Czarny miesiąc/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Czarny miesiąc
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1930
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Thérèse Dunoyer
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


EUGENJUSZ SUE
Czarny Miesiąc
TOM DRUGI
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1930

DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO, ZŁOTA 7/9.







CZĘŚĆ II.
I.
MĄŻ I ŻONA.

Z listu markiza de Beauregard do żony można wywnioskować, jak bolesny przymus sobie zadawał i jaka rozpacz kryła się w nim pod maską cynicznej obojętności.
Niewątpliwie, obojętność pana de Beauregard wobec zdrady żony, na pierwszy rzut oka wydaje się godną nagany, nawet, jeżeli jest tylko maską. Jednakże nie sama dziwna fanfaronada, pchająca go do chlubienia się złem, ani pogarda przyjętych pojęć i zasad, zmusiły go do tego kroku — wiedział bowiem, że po podobnej awanturze żona jego dosłownie nigdzie nie będzie mogła się pokazać i zazdrość, jeżeli nie mamy powiedzieć miłość markiza, przyklaskiwały temu dziełu zemsty.
Jednakże, jakkolwiek winną była Dolores, pan de Beauregard kochał ją jeszcze; wmawiał w siebie, że to jego własny zły przykład, jego cynizm, stały się przyczyną błędu żony; spodziewał się przecież, że żyjąc w ustroniu, zmaże pamięć o swych przewinieniach, i że on sam, szlachetnie jej przebaczając, przywiedzie ją na drogę rozumu i cnoty.
Potem już, gdy pisał do żony, pan de Beauregard po raz pierwszy może w życiu, uczuł prawdziwie głęboką potrzebę i pragnienie spokojnego życia w odosobnieniu: była to szczególna ironja Przeznaczenia, które zsyłało mu zbawienne myśli, ale... w chwili, gdy wykonanie ich była już niepodobieństwem.
Po powrocie z owej uczty, markiz nie wiedział, czy ma odczytać żonie ów list, pisany przed pojedynkiem. — A może, dowiedziawszy się, jak gorąco jest kochaną, młoda markiza uczułaby wyrzuty sumienia i szczery żal — z drugiej strony atoli — jakież mógł dać jej wyobrażenie o władzy, jaką miał wciąż nad nią, mamo tak sromotnego postępowania.
Niepewność ta przyszła do głowy markizowi, więc przez chwilę się wahał — w końcu postanowił uzależnić swe postępowanie od wrażenia, jakie na markizie zrobi dowiedzenie się, że mąż wie już o jej miłostkach. Jak bowiem już zaznaczyliśmy, zgoła nie domyślała się zdrady swej pokojówki; hiszpańsko-amerykańska arystokratka, przyzwyczajona do brutalnego i nietaktownego traktowania służby, nigdy dotąd nie pomyślała, do czego może prowadzić pomiatanie swymi zaufanymi.
Mimo olbrzymiego doświadczenia życiowego, mimo świetnej znajomości kobiet wszelkich gatunków, pan de Beauregard dotąd nie pojmował, czemu ma przypisać złe prowadzenie się markizy — była przecież tak młoda, miała twarzyczkę tak słodką — udawała się być tak cnotliwą, tak czystą — wychowana była w zasadach tak surowych, pozornie przynajmniej, że markiz aż do ostatniej chwili nigdy nie przypuszczał, by była zdolna do takiej zręczności i przeniewierstwa.
Nadmieńmy też odrazu, że duma markiza oburzała się na samą myśl, nie, że został zdradzony, ale że został zdradzony, jak pierwszy lepszy z tych rogatych małżonków, z których zawsze tak szydził. Wyszukiwał jakichś nadzwyczajnych przyczyn, tajemniczych powodów, które pchnęły jego żonę w objęcia tak marnej figury, jak powiernik pana Roupi-Gobellon‘a; by złe jej prowadzenie się wynikało z wrodzonych skłonności, nawet nie przypuszczał. Postanowiwszy wreszcie przedsięwziąć coś pewnego do rozmowy z żoną, ułożył listy obu jej amantów i udał się do markizy, bez wizględu na to, że o tej porze była uśpiona.
Apartament markiza był znacznie oddalony od apartamentu żony; on zajmował prawe skrzydło pałacu, ona zaś lewe, rozdzielone od siebie całym szeregiem wielkich salonów. Księżyc jasno oświecał ogromne komnaty, które przebywał pan de Beauregard, aby dostać się do sypialni żony. Wszedł tak cicho, że uśpiona Dolores wcale go nie dosłyszała. Przez chwilę przyglądał się jej przy bladem świetle lampy, zawieszonej u sufitu. Cisza panowała zupełna. Firanki przy łóżku i w oknach sypialni zrobione były z białego muślinu z podszewką z wiśniowego jedwabiu; meble sypialni były cytrynowego koloru, pokryte białym atlasem w różowe kwiaty i ozdobione misternemi rzeźbami z kości słoniowej, harmonizującemi z przezroczystemi draperjami.
