Wierz mi, że starałam się stawiać wielkie kroki, żeby wam nadążyć, ale nie mogłam... Będziesz teraz myślał, że jestem dzieckiem!
Sylweryusz uśmiechnął się. Ona to odgadła, chociaż dojrzeć nie mogła. Wyrzekła dalej głosem stanowczym:
— Nie chcę, żebyś się zawsze ze mną obchodził jak z siostrą. Chcę być żoną twoją.
I sama przyciągnęła go w swoje objęcia, szepcząc po cichu:
— Ogrzejmy się przy sobie, inaczej będzie nam zimno.
Do tej chwili młodzi ludzie kochali się jak brat i siostra. Oboje niewinni, uważali za żywą przyjaźń, ów powab co ich wiódł w wzajemne objęcia i zatrzymywał dłużej w uścisku, niżeli to ma miejsce między rodzeństwem. Lecz na dnie niewinnej miłości, codzień głośniej huczały porywy gorącej krwi Mietty i Sylweryusza. Z sielanki musiałaby w końcu rozwinąć się namiętność południowa. Dziewczyna wieszająca się na szyi chłopca, jest już kobietą, którą lada pocałunek zbudzić może. Jeżeli zakochani całują się w twarz, to próbują i szukają ust. Pocałunek robi kochanków. Tej nocy ciemnej i zimnej, przy brzmieniu smutnych dzwonów, młodzi ludzie pierwszy raz wymienili pocałunek, który wszystką krew z serca do ust sprowadza.
Przyciśnięci do siebie, siedzieli w milczeniu; Mietta powiedziała: „Ogrzejmy się przy sobie“, i czekali aż im będzie ciepło. Czuli, że jakieś gorące prądy zaczynają przenikać ich ciało, że ich piersi wznoszą się w jednem westchnieniu. Jakaś niemoc ich opanowała, w oczach migotały im świetne blaski, w głowie szum huczał. Ten stan przyjemności bolesnej, kilka minut trwający, wydał im się bez końca. Usta ich spotkały się, jakby w sennem marzeniu. Pocałunek był długi, chciwy. Myśleli, że dotychczas nigdy się jeszcze nie pocałowali. Uczuwszy nieznane cierpienie, odsunęli się od siebie i siedzieli zdaleka zmieszani. Nocne zimno ostudziło ich gorączkę. Mietta drżąca, przestraszona gorącym pocałunkiem kochanka, przypomniała sobie grubiaństwa Justyna. Kilka godzin temu, mogła słuchać obojętnie, gdy do niej mówił jak do dziewczyny zgubionej a chociaż płakała wówczas, to tylko dlatego, że odgadła iż on mówi coś niecnego. Teraz ogarnęła ją obawa, że ów pocałunek może usprawiedliwić niegodne zarzuty, że może wstyd na nią ściągnąć? Ból dotkliwy ścisnął jej serce, rozpłakała się...
— Cóż ci jest, dla czego płaczesz? — zapytał zaniepokojony Sylweryusz.
— Nie wiem, dla czego... Ach, zawsze jestem nieszczęśliwą! Gdy byłam dzieckiem, rzucano na mnie kamieniami, teraz obchodzą się ze mną jak z ostatniem stworzeniem. Justyn miał słuszność, że mię obrzucił pogardą w obec ludzi... Musieliśmy źle zrobić, Sylweryuszu.
Młodzieniec, strwożony, wziął ją znów w swoje objęcia, wiedząc, że tym sposobem się uspokoi.
— Co ci do głowy przychodzi? — rzecze.
— Jestem twoim bratem. Kocham cię jak zawsze. Cóżeśmy złego zrobili? Pocałowaliśmy się, uścisnęliśmy się, bo nam było zimno. Wszakżeśmy codzień się całowali na pożegnanie?
— Prawda, ale nie tak jak teraz... Czuję, że się ze mną coś dziwnego dzieje... Dawniej twój pocałunek mnie nie palił. Już więcej tego nie uczynimy.
Sylweryusz nie wiedział co powiedzieć na pociechę czternastoletniemu dziecku, które się przestraszyło pierwszego pocałunku miłości. Przycisnął ukochaną do siebie.
— Mój drogi — mówiła — gdybyś chciał zgodzić się na to, poszlibyśmy gdzie w świat, gdzie daleko... byle nie powracać do Plassans. Wuj, gdyby mię spotkał, pewnieby mię obił. Ty zaś byłbyś ciągle narażony na przykrości z mego powodu; ludzie są dla mnie nielitościwi.
— Kochana Mietto, jakieś smutne myśli cię napadły. Pobierzemy się niedługo, gdy będziesz moją żoną, nikt się nie ośmieli co złego na ciebie powiedzieć, bądź spokojną. Zresztą, jeżeli wolisz, to nie powrócimy do Plassans. Jeżeli zwyciężymy, zabiorę ciotkę Didę, będzie musiała przenieść się tam, gdzie my się udamy.
— A jeżeli nas pobiją? — zapytała łagodnie.
— Będzie co Bóg da. Jeżeli zginę, ty mnie zastąpisz przy ciotce Didzie i pocieszysz ją — nieprawdaż?
— Ach! lepiej umrzeć, tutaj zaraz, zawołała Mietta.
Umrzeć!... umrzeć!... Zdawało się, że żałobne tony dzwonu powtarzają wyraz złowrogi. Czy to przeczucie? Kochankowie zadrżeli, jakaś myśl o śmierci, wrażenie snu wiecznego wstrząsnęło ich serca. Dziewczyna przycisnęła usta do ust kochanka; przypuszczenie blizkiej śmierci rozgorączkowało ją na nowo. Już się nie bała ukochanego, może chciała użyć nieznanych rozkoszy, nim się na zawsze w ziemi położy? Uspokoiwszy się powoli, wsparła ociężałą głowę na piersiach Sylweryusza. On ją otulił czerwonym płaszczem i przycisnął do siebie. Słysząc po chwili oddech jednostajny, poznał że zasnęła. Obiecał sobie, że pozwoli jej spać całą godzinę. Na wschodniej stronie nieba świeciła już jaśniejsza pręga, zapowiadająca zbliżający się brzask dzienny.
Młodzi ludzie przeżyli aż do tej nocy burzliwej jedną z tych sielanek, które pojawiają się jeszcze w klasie roboczej, pomiędzy wywłaszczonymi, pomiędzy prostaczkami i stanowią dzisiaj przykład owej miłości pierwotnej, opiewanej w dawnych bajkach greckich.
Mietta miała zaledwie lat dziewięć, kiedy ojca jej wysłano na galery, za to, że zabił żandarma. Sprawa Chantegreila znaną była w całym departamencie. Przemytnik nie zaprzeczał zabójstwa, ale przysięgał, że żandarm do niego wymierzył: „Ja go uprzedziłem, broniłem się. Był to pojedynek, nie morderstwo“. Powtarzał ciągle jedno i to samo. Nadaremnie mu prezes sądu przysięgłych tłómaczył, że kiedy żandarmowi służy prawo strzelania do przemytnika, przemytnikowi niewolno strzelać do żandarma. Chantegreil uniknął gilotyny, skutkiem swego niewzruszonego przekonania i dobrej opinii, jakiej przedtem używał. Płakał jak dziecko, gdy mu przyprowadzono córkę, żeby się z nią pożegnał przed odjazdem do Tulonu. Mała, którą matka odumarła jeszcze w kolebce, mieszkała ze swoim dziadkiem w Chavanos, wiosce leżącej w dolinie Seille. Po rozstaniu się z przemytnikiem, dziadek i wnuczka żyli z jałmużny. Mieszkańcy Chavanos dopomagali im, jak mogli. Lecz zmartwienie w krótkim czasie staruszka o śmierć przyprawiło. Mietta, pozostawszy sama, musiałaby żebrać na gościńcu, gdyby sobie sąsiadki nie przypomniały, że ma ciotkę w Plassans. Dusza miłosierna odwiozła ją do tej ciotki, która dziewczynkę dość niechętnie przyjęła.
Eulalia Chantegreil, żona ogrodnika Rébufata, „herod baba“, rządziła w domu samowładnie. Powiadano, że wodziła swego męża za nos. Po prawdzie zaś, Rébufat skąpy i chciwy, czuł pewne poszanowanie dla tej wielkiej dyablicy, silnej, pracowitej i oszczędnej.
Dzięki jej przyłożeniu się, gospodarstwo szło jaknajlepiej. Ogrodnik burczał, gdy powróciwszy z roboty wieczorem, zastał Miettę rozlokowaną w domu. Lecz żona zamknęła mu usta, mówiąc:
— Mała jest silna, będzie dla nas pomocą. Dostanie wikt, zasług nie potrzebujemy płacić.
Tak korzystny interes przekonał Rébufata. Obejrzawszy ręce dziecka, zauważył, że są silniejsze, niż można było spodziewać się u dziewięcioletniej dziewczyny. Zabrał ją zaraz nazajutrz do roboty. Praca kobiet na południu Francyi, jest daleko lżejsza niżeli na północy. Rzadko tam kiedy kopią ziemię lub noszą ciężary. Wiążą snopki, zrywają oliwki i liście morwowe; pielenie jest ich najcięższem zadaniem. Mietta pracowała chętnie i z dobrym humorem. Życie na otwartem powietrzu było dla niej radością i zdrowiem. Ciotka, aczkolwiek szorstka w obejściu, kochała ją jak własne dziecko, chroniła od cięższych robót, do których Rébufat kusił się ją zaprządz.
— Jesteś bardzo dowcipny! — krzyczała na niego — Czy tego nie rozumiesz, bydlaku, że jak się dzisiaj zanadto zmęczy, to jutro nie będzie mogła nic robić!
To przekonywające rozumowanie rzecz rozstrzygało. Małżonek, pochyliwszy głowę, sam zanosił ciężar, który miał ochotę włożyć na barki dziewczęcia.
Mietta byłaby pędziła szczęśliwe życie pod tajemną opieką ciotki, gdyby nie psoty kuzyna, natenczas szesnastoletniego chłopca, który robił sobie zabawę z tego, by jej dokuczać. Szturchał ją, deptał po nogach, oskarżał przed rodzicami, wymyślając różne kłamstwa; gdy ją połajano, nie posiadał się z radości.
