Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/292

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czycy zaczynają mu być niechętni. Słyszał, że w grupach, stojących na ulicach, wymawiano jego imię z towarzyszeniem wyrazów, malujących gniew i pogardę. Chwiejący się prawie, z czołem spoconem, wszedł na schody. Felicya przyjęła go milcząca, zmieszana. Ona także zaczęła powątpiewać. Marzenia ich upadały. Siedzieli oboje naprzeciw siebie w żółtym salonie, który brzydszym im się wydawał, niż kiedykolwiek. Nie przypominał już równin austerlickich, ale raczej przeklęte pole Waterloo. Byli sami, już ich nie otaczało wczorajsze grono dworaków; jeden dzień jak zmienił ich położenie! Jeżeli jutro okoliczności innego obrotu nie wezmą, przepadną nieodwołalnie!
Ponieważ Piotr nic nie mówił, Felicya poszła do okna, zasunęła firanki i stanęła za niemi; ludzie gromadzili się na placu i niejedna głowa zwróciła się ku ich mieszkaniu. Wyrazy dolatywały do strapionej kobiety. Pawien adwokat rozprawiał tonem tryumfującym, jak przed kratkami, kiedy sprawę wygrał:
— Wszakże mówiłem, powstańcy sami odeszli dobrowolnie i nie będą prosili o pozwolenie „czterdziestu jeden“, żeby przyjść napowrót. Czterdziestu jeden! Śmiech bierze mówić o tem! Sądzę, że ich było przynajmniej dwustu.
— Ależ nie — rzekł tłusty handlarz oliwy i wielki zarazem polityk — dość ich było dziesięciu; przecież się nie bili; byłoby widać krew zrana. Tym-