Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wprawdzie kilka wiosek i małych miasteczek, leżących na stoku Garrigues, przyjęło ich z zapałem. Kobiety wybiegały, by im życzyć prędkiego powodzenia; mężczyźni na wpół ubrani, łączyli się z nimi, porywając z sobą pierwszy lepszy przedmiot podobny do broni. Następowały jedne po drugich owacye, życzenia i pożegnania, długo się przeciągające.
Nad ranem księżyc zaszedł; powstańcy, idąc w ciemnościach nocy, nie rozróżniali już okolicznego obrazu; słyszeli tylko jęk dzwonów, dochodzący z miejsc odległych, który rozpaczliwem wzywaniem popędzał ich naprzód bez przerwy.
Mietta i Sylweryusz, prądem porwani, szli wraz z innymi. Biedna dziewczyna z rana całkiem już była znużona. Idąc krokiem drobnym, przyśpieszonym, nie mogła nadążyć zuchom, którym towarzyszyła. Lecz chciała być odważną i nie narzekała, że jej sił brakuje. Sylweryusz z początku prowadził ją pod rękę, potem uważając, że chorągiew z rąk się jej wymyka, podtrzymywał jeden jej koniec, sparty na ramieniu. Szła jak bohaterka, uśmiechała się do młodego człowieka, ile razy tenże z troskliwością spozierał na nią. Lecz gdy po zajściu księżyca zapadła noc ciemna, Sylweryusz poczuł, że siły ją opuszczają, gdyż coraz mocniej zwiesza się na jego ramieniu. Musiał wziąść chorągiew i ją wpół objąć, by całkiem nie upadła. Ale żadna skarga z ust jej się nie wymknęła.
— Bardzo jesteś zmęczona, moja biedaczko — rzekł do niej.