Po trzech latach pobytu sieroty, ciotka Eulalia umarła nagle. Wtedy wszystko się w domu zmieniło. Rébufat obrócił Miettę na dziewczynę folwarczną. Ona nie narzekała, sądziła że powinna wypłacać się za dobrodziejstwo doznane. Wieczór, zmęczona i spracowana, opłakiwała gorzkiemi łzami stratę ciotki, tej strasznej kobiety, której skryta dobroć teraz dopiero jasno występowała przed jej oczyma. Lecz z powodu pracy, nie czuła się nieszczęśliwą, gdyż ją lubiła, chociażby najcięższą; szukała chluby ze swoich rąk i ramion silnych. Martwiły ją tylko dowody podejrzliwej nieufności wuja, jego ciągłe wymówki, ostre obejście się. Była już jak obcą w domu. Rébufat wymawiał jej codziennie chleb, który jadła, nie przyznając, że spełniane przez nią roboty opłacały go w czwórnasób. Justyn, po śmierci matki, nie miał hamulca na złość swoją; zły z natury, z upodobaniem wymyślał różne sposoby dokuczenia biednej dziewczynie. Największą było dla niej męczarnią, gdy zaczął mówić o jej ojcu. Żyjąc samotnie w domu ogrodnika, pod okiem ciotki, która zabroniła, by w jej obecności mówiono o galerach i galernikach, Mietta nie rozumiała dobrze znaczenia tych wyrazów. Ale teraz Justyn ją objaśnił, opowiadając na swój sposób zabicie żandarma i karę na Chantegreila wymierzoną. Nie zaniedbał dodawać przyjemnych opisów, jak naprzykład: każdy galernik ciągnie ciężką kulę u nogi, pracuje piętnaście godzin dziennie, prędko życie kończy, i t. d. Mietta słuchała tego wszystkiego, zalewając się łzami; czasem jednak, gdy kuzyn miarę przebrał, rzucała się ku niemu z zaciśniętemi pięściami, wówczas on się cofał i uciekał przed jej gniewem. Śmielszy w obecności ojca, gdy ten ją łajał za jakie mniemane niedbalstwo, łączył się z nim, by ją bezkarnie bezcześcić.
— Niedaleko jabłko pada od jabłoni — mawiał — i ty się tam dostaniesz, gdzie twój ojciec...
Mietta zanosiła się wtedy od płaczu, nie śmiejąc z umartwienia i wstydu, spojrzeć na nikogo.
Z czasem jednak, wrodzona jej duma przemogła; przyzwyczaiła się słuchać obelg kuzyna z suchem okiem i odpowiadać na nie milczeniem pogardy. Powoli zrozumiała, że nic nie była winna Rébufatom, że nie jadła ich chleba darmo, nie była dla nich ciężarem. Praca jej opłacała sowicie przytułek, jaki znalazła. Postanowiła pełnić dalej swe obowiązki, unikając wszelkiej z krewnymi rozmowy.
Osamotnienie, w jakiem żyła, tudzież dobrowolne milczenie, na jakie się skazała, wyrobiło w niej niewłaściwe o wielu rzeczach pojęcie. Zastanawiając się ciągle nad smutnym losem ojca, przyszła do wniosku, że dobrze zrobił, iż zabił żandarma, skoro żandarm jego chciał zabić. O tej okoliczności łagodzącej, jako i o innych prawdziwszych szczegółach sprawy, dowiedziała się od robotnika pracującego w ogrodzie Rébufata i od tego czasu znacznie się uspokoiła, głowy już nawet nie zwracała, kiedy ulicznicy z przedmieścia krzyczeli spotkawszy ją:
— Eh! Chantegreilka!
Zacisnąwszy usta, przyśpieszała tylko kroku; gdy wpadła w bramę, kratę zamknąwszy za sobą, patrzyła wzgardliwie na łobuzów. Jeżeli czasami serce jej żalem wezbrało, płakała w ukryciu, by nikt łez jej nie widział. Potem, przemywszy oczy zimną wodą, wychodziła do ludzi z obliczem uspokojonem i niezbadanem. Życie podobne mogłoby całkiem zepsuć młodociany charakter i naganne wyrodzić namiętności, gdyby szczęśliwem zrządzeniem losu nie była spotkała czułego serca, które stało się jej zbawieniem.
Studnia w podwórzu ciotki Didy była wspólną. Mur przegradzał ją na dwoje. Dawniej jeszcze za Fouque’ów, ogrodnicy czerpali z niej wodę. Ale po przyłączeniu posiadłości do Jas-Meiffrenu, nowi właściciele, mając ogromne zbiorniki wody u siebie, rzadko kiedy udawali się do studni. Przeciwnie zaś, z drugiej strony muru, każdego ranka winda skrzypiała. Sylweryusz brał wodę potrzebną do gospodarstwa ciotki Didy.
Pewnego dnia, walec się złamał. Młody stelmach obrobił ładny i mocny balik dębowy i osadził go, powróciwszy wieczorem z roboty. Musiał przytem wleźć na mur. Ukończywszy zadanie, usiadł na murze, jak na koniu, rozpatrując ciekawie obszerne przestrzenie Jas-Meiffrenu. Niebawem spostrzegł, że o kilka kroków od niego, wieśniaczka opiela grzędy warzywne. W tym gorącym dniu lipcowym, słońce chyliło się już ku zachodowi i oświecało czerwonym blaskiem pracownicę, która miała na sobie biały gorsecik, kolorową chusteczkę na szyi, rękawy od koszuli zawinięte aż do łokcia i, skulona, klęczała na swojej niebieskiej, bawełnianej spódnicy, przytrzymywanej krzyżującemi się na plecach szelkami. Zwinne jej ręce szybko się przesuwały to w jedną, to w drugą stronę, odrzucając wyrwane zielsko do dużego kosza. Młodego chłopca głównie zajęły owe ręce, silne, zręczne, opalone aż do łokcia, barwy brązowej, chociaż dalej, pod rękawami zwiniętemi, ujrzał ciało białe jak mleko. Rozmyślając co to za jedna ta kobieta i pogwizdując sobie, wybijał takt dłutem, które trzymał w ręku. Naraz dłuto wymknęło się i upadło po stronie Jas-Meiffrenu. Robotnica podniosła głowę i uśmiechnęła się. Nie wiele myśląc, wstała, podniosła zgubę i wspiąwszy się na palce, podała ją właścicielowi, który ze swojej strony musiał położyć się na murze, by dłuta dosięgnąć. Spojrzeli sobie w oczy. Sylweryusz zdziwił się, gdy zobaczył, że owa wieśniaczka była dzieckiem, że ma wielkie czarne oczy i usta mocno czerwone. Zdziwił się jeszcze więcej, kiedy poczuł, że widok tych oczu i ust robi mu pewną przyjemność. Dotychczas nie widział jeszcze żadnej dziewczyny tak blisko. W tej zaś, która stała przed jego oczyma, wszystko mu się podobało, gorset i chusteczka, spódniczka niebieska i szelki. Patrząc na siebie, uśmiechali się wzajemnie. Sylweryusz zapomniał nawet podziękować. Ale zapytał:
— Jak się nazywasz?
— Marya, lecz nazywają mię Miettą, a ty?
— Ja nazywam się Sylweryusz.
Po małym przestanku, chłopiec znów zagadnął:
— Ja mam lat piętnaście, a ty?
— Dwanaście skończę na Wszystkich Świętych.
— Tylko tyle! Myślałem że jesteś dorosłą dziewczyną — zawołał śmiejąc się. Masz takie grube ręce...
I ona się roześmiała, spuszczając oczy na swoje ręce. Ponieważ się zdawało, że zapytania zostały wyczerpane, Mietta powróciła do swojej roboty. Sylweryusz posiedział jeszcze na murze, ale gdy mu na myśl przyszło, że nieładnie próżnować w obec pilnie pracującej dziewczyny, zeszedł czemprędzej.
Przez cały wieczór zajęty swoją przygodą, próbował dowiedzieć się od ciotki Didy o dziewczynie z czarnemi oczyma i czerwonemi ustami. Lecz ciotka Dida, odkąd zamieszkała w domostwie Macquarta, nie spojrzała ani razu po za mur graniczny. Dla niej byłto nieprzebyty szaniec, zagradzający minioną przeszłość. Nie chciała ani wiedzieć, ani słyszeć o tem, co się działo po drugiej stronie muru, w owej zagrodzie, gdzie pogrzebała swoją miłość, serce, istność całą. Za pierwszem zapytaniem spojrzała z przestrachem. Czy i ten dzieciak miałby poruszać popioły dni zagasłych i wyciskać łzy z jej oczu, jak niegdyś Antoni?
— Nic nie wiem, powiedziała prędko, nie wychodzę z domu, nie widuję nikogo...
Sylweryusz oczekiwał dnia następnego z pewną niespokojnością. Jak tylko poszedł na robotę, zaczął badać kolegów. Nie mówił o spotkaniu się z Miettą; wspomniał jedynie, że widział jakąś dziewczynę zdaleka w Jas-Meiffrenie.
— Eh! to Chantegreilka! — zawołał jeden z czeladników.
Nie czekając dalszych zapytań, współtowarzysze opowiedzieli mu historyę przemytnika i jego córki, z tą ślepą nienawiścią, jaką tłumy wyznają dla wyrzutków społeczeństwa. Obelżywe miano „córki galernika“, przychodziło im ciągle na usta, jako dowód skazujący na potępienie i wieczną hańbę, dziewczynę niewinną.
Stelmach Vian, człowiek zacny, nakazał im milczenie.
— Cicho byście byli — łajał — niepoczciwe języki. Widziałem tę małą, porządna dziewczyna, cicha, spokojna, pracowita. Robi tyle, co trzydziestoletnia kobieta. Między nami zaś znajdują się próżniacy, wcale jej niewarci. Chciałbym, żeby kiedyś dostała dobrego męża, któryby się za nią ujął.
Sylweryusz zrazu zniechęcony gadaniną czeladników, czuł teraz, że mu łzy idą do oczu gdy posłyszał słowa majstra. Nie odezwał się jednak, tylko mocniej bił młotem w koło, które okuwał. Wieczorem, powróciwszy z roboty, wylazł na mur. Miettę zastał przy tem samem zatrudnieniu co dnia wczorajszego. Zawołał na nią, przyszła zakłopotana i uśmiechnięta.
— Ty jesteś Chantegreilka, prawda? — zapytał bez namysłu.
Cofnęła się, uśmiech znikł z jej twarzy, spojrzała ostro. Czyż i on będzie ją znieważał? Odwróciła się, chcąc odejść. Sylweryusz zawołał pośpiesznie:
— Nie odchodź, proszę cię... Nie chcę ci zrobić przykrości... chciałbym owszem z tobą pomówić.
