Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zem w ziemi i o tem właśnie mówili przy drodze do Orchères owej nocy grudniowej, kiedy oba dzwony żałośnie do siebie przemawiały.
Mietta spała spokojnie z głową opartą o piersi Sylweryusza, on zaś marzył o ubiegłych latach ich miłości. Z brzaskiem dziennym obudziła się, słońce było jeszcze za górami; jasność krystaliczna i zimna jak woda źródlana wyłaniała się z bladego horyzontu. Na roztaczającej się przed nimi dolinie, Wiorna podobna do wstęgi białej, toczyła swe fale po ziemi czerwonawej, to żółtej naprzemian. Krajobraz był bez granic, jak szare morze drzew oliwnych i winogradu; okolica zwiększona czystością powietrza i ciszą zimna. Wiatr chwilami powiewający zmroził twarz dwojga dzieciaków. Powstali żwawo, orzeźwieni świeżym rankiem. Z cieniem nocy rozpierzchły się ich obawy i smutki, teraz patrzyli zachwyconem okiem na niezmierny obszar doliny.
— Ach, jak dobrze spałam! — zawołała Mietta — Śniło mi się, żeś mię całował... Czyś mię pocałował... powiedz?
— Bardzo być może — odpowiedział, śmiejąc się — nie było mi ciepło w noc tak mroźną.
— Mnie tylko w nogi zimno.
— To pobiegnijmy... Musimy zrobić dwie mile, rozgrzejesz się.
Zbiegli z góry na drogę. Podnieśli potem oczy na skałę, na której płakali, sparzywszy swe usta zbyt gorącym pocałunkiem. Lecz nie wspomnieli