Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

radcy municypalnego musieli długo parlamentować, nim ich wpuściła; wchodząc, usłyszeli jak biedny człeczyna upominał sługę, żeby nie otwierała, bo ulice są pełne rozbójników.
Siedział w sypialnym pokoju po ciemku. Lepiej mu się zrobiło, gdy poznał przyjaciół, ale nie pozwolił lampy zapalić, żeby światło nie ściągnęło mu jakiej kulki. Sądził że powstańcy są jeszcze w mieście. Zagłębiony w fotelu przy oknie, z głową obwiązaną chustką fularową, jęczał:
— Ach, moi kochani, gdybyście wiedzieli!... Co to był za harmider! Patrzałem na wszystko przez okno. Postacie przestraszające, banda zbójców. Szli tędy po raz drugi; ciągnęli z sobą komendanta Sicardot, poczciwego Garçonneta, dyrektora poczty i wielu innych a krzyczeli jak ludożercy!...
Rougonowi w sercu się rozjaśniło. Kazał sobie powtórzyć jeszcze raz, że Granoux widział jak uprowadzono mera i wszystkich innych.
— Wszakże ci mówię, płakał poczciwiec rozkwilony, byłem za firanką... Słyszałem jak Peirotte utyskiwał pod mojem oknem gdy go prowadzili: „Panowie, nie róbcie mi nic złego“. Musieli go maltretować... To wstyd, hańba...
Roudier zapewnił Granoux, że w mieście nikogo już nie było, że umyślnie wstąpili po niego, żeby szedł razem z nimi bronić Plassans. Trzej zatem oswobodziciele, naradziwszy się, postanowili iść każdy z osobna do swoich przyjaciół i wszystkich zgromadzić przy szopie, tajemnym arsenale reakcyi.