Zatrzymała się, ale jeszcze niedowierzająca... Sylweryusz rad był wylać uczucia z serca przepełnionego; zastanowił się jednak z obawy popełnienia nowej niezręczności. Nie wiedział od czego zacząć, nareszcie zebrawszy się na odwagę, rzekł głosem wzruszonym:
— Chcesz, żebym był twoim przyjacielem?
Mietta podniosła na niego oczy wilgotne i napowrót śmiejące się. Powiedział jeszcze:
— Wiem, że ci ludzie dokuczają. Ale to musi ustać. Ja będę cię bronił. Czy dobrze?
Dziewczyna promieniała; przyjaźń niespodziewana, usuwająca odrazu wszystkie jej myśli nienawistne, wprowadziła ją w stan zachwytu. Po niejakiej chwili, rzekła z namysłem:
— Ale ja nie chcę, żebyś się bił za mnie. Miałbyś za dużo do roboty! Zresztą nie od wszystkich mógłbyś mię obronić...
Sylweryusz zaczął zapewniać, że ją obroni od świata całego, lecz ona zakończyła rozprawę, mówiąc:
— Dość dla mnie, gdy będziesz moim przyjacielem.
Pogawędzili potem pocichu przez kilka minut. Mietta opowiedziała o swych obydwóch krewnych. Nie chciałaby za nic na świecie, żeby go zobaczyli na murze. Justyn prześladowałby ją niemiłosiernie. Wynurzała swoje obawy z pośpiechem pensyonarki, rozmawiającej z przyjaciółką, z którą matka nie pozwala się widywać. Sylweryusz tyle zrozumiał, że nie będzie mógł przebywać z Miettą do woli. To go zasmuciło. Chciałby kuzyna przepędzić za dziesiątą granicę. Obiecał jednakie nie wychodzić na mur. Obmyśliwali sposoby spotykania się, gdy Mietta spostrzegła zdaleka, że Justyn idzie w ich stronę. Sylweryusz zeskoczył z muru i stojąc już na małem podwórku, posłyszał że Justyn rozmawiał z dziewczyną. Nazajutrz, ani też dni następnych nie miał sposobności widzieć przyjaciółki; tłómaczył sobie, że musiała skończyć robotę w tej stronie ogrodu. Martwił się przez tydzień cały i postanowił iść do Rébufata, zapytać o Miettę. Tymczasem przypadek lepiej mu posłużył.
Studnia wspólna niebyła głęboka, z każdej strony muru cembrowina zaokrąglała się w obszerne półkole. Woda od brzegu nie była niżej jak na trzy lub cztery metry; przeglądały się w niej dwa otwory studni, dwa półksiężyce, przedzielone czarnym cieniem muru. Pochyliwszy się, widać było w półświetle jakby dwa źwierciadła szczególnej czystości i blasku. Rankiem, w dnie słoneczne, kiedy jeszcze osączające się krople ze sznura nie mąciły spokoju wody, te zwierciadła, odblaski nieba, odkrawały się białe na tle ciemnem, odbijając z niesłychaną dokładnością liście bluszczu, co rósł przy murze i wił się nad studnią.
Jednego dnia, bardzo rano, Sylweryusz przyszedł po wodę jak zwykle; pochyliwszy się, by sznur uchwycić, zadrżał z radości. W głębi studni ujrzał wizerunek dziewczyny uśmiechającej się do niego. Lecz że jednocześnie wiadro dotknęło wody, obraz się zamącił i już nic widać nie było. Czekał z bijącem sercem, aż się woda ustoi; patrzył, nie śmiejąc się poruszyć. W miarę jak kręgi nikły, zjawisko powtórzyło się coraz wyraźniej. Była to rzeczywiście Mietta, jej twarz ożywiona, jej gors, chusteczka, gorset biały i niebieskie szelki... W drugiem zwierciadle, Sylweryusz zobaczył siebie. Przekonawszy się wtedy, że się widzieć mogą, zaczęli robić do siebie znaki i rozmawiać z sobą.
— Dzień dobry, Sylweryuszu.
— Dzień dobry, Mietto.
Szczególny dźwięk głosu zadziwił ich. Brzmiał głucho, ale łagodnie w tej głębi wilgotnej. Zdawało się, że się wydobywa zdaleka, najlżejsze jednak brzmienie nie ginęło, mogli rozmawiać po cichu. Oparci na cembrowinie, pochyleni, wpatrzeni w siebie, opowiadali sobie przykrości ostatniego tygodnia. Mietta, zajęta w innem miejscu ogrodu, nie mogła przybliżyć się do muru.
— Wiem — rzecze — że ciągniesz wodę ze studni co dzień o jednej godzinie, gdyż skrzypienie windy słychać u nas w domu. Wymyśliłam więc pozór, żeby tutaj przychodzić. Zapewniam ich, że w tej wodzie warzywo prędzej i lepiej się gotuje. Od dzisiaj będę przychodziła jednocześnie z tobą, żeby ci powiedzieć dzień dobry. Ale nie myślałam, wcale nie myślałam — dodała śmiejąc się — że się będziemy widywali w wodzie...
Rzeczywiście, dzieci bardzo były rozbawione zdarzeniem, jakie ich spotkało. Przyrzekły też sobie, że żadne nie opuści schadzki porannej. Mietta, uważając że już powinna wracać do domu, zawołała na Sylweryusza, aby wyciągnął swoje wiadro. Ale on, nie chcąc stracić wizerunku dziewczyny, nie śmiał sznura poruszyć; ona więc musiała swojem wiadrem wodę wzburzyć i kiedy obraz zniknął, rzekła: „Idź już raz, idź!“ Sylweryusz, posłyszawszy kroki oddalającej się dziewczyny, zabrał wodę i odszedł.
Od dnia owego, każde z nich niezmiennie przychodziło na umówione miejsce. Obrazy ukazujące się w wodzie zadawalniały w zupełności dziecięcą ich imaginacyę. Widzieć się w studni, było daleko zabawniej, niżeli stać na prawdę przed sobą. Studnia ułatwiała wzajemne zwierzania jak stary, dobry przyjaciel. Z przyjemnością nachylali się nad nieruchomem zwierciadłem, po którem migotały zielone połyski. Pośród liści bluszczowych, widzieli siebie jak w umajonem gniazdeczku; chłód wiejący od wody, półcień tajemniczy, nieznana głębokość dna — były to wzruszające powaby, co ożywiały ich uśmiechnięte twarze. Przysłuchiwali się z uroczystą powagą niezbadanym szmerom studni; głucha praca wilgoci, przewiew wiatru, sączące się krople po kamieniach, przejmowały ich miłym dreszczem. Byli pewni, że tutaj nikt im nie przeszkodzi. Justyn, chociaż szpiegował Miettę, co do studni żadnego nie miał podejrzenia. Wymyślał tylko, że zadługo przy niej pozostaje. „Ach! ta próżniaczka — mówił — zabawia się robieniem kręgów na wodzie!
Trwała ta rozrywka przez cały lipiec. Podczas dni gorących, przyjemnie było pochylić się nad źródlaną wodą, kochać się przy chłodnej studni, kiedy na ziemi słońce paliło. Mietta przybiegała przez ściernisko, zadyszana, z rozwianemi włosami; zaledwo zdążyła postawić dzbanek, wspierała się na cembrowinie. Sylweryusz, zawsze pierwszy na schadzce, czatował na jej zjawienie się w wodzie i tak się cieszył, ujrzawszy przyjaciółkę, jak gdyby ją uchwycił w objęcia.
Czasami Mietta, której temperament nie zgadzał się z długą kontemplacyą, wpadała w niecierpliwość. Mąciła wtedy wodę sznurem, aby w jasnych zwierciadłach przekształcone ukazały się obrazy. Sylweryusz zaklinał, żeby się zachowywała spokojnie; dla niego wystarczającem było wpatrywanie się w twarz ukochanej, ale chciał, żeby to oblicze przedstawiało się w całej czystości rysów. Ona, nie zważając na napomnienia, odzywała się grubym głosem:
— Nie, nie! Dzisiaj cię nie kocham, wykrzywiam ci się... widzisz jak jestem brzydką...
Raz nawet, na prawdę gniew się objawił. Czekała na Sylweryusza cały kwandrans; miała już odchodzić, kiedy nadszedł. Za karę, wznieciła w wodzie istną burzę, wykręcając wiadrem na wszystkie strony. Przyjaciel się tłomaczył, że go zatrzymała ciotka Dida; nic nie pomogło:
— Zrobiłeś mi przykrość — wołała — nie chcę cię widzieć.
Biedny chłopiec musiał odejść, nie zobaczywszy obrazu, którym się tak cieszył dnia każdego. Nazajutrz przyszedł wcześnie i zaglądał niespokojny, czy nie widać psotnej dziewczyny. Ona tam była oddawna, czatując na stronie na jego przyjście. Nachyliła się raptownie nad studnią, śmiejąc się z całego serca.
Za pośrednictwem studni, odgrywały się więc dramaty i komedye. Ów miesięczny przebieg czasu wypadał bardzo korzystnie dla Mietty. Myśli jej rozpaczliwe znacznie się uspokoiły, wzbudziły się tkliwe uczucia, również i wesołość młodego wieku, przygłuszona przedtem osamotnieniem i niechęcią dla ludzi. Odkąd wiedziała, że ją ktoś kocha, że nie jest samą na świecie, znosiła łatwiej prześladowania Justyna i niedorzeczne wykrzykniki uliczników. Chociaż myśli jej o ojcu zawsze były rzewne, jednak zapominała już o zaprzysiężonej zemście. Rozwijająca się miłość była jutrzenką łagodzącą jej sny gorączkowe. Względem Justyna chciała zachować postać ponurą i złą, lecz pomimowoli słodycz nie opuszczała jej wzroku. Często nawet piosenką rozweselała sobie godziny pracy. Justyn mówił podejrzliwie:
— Jesteś bardzo wesołą, Chantegreilko, założyłbym się, że coś zbroiłaś?
Wzruszała ramionami, ale w istocie była przestraszoną. Nieżyczliwy kuzyn zwęszył, że zaszła jakaś odmiana w sercu jego ofiary, wszelako długi czas upłynął, nim się dowiedział prawdy.
