Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To mała rzecz, przyprowadzę Pascala, on cię wyleczy. Gdybyś tylko mogła wstać... Czy nie możesz wstać?
Ogień już ustał; żołnierze zwrócili się na lewo, szarżując na kontyngens prowadzony przez dowódcę. Na pustej esplanadzie znajdował się tylko Sylweryusz, klęczący przy swojej ukochanej. Z rozpaczliwym uporem wziął ją w objęcia, usiłując postawić na nogach, lecz ona doznała tak silnego bólu, że ją napowrót położył. Zaklinał, by przemówiła.
— Powiedz choć jedno słowo... proszę cię. Dla czego nie chcesz mówić?
Ona nie mogła. Pokazywała ruchem rąk łagodnym i powolnym, że to nie jej wina; usta zaciskały się już pod dotknięciem śmierci. Miała włosy rozwiane, głowę otoczoną fałdami chorągwi, bladość grobową na licach; oczy jej tylko świeciły, wielkie czarne oczy. Sylweryusz łkał głośno. Spojrzenie tych oczu rozdzierało mu serce. Czytał w nich wielki żal za uchodzącem życiem. Zdawało mu się, iż chce powiedzieć, że umiera sama jedna przed ślubem, nim została żoną jego, że to on chciał tego, że powinien był kochać ją, jak wszyscy chłopcy kochają swoje dziewczęta, teraz już za późno, już wszystko przepadło. Wyrzucał sobie, że może nie zrozumiał jej życzeń, całował jej pierś czystą i piękną.
Pocałunek kochanka była to ostatnia radość Mietty. Śmierć rozwiązywała sielankę życia.
Ale on wołał: