Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

osłoną wspólnego płaszcza, wychodzili na pola i łąki. Dawne projekty urzeczywistniły się teraz, bo się gonili po łące św. Klary. Mietta tęgo biegała, Sylweryusz musiał się dobrze umęczyć, nim ją dopędził. Drżał o nią, gdy uparła się włazić na drzewa, po gniazda srocze, stał z wyciągniętemi rękami, by ją w potrzebie pochwycić. Zajęli całą okolicę jakby w swoje posiadanie, znali każde drzewo, kamień każdy i każde zagięcie ścieżki, Mietta z owem wygodnem sumieniem niewieściem, nie namyślała się długo, by zerwać grono winnych jagód lub gałązkę zielonych migdałów, gdy koło tychże przechodzili. Nie zgadzało się to bynajmniej ze sposobem myślenia Sylweryusza, ale nie śmiał łajać przyjaciółki, gdyż trafiające się niekiedy jej dąsy były dla niego zbyt przykre. Żartem jednak, stawiał przeszkody w rabunku, trzymał ją mocno gdy szli wzdłuż sadów lub winnic, to znów zmuszał, by usiadła. Lecz gdy siedzieli spokojnie przy sobie, przysłuchując się szmerom bieżącej wody, brzęczeniu świerszczy, lub wpatrując się w cieniste smugi nadbrzeżnej łoziny, odurzeni uroczystym spokojem nocy, czuli to samo zaduszenie, co w ciasnej uliczce św. Mittra. Sylweryusz, domyślając się po trochu niebezpieczeństwa ukrytego w siedzących kontemplacyach, zrywał się nagle, proponując dalszą przechadzkę, albo też wyprawę do małych wysepek, jakie nizki stan wody odkrywał na rzece. Puszczali się więc na wodę, zdjąwszy obuwie. Mietta nie zważała na kamie-