Sylweryusz był szczęśliwy. Codzienne schadzki z Miettą wypełniały miłem wspomnieniem samotne godziny, jakie spędzał w milczącem towarzystwie ciotki Didy. Kolejno, przywodził sobie na pamięć wszystkie szczegóły poranne i radował się niemi. Pełność uczucia zasklepiała go bardziej jeszcze w klasztornej egzystencyi, jaką sobie utworzył. Z natury już lubił miejsca ustronne, gdzie mógł przebywać ze swojemi myślami. W owym peryodzie chciwie czytywał wszystkie luźne, niedobrane tomy, od tandeciarzy miejscowych skupywane, które doprowadziły go do wyrobienia sobie szlachetnej, ale dziwnej religii społecznej. Nauka źle przetrawiona, niemająca trwałej podstawy, otwierała mu chwilami widoki na świat, pełne gorących pragnień, zdolne zamącić i zaniepokoić umysł, gdyby serce nie było zajęte. Poznawszy Miettę, uważał ją zrazu za współtowarzysza i kolegę, potem jako szczęście i ambicyę życia swojego. Ona stała mu zawsze na myśli, mianowicie kiedy po dziennej pracy, chronił się do swojej izdebki i przy zaczepionej do łóżka lampie, odczytywał stare książki. Każda spotykana w nich młoda dziewczyna, piękna i dobra, była dla niego Miettą, on był bohaterem; jeżeli czytał przygody romantyczne, żenił się z nią na końcu, albo z nią razem umierał. Jeżeli czytał jaki pamflet polityczny, lub ekonomiczną rozprawę, co wolał od romansów, z tej prostej przyczyny, że półmędrkowie zawsze mają skłonność do czytania rzeczy trudnych i z tem umiał ją połączyć. Sądził, że uczy się jak należy być dobrym i kochającym i że takim dla niej będzie, gdy się pobiorą. Lubił mieścić się z nią w utopiach humanitarnych, o których marzyli za dni naszych ludzie znakomitsi, złudzeni ideą szczęścia powszechnego. Mietta w jego przekonaniu była potrzebną do zniesienia pauperyzmu, do ostatecznego tryumfu rewolucyi. Noce spędzane na gorączkowem czytaniu, od którego oderwać się nie mógł, ciało zacieśnione w szczupłej przestrzeni gabinetu, wzrok wytężony przy słabem świetle lampy, wprowadzały go w stan nerwowy, prawie w upojenie, podczas którego układał plany nowych społeczeństw, aż niedorzeczne zbytkiem szlachetności, gdzie kobietę w postaci Mietty, narody wielbiły na klęczkach. Wpływy dziedziczne usposobiły go do utopii; nerwowe zboczenia babki przeszły u niego w zapał chroniczny, w popędy do podniosłych i niemożliwych rzeczy. Dziecięce lata w samotności przeżyte, nadewszystko nauka połowiczna, szczególniej spotęgowała w nim skłonności wrodzone. Lecz jeszcze nie doszedł do tego wieku, żeby myśl stała, niewzruszenie zagnieździła się w jego mózgu. Z rana, gdy odświeżył głowę w cebrze wody, nie przypominał sobie w całkowitości swoich nocnych marzeń, zachowując tylko właściwą swemu usposobieniu tkliwość i wiarę naiwną. Stawał się napowrót dzieckiem; biegł do studni z jedynem pragnieniem, by oglądać uśmiech ukochanej; lub ulegając potrzebie wylania swych uciech, całował w oba policzki ciotkę Didę, zadziwioną i zaniepokojoną radosnym wyrazem jego oczu, który zdawało się że zna i poznaje!
Lecz po kilku tygodniach, tak Sylweryusz jak i Mietta znudzili się wizerunkami swemi w studni, dość już mieli tej zabawki; zapragnęli żywszych przyjemności, jakich studnia użyczyć nie mogła. Radzi byliby spojrzeć sobie oko w oko, wziąść się za ręce, biedz przez pola, powrócić zadyszanymi. Sylweryusz chciał przeleźć przez mur i pochodzić z Miettą po Jas-Meiffrenie. Lecz ona uprosiła go, żeby tego nie robił, bo wystawiłby ją na szyderstwa Justyna. Obiecał sobie, że wynajdzie inny sposób.
Drzwiczki, które niegdyś Macquart i Adelajda przebić kazali w samym rogu muru, utrzymały się dotychczas; nowi właściciele zapomnieli o nich zupełnie, zaniedbano je zamurować. Stały ciągle zamknięte, poczerniałe, mchem porosłe, z zamkiem zardzewiałym od wilgoci. Sylweryusz postanowił klucz odszukać. Przez cały tydzień szperał w domu po szufladach, na strychu, pod deskami, w piwnicy, lecz nadaremnie; ze znajdowanych kluczy, żaden nie pasował. Nareszcie ósmego dnia spostrzegł, że do klucza od drzwi wchodowych przywiązany jest drugi klucz, na sznurku bardzo zniszczonym, świadczącym o dawnem swem pochodzeniu. Wziął ten klucz i w nocy spróbował, że do zamku od małych drzwiczek doskonale przypada i otwiera je z łatwością.
Nazajutrz z rana, jak tylko usłyszał, że Mietta stawia swój dzbanek, otworzył drzwi po cichutku, uprzątnął zarastające zielska i we dwóch susach skoczył do załamku w murze, który pierwej już upatrzył jako bardzo odpowiednie miejsce do rozmowy z Miettą i kiedy dziewczyna oparta na cembrowinie, czekała pochylona nad studnią, zawołał przyciszonym głosem:
— Mietto, Mietto!...
Zadrżała, ale sądząc że Sylweryusz jest na murze, podniosła głowę. Obejrzała się potem do koła i krzyknęła z radości, zobaczywszy, że stoi o kilka kroków od niej w ogrodzie. Wzięli się za ręce, w zachwyceniu przypatrywali się sobie: „Dzień dobry, Sylweryuszu! Dzień dobry, Mietto!“
Jakże odmiennym był dźwięk głosu przy tem powitaniu! Po głuchem brzmieniu w studni, wydawał im się jak śpiew skowronka. Jakże im było dobrze razem! Trzymali się ciągle za ręce, on oparty o ścianę, ona nieco pochylona nad nim. Mieli tyle do powiedzenia sobie, czego nie śmieli powierzyć echom studziennym... Tymczasem Sylweryusz, posłyszawszy szelest jakiś, obrócił głowę, puścił rękę Mietty i pobladł nagle. We drzwiach tylko co otworzonych, stała ciotka Dida.
Babka przypadkiem przyszła do studni; widząc drzwiczki otwarte, dostała drżenia serca. Może otwór ten jasny na ciemnym murze wydał jej się świetlaną przepaścią, wykopaną w jej przeszłości; przypominał jak niegdyś w uniesieniu nerwowem, biegła tędy rzucić się w objęcia Macquarta, czekającego po drugiej stronie. Na myśl jej pewnie nie przyszło, żeby te drzwiczki mogły się jeszcze otworzyć; dla niej śmierć Macquarta zamurowała je na wieczne czasy. Stała zdumiona. Gdyby studnia, mur, podwórko w ziemię się zapadły, nie byłoby ją to więcej zdziwiło. Zbliżyła się mimowiednie i stanęła w progu.
Rozejrzała się z bólem serca. Powiedziano jej, że ogród Fouque’ów został włączony do Jas-Meiffrenu, ale nie sądziła, żeby wszystko tak do gruntu się zmieniło. Dawnego dworku nie było ani śladu, znikły kwatery warzywne, żaden kamień nie leżał na swojem miejscu i drzew dawnych nie widziała. Zakątek, w którym wzrosła, który stał zawsze świeży przed oczyma jej duszy, zamienił się na puste ściernisko, z którego zebrano już zboże. Gdyby teraz przymykając oczy, chciała uprzytomnić sobie młode lata, to w jej pamięci naga słoma stanęłaby jak kir żałobny zarzucony na jej przeszłość. Straciła więc wszystko, odebrano jej nawet marzenie dawnych wspomnień.
Chciała odejść, drzwi zamknąć, nie śledząc nawet świętokradzkiej ręki co je otworzyła, gdy spostrzegła Miettę i Sylweryusza. Widok dwojga kochających się dzieci, oczekujących w pomięszaniu na jej spojrzenie, zatrzymał ją. Zrozumiała teraz. Drzwiczki po raz wtóry zostały pośrednikiem miłości. Powtarzała się ta sama historya, pełna obecnej radości a łez przyszłych. Ciotka Dida widziała tylko łzy. Ogarnęło ją złowrogie przeczucie. Tym dzieciom na złe wyjdzie ich miłość i to będzie jej winą. Ona kazała drzwiczki przebić... teraz Sylweryusz poi się szczęściem miłości i nierozważnie śmierć kusi. Przystąpiła bliżej, wzięła go za rękę i uprowadziła wnuka z miejsca tak niebezpiecznego. Odchodząc, obejrzała się. Mietta z dzbankiem wody umykała drożyną, szczęśliwa, że jej uszło tak łatwo. Ciotka Dida uśmiechnęła się, widząc jak ta sarenka pomyka.
— Jest bardzo młoda — szepnęła do siebie — ma jeszcze czas...
Zapewne chciała powiedzieć, że ma jeszcze czas cierpieć i płakać. Spojrzawszy potem na Sylweryusza, który powiódł oczyma za dziewczyną, rzekła:
— Bądź ostrożny, mój chłopcze, z tego można umrzeć.
Jedyne to były słowa, które wymówiła z powodu okoliczności, tak silnie poruszającej boleść przygłuszoną na dnie jej serca. Milczenie było jej religią. Gdy Sylweryusz wszedł do domu, zamknęła drzwiczki na dwa spusty i klucz wrzuciła do studni. To ją miało niby zabezpieczyć od współudziału w miłosnym stosunku.
Wieczorem ciotka Dida dostała jednego z tych paroksyzmów, które nią wstrząsały, chociaż coraz rzadziej. Mówiła przytem głośno, ale bez związku. Sylweryusz, podtrzymując ją, słyszał że w dniu owym wspominała o Macquarcie i o zabójstwie. Pod koniec konwulsyj, opanowało ją drżenie, usiadła na łóżku, wpatrując się uporczywie w jeden punkt pokoju; głębokie westchnienia wydobywały się z jej piersi, widocznie miała jakąś halucynacyę. Przyciągnęła Sylweryusza w swoje objęcia, zaczynała go poznawać i z przestankami mówiła nieprzytomnie:
— Już przyszli... Oni cię zabiorą, zabiją cię... Ja nie pozwolę... odpraw ich, niech się tak na mnie nie patrzą, znieść nie mogę ich wzroku...
