Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, tobie nic nie będzie... zobaczysz. Nie mów, jeżeli ci trudno... Poczekaj, podniosę ci głowę, ogrzeję twe ręce, są zimne jak lód...
Strzelanie rozpoczęło się na nowo w plantacyi drzew oliwnych. Tentent kawaleryi dochodził od strony łąki Nores, wraz z krzykiem ludzi, których zabijano. Lecz Sylweryusz nic już nie słyszał i nie widział. Paskal, biegnąc na łąkę, zobaczył go na ziemi, sądził że jest ranny i przybliżył się. Młodzieniec, gdy poznał kuzyna, przyczepił się do niego, pokazując Miettę.
— Zobacz, proszę cię, ona jest ranna, tam pod piersią... Ach, co to za szczęście, żeś przyszedł, ty ją uratujesz!
W tej chwili konwulsyjne drżenie wstrząsnęło konającą, usta jej otworzyły się cokolwiek i lekki z nich wyszedł oddech. Oczy całkiem otwarte zatrzymały się na Sylweryuszu.
Pascal stał przez chwilę pochylony nad nią, potem, podniósłszy się, rzekł z cicha:
— Umarła.
— Umarła!... — na to słowo młodzieniec się zachwiał.
— Umarła? Och, nie! Ona nie umarła, to nie prawda... czyż nie widzisz, że patrzy na mnie?
Schwycił doktora za suknie, zaklinając, by nie odchodził, ale ją ratował. Doktór usuwał się powoli, mówiąc głosem współczucia:
— Nic nie poradzę, mój drogi... puść mię, biedny chłopcze, bo inni na mnie czekają. Ona nie żyje na prawdę...