Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dząc pod nim, żartowali z zimna i deszczu, zresztą chociaż na ulewach jesiennych przemokli do nitki, zawsze im było wesoło i żadne umówionej nie chybiło godziny. Kiedy już strumienie wodne zbytecznie się na nich zlewały, urządzili sobie schronienie w jednym stosie drzewa, gdzie siedząc przy sobie w szczupłem miejscu, zabezpieczeni pod drewnianem sklepieniem, słuchali, jak deszcz obijał się o deski głucho i donośnie, jakby odgłos bębna, jak do koła nich spływały strugi wody, których widzieć nie mogli. Najtrudniejszym był odwrót do domu. Mietta musiała przełazić przez mur, chociaż lało jak z cebra, iść po zalanych ulicach Jas-Meiffrenu. Sylweryusz pozostawał w niespokojności. Wzajemnie się o siebie obawiali. Czy które nie upadło, czy nie zabłądziło? Ale za to schadzka następna była jeszcze przyjemniejsza po doznanem udręczeniu.
Gdy nastały dni cieplejsze, nieraz mieli powód żałować zimowych wieczorów, które odsuwały ich całkiem od świata, tak iż nikt o nich nie wiedział. Zacząwszy od kwietnia, równina św. Mittra cokolwiek się zaludniała. Bawili się tam i krzyczeli chłopcy z przedmieścia; niejeden wyrostek dziesięcioletni zaczajał się i, nagle wypadając, straszył Miettę i Sylweryusza. Kiedy zaś na dawnym gruncie cmentarza wyrosła wysoka i gęsta trawa, tudzież rozliczne kwiaty pachnące, zdawało im się, że duszą się w ciasnej uliczce, że im brak powietrza i zaczęli szukać miejsc otwartych. Pod