Obróciła się do ściany, by nie widzieć tych, co ją przerażali. Po chwili wypoczynku, zapytała:
— Czy jesteś przy mnie, moje dziecko? Nie odchodź, proszę cię! Sądziłam, że już umieram. Źleśmy zrobili, żeśmy mur przebili, od tego czasu dużo się nacierpiałam. Te drzwi jeszcze nam przyniosą nieszczęście... Biedne dzieci, zabiją ich jak psów...
Przespała się potem, jak zwykle po każdym paroksyzmie. Nazajutrz, zdawało się, że zapomniała o wszystkiem. Z Sylweryuszem nigdy nie mówiła o poranku, w którym go zastała wraz z kochanką za murem.
Podczas dwóch dni następnych, młodzi ludzie nie widzieli się z sobą. Kiedy potem Mietta ośmieliła się przyjść do studni, przyrzekli sobie wzajemnie, że przez drzwiczki przechodzić nie będą, żeby nie robić przykrości ciotce Didzie, lecz że widzenie się przerwane wznieciło w nich niepowstrzymaną chęć zejścia się w jakiem bezpiecznem miejscu, myśleli nad sposobami uskutecznienia powziętego zamiaru. Sylweryusz był już gotów pójść w nocy do Jas-Meiffrenu, lub gdzie daleko udać się za miasto. Mietta, praktyczniejsza, słysząc to, wzruszała ramionami i oświadczyła, że sama sposób wymyśli. Radowała się już naprzód, że podejdzie szpiega, Justyna.
Nazajutrz u studni, powiedziała Sylweryuszowi, żeby wieczór po skończonej robocie poszedł w głąb równiny św. Mittra. Rozumie się że młodzieniec był punktualnym. Przez cały dzień mocno się zastanawiał nad wyborem miejsca; ciekawość jego jeszcze bardziej wzrosła, gdy wszedł na ścieżkę pod murem. „Pewnie tamtędy przyjdzie“, pomyślał, patrząc na drogę Nicejską. Tymczasem doleciał uszu jego szelest liści i gałęzi za murem, spojrzawszy w tamtą stronę, ujrzał głowę śmiejącej się Mietty, potarganą i osypaną liśćmi.
— Otóż jestem! — zawołała wesoło.
Skoczyła od razu z muru na kamień grobowy, który, jak wiemy, był na wpół zagrzebany w samym końcu ścieżki. Sylweryusz patrzył na nią zachwycony, zapomniawszy nawet dopomódz jej do zejścia.
— Jakaś ty zręczna — powtarzał — lepiej przesadzasz mury niż ja.
Takie było pierwsze ich spotkanie w tym zakątku zatraconym, gdzie spędzić mieli tyle chwil szczęśliwych! Widywali się tutaj codziennie, studnia służyła tylko do udzielania sobie wzajemnych wiadomości, to o zachodzących przeszkodach, to o zmianie godziny schadzki, tudzież o innych równie ważnych w ich oczach wydarzeniach. Gdy które chciało się rozmówić, zaczynało ciągnąć wodę; skrzypienie windy słychać było zdaleka. Mietta mogła bardzo łatwo wymykać się z domu, gdyż miała pokoik na strychu nad kuchnią, z osobnemi schodkami; gdy po robocie wychodziła, nie widział jej ani Rébufat, ani Justyn. Zresztą, chociażby którego spotkała, potrafiłaby się wytłómaczyć.
Ach, jakie to były szczęśliwe, prześliczne wieczory! Miesiąc wrzesień właśnie się rozpoczął; w Prowancyi zawsze bywa on pogodny i ciepły. Kochankowie dopiero o 9-ej schodzić się mogli; Mietta, często przechodząc przez mur, nabrała takiej wprawy w przebywaniu tej przeszkody, że nim Sylweryusz zdążył podać jej rękę, ona już była na kamieniu. I śmiała się zadyszana, roztargana, otrzepując swą spódniczkę. Chłopiec patrzył na nią z upodobaniem, jakby na towarzysza zabaw. Zachwycał się śmiałością. Ułożyli się, że pójdą kiedy razem ptaki wybierać nad Wiornę.
— Zobaczysz — mówiła, przechwalając się — jak ja umiem włazić na drzewa. W Chavanos właziłam na sam wierzchołek kasztanów u ojca Andrzeja. Czyś ty kiedy wybierał gniazda srocze? To dopiero sztuka!
Roztrząsając sposoby włażenia na topole, przechadzali się wolnym krokiem po uliczce, trzymając się wpół. Przytuleni do siebie, czuli prądy ciepła na wskroś ich przenikające; i to im się podobało — przy studni nie doznawali takiej przyjemności. Byli dziećmi, gawędzili jak dzieci a ulegali wrażeniom miłości, chociaż o niej mówić nawet nie umieli. Szukali wzajemnie rąk swoich, instynktową wiedzeni potrzebą, nie rozumiejąc czy to jest wypływem serca, czy zmysłów. Szczęśliwi, radośni, naiwni, zadziwiali się nad szczególnem wzruszeniem, jakiem ich napawało najlżejsze zetknięcie się ich palców.
Chodząc tam i napowrót po ustronnej ścieżce, winszowali sobie bezpiecznego przytułku. Gęsta trawa tłumiła odgłos kroków, nieprzebyta ciemność panowała do koła, nad głowami tylko mieli ciemno-niebieską smugę, zasianą świetnemi gwiazdami. Rozmawiali po cichu, chociaż nikt ich nie podsłuchiwał.
Nieraz, kiedy noc była jaśniejszą i księżyc przyświecał a znudziło im się chodzić powoli, zaczynali biegać po wązkiej ścieżce, gonić się; Mietta wskakiwała na deski, Sylweryusz, żeby ją ztamtąd ściągnąć, musiał straszyć, że Justyn stoi za murem i podpatruje. Wówczas postanawiali, że pójdą gonić się na łąki św. Klary, żeby im nikt nie przeszkadzał.
Chociaż schodziło im na rozmowie, w ustronnej kryjówce aż do północy, nigdy ich nikt nie zaniepokoił. Koło równiny św. Mittra mało ludzi przechodziło, nikt zaś nie miał powodu iść po za stosy drzewa. Dochodziły ich czasem głosy powracających do miasta robotników, lub jeżeli wyjrzeli na środek placu, mogli widzieć ogniska cygańskie i uwijające się przy nich wysokie czarne postacie.
Lecz nachodziwszy się i nagawędziwszy do woli, skoro dwunasta wybiła na miejskim zegarze, trzeba było się rozejść. Pożegnanie trwało długo. Nareszcie Mietta przełaziła przez mur i jeszcze przez niego zaglądała, zawiesiwszy się na gałęzi morwowej, co jej służyła za drabinę. Sylweryusz wchodził na kamień i znowu się żegnali, powtarzając kilkakrotnie: „Do widzenia! Do jutra!“ Musiał wołać na nią:
— Zejdź już, zejdź, już jest późno!
Przez dwa lata schodzili się codziennie w ten sposób. Nie odstraszała ich ani słota, ani zimno. Mietta przynosiła swój płaszcz, chodząc lub siedząc pod nim, żartowali z zimna i deszczu, zresztą chociaż na ulewach jesiennych przemokli do nitki, zawsze im było wesoło i żadne umówionej nie chybiło godziny. Kiedy już strumienie wodne zbytecznie się na nich zlewały, urządzili sobie schronienie w jednym stosie drzewa, gdzie siedząc przy sobie w szczupłem miejscu, zabezpieczeni pod drewnianem sklepieniem, słuchali, jak deszcz obijał się o deski głucho i donośnie, jakby odgłos bębna, jak do koła nich spływały strugi wody, których widzieć nie mogli. Najtrudniejszym był odwrót do domu. Mietta musiała przełazić przez mur, chociaż lało jak z cebra, iść po zalanych ulicach Jas-Meiffrenu. Sylweryusz pozostawał w niespokojności. Wzajemnie się o siebie obawiali. Czy które nie upadło, czy nie zabłądziło? Ale za to schadzka następna była jeszcze przyjemniejsza po doznanem udręczeniu.
Gdy nastały dni cieplejsze, nieraz mieli powód żałować zimowych wieczorów, które odsuwały ich całkiem od świata, tak iż nikt o nich nie wiedział. Zacząwszy od kwietnia, równina św. Mittra cokolwiek się zaludniała. Bawili się tam i krzyczeli chłopcy z przedmieścia; niejeden wyrostek dziesięcioletni zaczajał się i, nagle wypadając, straszył Miettę i Sylweryusza. Kiedy zaś na dawnym gruncie cmentarza wyrosła wysoka i gęsta trawa, tudzież rozliczne kwiaty pachnące, zdawało im się, że duszą się w ciasnej uliczce, że im brak powietrza i zaczęli szukać miejsc otwartych. Pod osłoną wspólnego płaszcza, wychodzili na pola i łąki. Dawne projekty urzeczywistniły się teraz, bo się gonili po łące św. Klary. Mietta tęgo biegała, Sylweryusz musiał się dobrze umęczyć, nim ją dopędził. Drżał o nią, gdy uparła się włazić na drzewa, po gniazda srocze, stał z wyciągniętemi rękami, by ją w potrzebie pochwycić. Zajęli całą okolicę jakby w swoje posiadanie, znali każde drzewo, kamień każdy i każde zagięcie ścieżki, Mietta z owem wygodnem sumieniem niewieściem, nie namyślała się długo, by zerwać grono winnych jagód lub gałązkę zielonych migdałów, gdy koło tychże przechodzili. Nie zgadzało się to bynajmniej ze sposobem myślenia Sylweryusza, ale nie śmiał łajać przyjaciółki, gdyż trafiające się niekiedy jej dąsy były dla niego zbyt przykre. Żartem jednak, stawiał przeszkody w rabunku, trzymał ją mocno gdy szli wzdłuż sadów lub winnic, to znów zmuszał, by usiadła. Lecz gdy siedzieli spokojnie przy sobie, przysłuchując się szmerom bieżącej wody, brzęczeniu świerszczy, lub wpatrując się w cieniste smugi nadbrzeżnej łoziny, odurzeni uroczystym spokojem nocy, czuli to samo zaduszenie, co w ciasnej uliczce św. Mittra. Sylweryusz, domyślając się po trochu niebezpieczeństwa ukrytego w siedzących kontemplacyach, zrywał się nagle, proponując dalszą przechadzkę, albo też wyprawę do małych wysepek, jakie nizki stan wody odkrywał na rzece. Puszczali się więc na wodę, zdjąwszy obuwie. Mietta nie zważała na kamienie, szła śmiało, niedozwalając, by ją towarzysz prowadził, nie wiele też sobie z tego robiła, gdy upadła wśród rzeki: wykręciwszy zwierzchnią spódniczkę, była gotowa do dalszych wypraw. Gdy doszli do zaspy, kładli się na brzuchu i mając oczy prawie równolegle z poziomem wody, patrzyli na drobne jej fale. Wówczas Mietta utrzymywała, że płyną, że z pewnością wyspa się porusza z niemi. Siadali czasem na piasku, spuszczając nogi w wodę i bijąc w nią dla wzniecenia burzy. Wszystko ich bawiło.
