Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie zagnieździła się w jego mózgu. Z rana, gdy odświeżył głowę w cebrze wody, nie przypominał sobie w całkowitości swoich nocnych marzeń, zachowując tylko właściwą swemu usposobieniu tkliwość i wiarę naiwną. Stawał się napowrót dzieckiem; biegł do studni z jedynem pragnieniem, by oglądać uśmiech ukochanej; lub ulegając potrzebie wylania swych uciech, całował w oba policzki ciotkę Didę, zadziwioną i zaniepokojoną radosnym wyrazem jego oczu, który zdawało się że zna i poznaje!
Lecz po kilku tygodniach, tak Sylweryusz jak i Mietta znudzili się wizerunkami swemi w studni, dość już mieli tej zabawki; zapragnęli żywszych przyjemności, jakich studnia użyczyć nie mogła. Radzi byliby spojrzeć sobie oko w oko, wziąść się za ręce, biedz przez pola, powrócić zadyszanymi. Sylweryusz chciał przeleźć przez mur i pochodzić z Miettą po Jas-Meiffrenie. Lecz ona uprosiła go, żeby tego nie robił, bo wystawiłby ją na szyderstwa Justyna. Obiecał sobie, że wynajdzie inny sposób.
Drzwiczki, które niegdyś Macquart i Adelajda przebić kazali w samym rogu muru, utrzymały się dotychczas; nowi właściciele zapomnieli o nich zupełnie, zaniedbano je zamurować. Stały ciągle zamknięte, poczerniałe, mchem porosłe, z zamkiem zardzewiałym od wilgoci. Sylweryusz postanowił klucz odszukać. Przez cały tydzień szperał w domu po szufladach, na strychu, pod