Uśpiona markiza skrywała się do połowy w zwojach batystu i koronek, uwieszających się z poduszek; pod lekką jedwabną włoską kołdrą rysowały się śliczne kształty Dolores; jeden z szerokich rękawów, podniesiony w górę, pzwalał widzieć śliczną, toczoną rękę, na której spoczywała dziewicza główka; warkocze czarnych włosów wychylały się z pod nocnego czepeczka, różowe zaś usta, nawpół otwarte, wydawały tchnienie świeże i lekkie; ciepło wreszcie malowało żywym karminem policzki, ozdobione dołeczkami.
Nawet bogata fantazja Greuze‘a nie stworzyłaby delikatniejszych rysów, twarzyczki bardziej niewinnej; nigdy kość, karmin i lapis-lazuli jego cudownej palety nie rozlały się dla wymalowania cery bardziej przezroczystszej, czystszej i delikatniej wycieniowanej lazurem.
Markiz zbliżył się na palcach do łóżka, skłoniwszy głowę na piersi i długo patrzył na żonę, z wyrazem boleści, gniewu i niewygasającej miłości; gorzki uśmiech igrał mu na ustach; stłumionym głosem szeptał:
— Kto by się spodziewał, patrząc na tak słodką twarzyczkę?...
Nagle Dolores poruszyła się zlekka, wyciągnęła lewą rękę, ma której miała opartą głowę, dostrzegła męża i krzyknęła.
Markiz wlepił w nią wzrok, prawie groźny...
— Która godzina? Co chcesz, mój drogi? — mówiła, podnosząc się.
Pan de Beauregard postawił świecę, z którą przyszedł, na stolik, oddał przyniesione listy żonie, poczem w milczeniu czekał na pierwszy jej wyraz, pierwszy jej krzyk przestrachu...
Markiza najpierw podniosła brwi z wyrazem zdziwieniu, wzięła listy, spojrzała na nie i widać było, że je poznała od razu — widać była, jak mnie je w rakach pod kołdrą.
Jednakże nie zbladła nawet; regularne jej rysy żadnej nie uległy zmianie...
Pan de Beauregard zdecydował się wreszcie przerwać milczenie:
— Cóż powiesz, Dolores?
Lecz markiza milczała, z głową spuszczoną i ukrytą w rękach.
Pan de Beauregard, przypisując milczenie żony pomieszaniu, zbliżył się do niej i mówił, z gniewem i goryczą:
— Dolores, zdradziłaś mnie!
Lecz Dolores nic nie odrzekła.
— Odpowiedz przynajmniej.
I chwytając żonę za rękę, pan de Beauregard rozrzucił po pokoju całą chmurę skrawków podartego papieru — były to owe listy.
Pierwszą myślą markizy było... zniszczenie obciążającego materjału!
Podobna zimna śmiałość zmieszała poproś tu markiza; nawet po damie w stylu biesiadniczek z ostatniego wieczoru, nie spodziewał się czegoś podobnego. Ta kobieta, którą uważał za cudo niewinności; myślała tylko o zniszczeniu dowodów winy, jakby to co pomóc mogło! Nie wiedział wprost, co począć, wreszcie wykrzyknął, oburzony:
— Co za bezczelność! Czyżby pani miała odwagę myśleć, że się da zaprzeczyć autentyczności tych listów?! Alboż sądzisz, że nie main innych jeszcze dowodów twej zdrady?...
Dolores milczała nadal.
— Czy pani chcesz doprowdzić do tego, abym inaczej począł mówić?! — tupnął nogą markiz. — Jakto, ani wyrazu, ani wyrazu!
— Nie mam nic do powiedzenia — odrzekła Dolores, jakimś niepojęcie spokojnym tonem.
— Ależ listy!...
Markiza znowu nic nie odpowiedziała...
Pan de Beauregard zacharczał, z trudem panując nad sobą:
— Przed chwilą, pani, przypisywałem twe milczenie wstydowi... ale skoro miałaś tyle przytomności umysłu, aby podrzeć listy... więc nie igraj ze mną... Po takiem postępowaniu, jak twoje, mam prawo spodziewać się jakiejś skruchy...
A Dolores uparcie milczała.
Markiz po raz pierwszy w życiu zacisnął pięści; unosił się, dochodząc do brutalności, wreszcie, oddalił się od łóżka żony i padł na sofę, zakrywając twarz rękoma.
Zanim markiz zdążył ochłonąć, spostrzec się, żona jego narzuciła na siebie szlafroczek leżący przy łóżku, nasunęła na nóżki pantofelki, przysunęła fotel do kominka i siedząc, poczęła rozniecać ogień.
Na wywołamy przez nią łoskot, markiz odwrócił się i zobaczył żonę, spokojnie siedzącą przy kominku. Właśnie zdjęła koronkowy czepek, dłonią poprawiała włosy; na białem jej czole malował się spokój niczem niezmącony, spojrzenie nic nie mówiło.