W gorące wieczory letnie przyszło na myśl dziewczynie, żeby się razem kąpali, żeby Sylweryusz nauczył ją pływać. On jej perswadował, ale nic nie pomogło. Z jakiejś starej sukni uszyła sobie kostium kąpielowy, Sylweryusz przyniósł majtki. Rozebrali się, każde za drzewem i weszli wesoło do wody, śmiejąc się, wołając na siebie lub krzycząc, gdy woda była zimniejsza. Nauka pływania rozpoczęła się od razu, po piętnastu dniach, uczennica umiała doskonale pływać. Mnóstwo było przy tem uciesznej zabawy, na której niewinna miłość nic nie ucierpiała. Sylweryusz po pierwszych kąpielach wyrzucał sobie, że go złe myśli napastowały, ale je przezwyciężył, przeszły prędko, zimna woda utrzymała ich w czystości kryształu. To znów Mietta, doznając jakiejś nieznanej dotychczas niespokojności, oświadczyła kochankowi, że nie będzie więcej brała lekcyj pływania, bo jej szkodzą: „Miewa uderzenia do głowy. Zapewne biedne dziecko mówiło to w całej naiwnej szczerości. Nie rozumiała, co znaczy podniecenie zmysłów.
Powrócili zatem do dawnych pogawędek i spacerów. Z całego niebezpieczeństwa, na jakie narażone były niewinne ich miłostki, pozostało tylko w umyśle Sylweryusza wrażenie fizycznej dzielności Mietty. We dwa tygodnie nauczyła się pływać, współzawodniczyła z nim w szybkości, widział, że równie silnie jak on przerzynała ręką prąd wody. Z rozrzewnieniem myślał o tem, że ma przyjaciółkę tak mocną i zręczną, on, który uwielbiał siłę fizyczną i ćwiczenia ciała. Pewnego razu wzięli się za barki i mocowali się na zaspie piaskowej. Sylweryusz został pokonany, bo się potknął i upadł, kiedy zapaśniczka została na nogach. Młodzieniec zawsze się z nią obchodził jak ze swoim towarzyszem i kolegą i właśnie te przechadzki dalekie, gonitwy po łąkach, wybieranie gniazd z wierzchołków drzew, zapasy, mocowanie, chroniły ich czułą przyjaźń od wszelkiego zbrukania. Do miłości Sylweryusza przyłączyła się także litość nad losem Mietty, kochał ją, bo nikt jej nie kochał; bolał nad nią, że żyje w takiem opuszczeniu. Cieszyło go, gdy potrafił ją rozweselić. Z resztą wyrównywała mu w dzikości, stroniła od ludzi, bo nie słyszała od nich dobrego słowa. On zaś marzył tylko, że się z nią ożeni, będzie jej wybawicielem, podniesie ją w opinii ludzkiej. Lecz z drugiej strony, Sylweryusz nigdy się nie wyrzekał poczucia sprawiedliwości, jakie go cechowało; ztąd zdarzało się, że skutkiem rozmowy o Chantegreilu, Mietta się rozpłakała. Aczkolwiek jej twarda natura zmiękła z rosnącem przywiązaniem dla przyjaciela, miewała jednak chwile uporu i zawziętości, co było wynikiem krwistego temperamentu. Utrzymywała, że ojciec dobrze zrobił, iż zabił żandarma, że ziemia należy do wszystkich, że każdy może strzelać z fuzyi kiedy mu się podoba i do kogo mu się podoba. Ona go się pytała, czy lepiej, żeby ojciec dał się zabić żandarmowi? Odpowiadał, po chwili namysłu, że zawsze lepiej być ofiarą, niżeli zabójcą, że to jest wielkie nieszczęście, gdy jesteśmy zmuszeni do zabicia bliźniego, chociażby we własnej obronie. Prawo podług niego było rzeczą świętą. Sędziowie mieli racyę posłać Chantegreila na galery. Mietta, słysząc to zdanie, unosiła się gniewem, miała ochotę wybić przyjaciela; wyrzucała mu, że ma równie złe serce jak inni ludzie. Rozprawy owe toczyły się zawsze na ścieżce pod murem, lub na łąkach św. Klary, kończył je płacz Mietty, jak i rzewne wzruszenie jej przeciwnika.
Gdy bieganie po polach i długie przechadzki zaczęły ich nudzić, powracali znowu na ulubioną ścieżkę św. Mittra. Ku jesieni było tam przyjemniej, powiew wiatru chłodził zbyt duszące powietrze. Siadywali na grobowym kamieniu, nie zważając już na krzyki chłopaków i cygańską wrzawę. Rozpamiętywali i zastanawiali się nad kośćmi, które Sylweryusz nieraz znajdował; zabytki dawnego cmentarza nie odstręczały ich bynajmniej, owszem lubili o nich mówić. Pełni żywej imaginacyi, godzili się z tą myślą, że ich miłość wyrosła na gruncie wzbogaconym zwłokami zmarłych. Zdawało im się, że owe ułamki kości są im życzliwe, że własna ich młodość zdolna jest rozgrzać potłuczone czaszki, że się wszystko koło nich ożywia a gdy odchodzą, to cmentarzysko płacze za nimi. Jeśli znaleźli kostkę małą, Mietta utrzymywała, że należała ona do dziewczyny nagle zmarłej przed ślubem. Ubolewała nad nieznajomą, nie chcąc podobnego doznać losu. Każda kość większa, należała podług jej zdania, do żołnierza, sędziego lub innego równie strasznego człowieka.
Nigdy te dzieci nie czuły obawy, ogarniała ich tylko smętna rzewność, gdy im na myśl przyszło że jakaś życzliwość płynąca od istot niewidzialnych unosi się nad niemi i otacza ich do koła. Kamień grobowy był także niewyczerpanem źródłem zajęcia. Raz przy świetle księżyca Mietta spostrzegła, że jest na nim napis; Sylweryusz musiał mech oskrobać nożykiem; gdy przeczytali „Tu leży Marya... zmarła...“ Mietta, spotkawszy swe imię na kamieniu, przeraziła się. Sylweryusz nazwał ją za to „niedorzecznem dzieckiem“, lecz ona nie mogła się od łez powstrzymać. Mówiła, że ma złe przeczucia, że niedługo umrze, że ten kamień jest dla niej. Młodzieniec, chociaż sam dotknięty smutnemi przypuszczeniami, perswadował jej, gniewał się, udawał że z niej szydzi, dziwi się, że dziewczyna taka odważna myśli o podobnych dzieciństwach. Tyle w końcu zrobił, że oboje śmieli się z siebie. Unikali później mowy o tym przedmiocie. W dniach smętnych jednakże, kiedy niebo było zakryte chmurami i uliczka pociemniała, Mietta znów wzdychać zaczęła nad nieznaną Maryą, której grób ułatwiał ich schadzki. Może jej kości jeszcze tam spoczywały? Żądała, by Sylweryusz podniósł kamień, żeby się przekonać co pod nim było? Lecz on odmówił, podług niego byłoby to świętokradztwem. Odmowa podtrzymywała jej marzenia.
— Zobaczysz — mówiła — ten kamień nieszczęście nam przyniesie... Jeżeli ty umrzesz, ja tutaj przyjdę umierać, chciałabym, żeby ten kamień był moim grobem.
Sylweryusz łajał ją, że myśli o rzeczach smutnych, aczkolwiek i jemu łzy gardło ściskały.
I tak przez dwa lata kochali się w wązkiej uliczce, to na otwartem polu; sielanka przetrwała mroźne deszcze grudniowe i lipcowe upały, nie prowadząc ich ani do wstydu ani do żalu; zachowała wykwintny powab greckiej bajki, jej czystość, niewinne dopominanie się zmysłów, które łakną a nie rozumieją.
Z dawnego cmentarzyska unieśli rzewny smutek przeczucie krótkiego życia. Tam nabrali jakiegoś upodobania do śmierci, jakiejś żądzy zaśnięcia razem w ziemi i o tem właśnie mówili przy drodze do Orchères owej nocy grudniowej, kiedy oba dzwony żałośnie do siebie przemawiały.
Mietta spała spokojnie z głową opartą o piersi Sylweryusza, on zaś marzył o ubiegłych latach ich miłości. Z brzaskiem dziennym obudziła się, słońce było jeszcze za górami; jasność krystaliczna i zimna jak woda źródlana wyłaniała się z bladego horyzontu. Na roztaczającej się przed nimi dolinie, Wiorna podobna do wstęgi białej, toczyła swe fale po ziemi czerwonawej, to żółtej naprzemian. Krajobraz był bez granic, jak szare morze drzew oliwnych i winogradu; okolica zwiększona czystością powietrza i ciszą zimna. Wiatr chwilami powiewający zmroził twarz dwojga dzieciaków. Powstali żwawo, orzeźwieni świeżym rankiem. Z cieniem nocy rozpierzchły się ich obawy i smutki, teraz patrzyli zachwyconem okiem na niezmierny obszar doliny.
— Ach, jak dobrze spałam! — zawołała Mietta — Śniło mi się, żeś mię całował... Czyś mię pocałował... powiedz?
— Bardzo być może — odpowiedział, śmiejąc się — nie było mi ciepło w noc tak mroźną.
— Mnie tylko w nogi zimno.
— To pobiegnijmy... Musimy zrobić dwie mile, rozgrzejesz się.
