Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zwyciężona reakcya pogrążyła ich w bezmyślne osłupienie; zapomnieli już prawie o swym zapale, o bandzie ludzi, z którymi połączyć się mieli. Poddali się całkowicie smutnym, aczkolwiek uroczym wrażeniom, że są sami, siedzą obok siebie, ręka w rękę, w ciemnościach przerażających.
— Nie gniewasz się na mnie? — zapytała Mietta. — Z tobą szłabym noc całą, ale oni biegli tak prędko, że nie mogłam już oddychać.
— Za cóż miałbym się gniewać na ciebie?
— Nie wiem... Może mnie już nie kochasz? Wierz mi, że starałam się stawiać wielkie kroki, żeby wam nadążyć, ale nie mogłam... Będziesz teraz myślał, że jestem dzieckiem!
Sylweryusz uśmiechnął się. Ona to odgadła, chociaż dojrzeć nie mogła. Wyrzekła dalej głosem stanowczym:
— Nie chcę, żebyś się zawsze ze mną obchodził jak z siostrą. Chcę być żoną twoją.
I sama przyciągnęła go w swoje objęcia, szepnęcząc po cichu:
— Ogrzejmy się przy sobie, inaczej będzie nam zimno.
Do tej chwili młodzi ludzie kochali się jak brat i siostra. Oboje niewinni, uważali za żywą przyjaźń, ów powab co ich wiódł w wzajemne objęcia i zatrzymywał dłużej w uścisku, niżeli to ma miejsce między rodzeństwem. Lecz na dnie niewinnej miłości, codzień głośniej huczały porywy gorącej krwi Mietty i Sylweryusza. Z sielanki musiałaby w końcu rozwinąć się namiętność południowa.