Zbiegli z góry na drogę. Podnieśli potem oczy na skałę, na której płakali, sparzywszy swe usta zbyt gorącym pocałunkiem. Lecz nie wspomnieli o tem, nie wzięli się nawet za ręce, pod pozorem żeby iść prędzej. Szli wesoło, ale trochę zmieszani, nie wiedząc dla czego? Dzień błyszczał coraz jaśniej. Sylweryusz, który z polecenia majstra bywał nieraz w Orchères, umiał wybierać najlepsze i najbliższe ścieżki. Szli tym sposobem dwie mile przez wąwozy, doły, wzdłuż rowów i płotów. Mietta sądziła, że Sylweryusz zbłądził. Tymczasem niespodzianie wyszli naprzeciw Orchères. Zdala już dawały się słyszeć radosne okrzyki, któremi mieszkańcy witali legię powstańczą. Mietta i Sylweryusz przybyli z ostatnimi maruderami. Nie widzieli nigdy podobnego zapału! Przystrojono okna w dywany i flagi, jak w dzień procesyi. Witano przybyłych jak oswobodzicieli. Mężczyźni całowali się z nimi, kobiety przynosiły im jedzenie. Starcy stali przed drzwiami i płakali. Radość i uniesienie czysto południowe wylewało się hałaśliwie, tańcem, śpiewem, pantominą. Sylweryusz i Mietta, porwani w wir tłumu, rozweselili się wraz z innymi. Myśl o śmierci daleko już była od nich. On chciał walczyć, zwyciężyć, potem żyć szczęśliwie z Miettą na łonie wielkiego spokoju Rzeczypospolitej powszechnej.
Braterskie przyjęcie ze strony ludności Orchères, było ostatnią radością powstańców. Spędzili dzień cały w ufności i nadziei. Jeńcy, to jest komendant Sicardot, Garçonnet, Peirotte i inni, zamknięci razem w jednej sali w ratuszu, z której okna wychodziły na plac, przyglądali się dość pomieszani objawom zapału.
— A hultaje! — mruczał komendant oparty na oknie, jakby w loży teatru — i pomyśleć że tu nie ma ani jednej bateryi, coby zmiotła tę tłuszczę!...
Gdy spostrzegł Miettę — dodał, zwracając, się do Garçonneta:
— Widzisz pan tę wysoką dziewczynę? To wstyd prawdziwy! Prowadzą z sobą swoje stworzenia. Doczekamy się pięknych rzeczy, jeżeli tak dalej pójdzie...
Pan Garçonnet potrząsał głową, mówiąc „o rozpasanych namiętnościach“ o „najgorszych dniach w historyi krajowej“. Peirotte blady, jak ściana, nie mówił ani słowa, raz tylko zrobił uwagę komendantowi, żeby zachował się ciszej:
— Przez pana wszyscy zginiemy...
Powstańcy obchodzili się z tymi panami z jak największą grzecznością; podano im nawet wyborny obiad. Lecz dla takiego tchórza jak poborca, podobne grzeczności były zatrważającemi: powstańcy żywili ich dlatego tak dobrze, żeby byli smaczniejszymi, jak ich zjadać będą.
Wieczorem Sylweryusz spotkał się ze swoim krewnym, doktorem Pascalem. Mąż uczony poszedł z bandą na piechotę i gawędził z robotnikami, którzy go uwielbiali. Najprzód usiłował powstrzymać ich od walki, potem powiedział jakby przekonany:
— Może macie słuszność, moi kochani, albo ja wiem? Bijcie się kiedy chcecie, ja tutaj będę, żebym wam naprawiał ręce i nogi.
Zrana zbierał sobie jak najspokojniej po drodze kamyki i rośliny, żałując że nie zabrał swego młotka, lub puszki botanicznej. Teraz zaś wieczorem, kieszenie jego rozpękały się od kamieni, z podróżnej torby zwieszały się korzenie roślin.
— A, to ty, mój chłopcze! — zawołał, zobaczywszy Sylweryusza — sądziłem, że jestem tylko sam jeden z rodziny.
Sylweryusz bardzo był rad ze spotkania, doktór, jedyny z Rougonów, podawał mu rękę na ulicy i okazywał mu szczerą życzliwość. Widząc go teraz w towarzystwie republikanów, ucieszony że się do nich przyłączył, młodzieniec z gorączką wojowniczą zaczął rozprawiać o świętej sprawie, o walce, o zwycięztwie i t. d. Doktór słuchał go z uśmiechem, ciekawie mu się przypatrując.
— Ach, jak ty się unosisz! Prawdziwy wnuk swojej babki...
Do siebie zaś mówił po cichu, jakby robiąc notatki:.
— Histerya albo zapał, szał haniebny, albo szał wzniosły. Zawsze te dyabelskie nerwy.
Potem dodał głośno:
— Rodzina jest w komplecie. Będzie miała bohatera.
Sylweryusz nie słyszał, bo mówił ciągle o przedmiocie, co go wyłącznie zajmował. Mietta stanęła o kilka kroków, nie chcąc się już oddalać od swego przyjaciela. Doktór spojrzał na nią i zadziwiony przerwał kuzynowi:
— Cóż to za dziewczynkę masz z sobą?
— To jest moja żona — odpowiedział Sylweryusz z powagą.
Doktór zrobił wielkie oczy. Nie zrozumiał. Lecz że był zawsze bardzo nieśmiały względem kobiet, odchodząc zdjął kapelusz i nizko się Miecie ukłonił.
W nocy nadeszły wieści niepokojące. Jakiś powiew nieszczęścia zmroził powstańców. Ufność i zapał jakby przepadły w ciemnościach. Zrana fizyognomie były posępne, spojrzenia smutne, milczenie pełne zniechęcenia. Dowódzcy ukrywali czas jakiś złe wiadomości, ale te się rozeszły niewiadomo jakim sposobem. Strach paniczny zaczął nurtować w tłumie; mówiono że Paryż został uśmierzony, że prowincje zdały się na łaskę i niełaskę, że znaczne oddziały wojska wyszły z Marsylii pod dowództwem pułkownika Massona i prefekta departamentu de Blériot, zdążając marszem przyśpieszonym na poskromienie powstańców. Dla tych ostatnich, położenie jakie im się teraz przedstawiało, było przebudzeniem ze złudnych marzeń, do srogiej rzeczywistości. Więc tylko oni jedni mieli odwagę wypełnić swój obowiązek! Cała zaś Francya ukorzyła się nikczemnie przed uzurpatorem! Dzisiaj więc, o tej godzinie są ludźmi zgubionymi, buntownikami, których wojsko przepędzać będzie jak drapieżne zwierzęta?
Tymczasem oni marzyli o wielkiej wojnie, o powstaniu całego narodu w obronie praw krajowych! wobec tak groźnych okoliczności, ta garstka ludzi opłakiwała upadek swojej wiary, rozwianie snów swoich. Niektórzy z nich, złorzecząc Francyi całej, rzucając broń, siadali przy drodze z postanowieniem oczekiwania tam śmierci od kul żołnierskich, by pokazać światu jak giną republikanie!
Chociaż biedni powstańcy oczekiwali już tylko śmierci lub wygnania, mała ich liczba opuściła szeregi. Łączyła ich solidarność godna naśladowania. Gniew cały zwrócił się na dowódców. Dopuszczono się ważnych błędów; teraz jeszcze mała kolumna nieznająca karności ani porządku, pozostawiona pod rozkazami ludzi chwiejnych, pod osłoną zaledwie kilku pikiet, była wystawioną na pastwę pierwszego oddziału wojska, które nadejść miało.
Powstańcy pozostali jeszcze dwa dni w Orchères, wtorek i środę, tracąc czas, pogorszając swe położenie.
Dowódca ów, człowiek przy pałaszu, którego Sylweryusz pokazywał swej towarzyszce na drodze plassańskiej, wahał się, przygnębiony straszną odpowiedzialnością jaka na nim ciążyła. We czwartek stanowczo osądził, że pozycya w Orchères była nie do wytrzymania. O godzinie pierwszej wydał rozkaz do wymarszu i zaprowadził małą armię na wzgórza Sainte-Roure. Sainte-Roure było w istocie stanowiskiem niezdobytem, gdyby kto umiał je obronić. Domy piętrzą się na stoku góry; za miastem ogromne skały zakrywają horyzont; innego przystępu tam nie ma, jak przez równinę Nores, nad którą góruje esplanada, czyli plac na wyżynie wysadzonej wiązami. Na esplanadzie powstańcy się rozłożyli. Jeńców pomieszczono w oberży „Mule Blanche” przy placu. Noc była niespokojną, mówiono o zdradzie. Z brzaskiem dnia dowódca, który zaniedbał wszelkich ostrożności, zrobił przegląd. Oddziały stojące szeregiem, zwróciły się plecami do równiny i w chwili kiedy improwizowany generał przejeżdżał konno przed frontem, szyldwach postawiony gdzieś w polu oliwnem, przybiegł zadyszany i zawołał:
— Żołnierze, żołnierze!...
Powstało niesłychane poruszenie, powstańcy, zapominając o karności, przybiegli na sam brzeg esplanady, by zobaczyć żołnierzy. Szeregi były całkiem złamane gdy wojsko stanęło w nieprzerwanej linii za drzewami oliwnemi i bagnety błyszczały.
Kontyngens z Palud i Saint-Martin de Vaulx uformował się napowrót i drwal jeden, olbrzym, głową przewyższający wszystkich, krzyknął:
— Do nas Chavanoz, Graille, Poujols, Saint-Entrope! Do nas Tulettes i Plassans!
Wezwani przeszli przez plac, by się połączyć z innymi. Dowódca, przy szabli, z kontyngentem z Faverolles, Vernoux, Corbière, Marsanne, Pruinas, oddalił się, by zajść z boku nieprzyjacielowi. Inne oddziały, zwróciwszy się na lewo, rozproszyły się po łące Nores, jako tyralierzy.
Ludność z miasteczek i wsi na głos drwala zbierała się i formowała pod wiązami, przedstawiając z pozoru wszystkie prawidła strategiczne, ale w gruncie rzeczy stanowiąc tylko masę, która stała tam, by zagrodzić drogę lub umrzeć.
Plassańczycy znajdowali się po środku heroicznego batalionu, czerwony płaszcz Mietty zdaleka się uwidoczniał pomiędzy szaremi ubiorami powstańców.
Przez chwilę zapanowała zupełna cisza. W oberży „la Mule-Blanche“ pokazał się Peirotte; chciał coś mówić i dawał jakieś znaki.
— Odejdź pan od okna, zamknij je — krzyknęli powstańcy, inaczej zginiecie.
Okiennice pozamykano natychmiast i zaraz dał się słyszeć miarowy krok zbliżających się żołnierzy. Szli pod górę ku esplanadzie, bagnety coraz bliżej się jeżyły. W pamięci Sylweryusza w owej chwili uprzytomnił się żandarm, którego krew obryzgała mu ręce; wiedział od kolegów że Rengade żyje, tylko oko utracił; nie myślał o nim od wyjścia z Plassans, ale teraz straszny obraz tego człowieka z zakrwawioną twarzą, stanął przed oczyma duszy jego; zaczął się obawiać, aby mu to widzenie odwagi nie odjęło. Ściskał karabin, pragnąc co najprędzej dać z niego ognia.
Bagnety zbliżały się zwolna, ale bezustanku. Gdy głowy żołnierzy dosięgały już brzegu esplanady, Sylweryusz spojrzał na Miettę. Stała nieporuszona przy swojej czerwonej chorągwi. Wspinała się na palcach, by lepiej widzieć wojsko; oczekiwanie nerwowe, spokojne rozszerzyło jej nozdrza, przez otwarte nieco usta przeglądały białe zęby.
Sylweryusz uśmiechnął się do niej. Jeszcze nie zdołał głowy odwrócić napowrót, kiedy wystrzały huknęły; ale poszły za wysoko; kule pościnały masę gałązek i liści z wiązów. W blizkości Sylweryusza rozszedł się huk głuchy ciała ciężko padającego; był to trafiony ów drwal, który nad wszystkimi górował; na środku czoła miał dziurkę krwawą. Wtedy Sylweryusz dał ognia ze swojej broni, przed siebie, nie patrząc gdzie, nie celując bynajmniej. Nabijał raz po razu i strzelał, jak szalony, jak owe zwierzę, co nie myśli o niczem, tylko śpieszy się, by zabijać. Nie widział już nawet żołnierzy, dym unosił się pod wiązami w postaci płatków szarego muślinu. Z gwaru i huku, dolatywało do uszu jego ciężkie westchnienie lub przytłumione rzężenie. Widział jak się usuwano to tu, to tam, dla zrobienia miejsca nieszczęsnym co padali. Ogień trwał już z dziesięć minut.
Nagle pomiędzy dwoma wystrzałami, ktoś nagląco krzyknął: „Kto w Boga wierzy, niech ucieka!” Inne znów głosy odzywały się: „Oh, nikczemni! Oh, podli!“ Podawano sobie z ust do ust wieści, że dowódca uciekł, że kawalerya rąbie tyralierów rozproszonych na łące Nores. Wystrzały nie ustawały. Jedni wołali: „Trzeba umrzeć tutaj!“ Drudzy krzyczeli: „Uciekajmy! Uciekajmy!“ Popłoch był niezmierny. Uciekano, rzucając broń, przeskakując przez poległych. Reszta zsuwała się w szeregi coraz mniej liczne. Nakoniec na placu pozostało już tylko dziesięciu walczących. Z tych jeszcze dwóch uciekło a na ośmiu padło trzech od jednego wystrzału.
Sylweryusz i Mietta pozostali, nic nie rozumiejąc. Im więcej kolumna się zmniejszała, ona podnosiła chorągiew tem wyżej, trzymała ją teraz przed sobą jak olbrzymią gromnicę. Kule podziurawiły sztandar jak rzeszoto. On zaś strzelał, póki ładunków starczyło, potem patrzył oszołomiony nic nie widząc, nagle poczuł że go coś po twarzy musnęło, jakby jaki wielki ptak skrzydłem. Podniósł oczy, widzi chorągiew wypadającą z rąk Mietty, która z przechyloną w tył głową, z rękami przyciśniętemi do piersi, z wyrazem okropnego cierpienia na twarzy, osuwa się zwolna na ziemię.
— Podnieś się! — krzyknął, wyciągając do niej rękę — Chodź tutaj!
Ona nie wyrzekła ani słowa, tylko leżała nieruchoma z otwartemi oczami.
Przyskoczył, padł na kolana:
— Jesteś raniona, mów? Gdzie jesteś raniona?
Nic nie odpowiedziała, dusiła się. Spojrzała na niego, dreszcze nią wstrząsnęły. Odchylił jej ręce.
— To tam, prawda?
Rozdarł stanik, obnażył jej piersi. Z lewej strony spostrzegł mały otworek różowy; jedna kropla krwi wystąpiła na ranę.
Oczy młodzieńca napełniły się łzami, ale rzekł do niej:
— To mała rzecz, przyprowadzę Pascala, on cię wyleczy. Gdybyś tylko mogła wstać... Czy nie możesz wstać?
Ogień już ustał; żołnierze zwrócili się na lewo, szarżując na kontyngens prowadzony przez dowódcę. Na pustej esplanadzie znajdował się tylko Sylweryusz, klęczący przy swojej ukochanej. Z rozpaczliwym uporem wziął ją w objęcia, usiłując postawić na nogach, lecz ona doznała tak silnego bólu, że ją napowrót położył. Zaklinał, by przemówiła.
— Powiedz choć jedno słowo... proszę cię. Dla czego nie chcesz mówić?
Ona nie mogła. Pokazywała ruchem rąk łagodnym i powolnym, że to nie jej wina; usta zaciskały się już pod dotknięciem śmierci. Miała włosy rozwiane, głowę otoczoną fałdami chorągwi, bladość grobową na licach; oczy jej tylko świeciły, wielkie czarne oczy. Sylweryusz łkał głośno. Spojrzenie tych oczu rozdzierało mu serce. Czytał w nich wielki żal za uchodzącem życiem. Zdawało mu się, iż chce powiedzieć, że umiera sama jedna przed ślubem, nim została żoną jego, że to on chciał tego, że powinien był kochać ją, jak wszyscy chłopcy kochają swoje dziewczęta, teraz już za późno, już wszystko przepadło. Wyrzucał sobie, że może nie zrozumiał jej życzeń, całował jej pierś czystą i piękną.
Pocałunek kochanka była to ostatnia radość Mietty. Śmierć rozwiązywała sielankę życia.
Ale on wołał:
— Nie, tobie nic nie będzie... zobaczysz. Nie mów, jeżeli ci trudno... Poczekaj, podniosę ci głowę, ogrzeję twe ręce, są zimne jak lód...
Strzelanie rozpoczęło się na nowo w plantacyi drzew oliwnych. Tentent kawaleryi dochodził od strony łąki Nores, wraz z krzykiem ludzi, których zabijano. Lecz Sylweryusz nic już nie słyszał i nie widział. Paskal, biegnąc na łąkę, zobaczył go na ziemi, sądził że jest ranny i przybliżył się. Młodzieniec, gdy poznał kuzyna, przyczepił się do niego, pokazując Miettę.
— Zobacz, proszę cię, ona jest ranna, tam pod piersią... Ach, co to za szczęście, żeś przyszedł, ty ją uratujesz!
W tej chwili konwulsyjne drżenie wstrząsnęło konającą, usta jej otworzyły się cokolwiek i lekki z nich wyszedł oddech. Oczy całkiem otwarte zatrzymały się na Sylweryuszu.
Pascal stał przez chwilę pochylony nad nią, potem, podniósłszy się, rzekł z cicha:
— Umarła.
— Umarła!... — na to słowo młodzieniec się zachwiał.
— Umarła? Och, nie! Ona nie umarła, to nie prawda... czyż nie widzisz, że patrzy na mnie?
Schwycił doktora za suknie, zaklinając, by nie odchodził, ale ją ratował. Doktór usuwał się powoli, mówiąc głosem współczucia:
— Nic nie poradzę, mój drogi... puść mię, biedny chłopcze, bo inni na mnie czekają. Ona nie żyje na prawdę...
Puścił go i znowu padł na ziemię. Umarła, umarła! — tętniało mu ciągle w uszach, jak odgłos dzwonu żałobnego. Rzucił się na nią, ściskał, całował i płakał, ona leżała zimna, nieruchoma. Przestraszył się, siadł na ziemi, powtarzając z ogłupiałą miną:
— Umarła a patrzy na mnie, nie zamyka oczu, widzi mię ciągle...
Tymczasem kawalerzyści nacierali na uciekających i rąbali ich niemiłosiernie. Lecz pęd koni, głosy umierających, przyciszały się stopniowo i oddalały się. Sylweryusz nie wiedział, że bój trwał jeszcze. Nie uważał że doktór powracał przez esplanadę i napotkawszy karabin Macquarta podniósł go. Znał tę broń, gdyż nieraz widział ją nad kominkiem ciotki Didy; przyszło mu na myśl, żeby ją ratować od grabieży zwycięzców. Zaledwo wszedł do oberży „la Mule Blanche“ gdzie złożono znaczną ilość rannych, kiedy reszta powstańców pędzonych przez żołnierzy wpadła na esplanadę. Dowódca uciekł i to już ostatnie oddziały szarżowano. Nastąpiła rzeź prawdziwa. Pułkownik Masson i prefekt de Blériot, zdjęci litością, nakazali żołnierzom cofnąć się, lecz ci, rozjuszeni, strzelali w tłum i na wylot nieszczęsnych przekłuwali bagnetami. Gdy nieprzyjaciela zabrakło, ostrzeliwali oberżę, chociaż krzyczano ze środka, iż tam są jeńcy; strzały padały nieprzerwanie.
Komendant Sicardot wyszedł na próg domu, mówił i gestykulował rękami. Przy nim stanął poborca Peirotte blady i wystraszony. Po nowych wystrzałach, poborca padł na ziemię, jak bryła bezwładna.
Sylweryusz wpatrywał się ciągle w oczy Mietty, nie słyszał nic do koła siebie. Lecz utarczka się kończyła. Zabicie poborcy nie nasyciło żołnierzy; uwijali się jeszcze po wszystkich stronach esplanady, by nie przepuścić żadnemu z powstańców. Żandarm jakiś, zobaczywszy Sylweryusza pod drzewami, przybiegł; a przekonawszy się, że ma przed sobą dziecko prawie, zawołał:
— Co tam robisz, smarkaczu?
Sylweryusz nic nie odpowiedział. Żołnierz schylił się do niego i krzyknął:
— Ach, ten zbój ręce ma poczerniałe od prochu; wstawaj, łotrze! Zdasz teraz rachunek!
Gdy chłopiec nie ruszał się, tamten spostrzegł że ciało leżące przy nim na czerwonej chorągwi, było ciałem kobiety.
— Piękna dziewczyna, to szkoda! — mruczał — Czy to twoja kochanka, co? Wstawaj... Przecież teraz kiedy nie żyje, nie zechcesz z nią tutaj zostać.
Szarpnął Sylweryusza, postawił na nogi i pociągnął za sobą, jak się ciągnie psa za jedną łapę. Ten dał się ciągnąć, posłuszny jak dziecko, nie przemówił ani słowa. Oglądał się tylko po za siebie i patrzył na Miettę. W rozpacz go to wprowadzało, że musiał odejść, gdy ona sama jedna pozostawała pod drzewami. Zdaleka ją widział po raz ostatni. Leżała tam skromnie, otulona w czerwoną chorągiew, z głową zwróconą na bok, z wielkiemi oczyma patrzącemi w pustą przestrzeń.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.