Ta zimna krew pokonała poprostu pana de Beauregard, wziął krzesło, przysunął je do ognia i, siląc się na spokój, rzekł do Dolores zdławionym głosem:
— Jak widzę, pani, nie lubisz tłumaczyć się przed mężem ze swego prowadzenia się... Twoje milczenie dużo mówi o tobie... i dużo znaczy... Rozumiem... na głupie pytania najlepiej zachować milczenie... Ale ja mam dowody twego wielokrotnego wiarołomstwa... i pokazując je... spodziewałem się przynajmniej wyrazów żalu... choćby pozorów żalu... A ty stoisz, jak posąg... Na sto kobiet, tak beznadziejnie przyłapanych przez męża, nie znajdzie się ani jedna, któraby nie okazała wzruszenia, przestrachu, wstydu... może skruchy... A ciebie nie przeraża nic... nie zawstydza nic... a przecież masz dopiero osiemnaście lat. No, wiesz co, pięknie się zapowiadasz!... Ale mniejsza o usprawiedliwianie się... Czy mogę wiedzieć, przepraszam za ciekawość, co masz zamiar teraz robić?...
— Nie rozumiem cię, panie...
— Pytam cię, pani, czy sądzisz, że możemy żyć teraz ze sobą nadal tak, jak dotychczas?
— To do ciebie należy.
— A zatem — zawołał markiz z sarkastycznym śmiechem — raczysz pozostać ze mną w zgodzie.
— Rób, jak chcesz.
— A jeśli nie chcę! — wrzasnął markiz, doprowadzony do ostateczności — jeżeli przeniewierczą żonę wypędzę z domu jak!...
— To się z niego zabiorę — odpowiedziała markiza z niezmąconym spokojem, zapinając rękawy szlafroczka.
Pan de Beauregard zerwał się gwałtownie, poprostu krew zalewała mu mózg. Kilkakrotnie przebiegłszy po pokoju, usiadł znowu, wprost zgnębiony.
— No... a gdybym... posuwając wspaniałomyślność aż do słabości, był tak nikczemny, że przebaczyłbym ci... czy mogę się spodziewać zmiany twego postępowania... haniebnego... na lepsze... w przyszłości?...
— Nie wiem, proszę pana.
— Jakto!!... Nawet w przypuszczeniu, że posunę się aż do zapomnienia o przeszłości... jeszcze nie możesz ręczyć za przyszłość?
— Trudno przewidzieć, co może być w przyszłości.
— No, to przynajmniej szczerze... najmocniej dziękuję.. mogę być przynajmniej szczęśliwy, żeś mnie wywiodła z niepewności... Ale czy sobie wyobrażasz, że na tem poprzestanę?
— Pan powinien sam o tem wiedzieć najlepiej.
— Oto odpowiedzi, świadczące o anielskiej niewinności i czystości!... Ależ doprawdy dziwię się — dodał z jakimś zgorzkniałym uśmiechem — dlaczego nie przypominasz mi moich gorszących, jawnych miłostek, mego cynizmu, z jakim prezentowałem całemu światu moje metresy, równie cynicznych jakie ci sam dawałem, zachęcając cię do kokietowania mężczyzn?... Przecież nie potrzeba praktyki adwokackiej, by z podobnego materjału ułożyć przepyszną obronę?...
Dolores w pierwszej chwili nie raczyła nic odpowiedzieć.
— Czyż to miałoby być łaską pani markizy, że mnie tak szlachetnie oszczędzasz? — zawołał de Beauregard z ironją.
— Robił pan, co się panu podobało. Każdy robi sobie przyjemność, jak umie.
— Ale powiedz przynajmniej, że cię znieważałem... że cię upokorzałem... że sam pchałem cię na drogę upadku.. Staraj się dowieść przynajmniej, że do wiarołomstwa pchnęła cię zemsta, gniew... może to zrozumiem!...
— Nigdy nie czułam gniewu.
— Nigdy?
— Nigdy.
I Dolores spokojnie kończyła zapinanie rękawków.
Markiz uczuł się jakby znieważony.
— Jakto... a zatem, pani, moje gorszące postępowanie pozostało zgoła bez wpływu na twoje... nie stało się powodem?...
— Ależ w najmniejszym stopniu!
— A więc... dobrowolnie... przed wpływem wrodzonych zepsutych skłonności... idąc zła własnym popędem, aż tak upadłaś?...
— Nie mam zamiaru bronić się kłamstwem... ani wogóle się bronić.
— To nawet szlachetnie... dziwne przy tatkiem zepsuciu... Ale może miałaś, pani, jakieś poważne powody... których wyjaśnienia lękasz się... lub wstydzisz... może uważałaś mnie za niegodnego twej miłości... może chciałaś mi się odpłacić za moje wiarołomstwo... może chciałaś mnie upokorzyć... może wreszcie chciałaś wziąć mnie na jakąś próbę... Bo nie chcę nawet wierzyć, abyś była istotą bez poczucia... bez śladu wstydu i godności kobiecej.
— Każdy szafuje swoją godnością, jak mu najwygodniej.
— Ależ pomyśl, pani, jak świat będzie cię teraz traktował!
— Tak samo, jak pan, proszę pana... pan mnie opuści i świat odwróci się ode mnie, póki o wszystkiam nie zapomni.
— Więc chyba nigdy mnie nie kochałaś?... — zawołał markiz z boleścią, nie wiedząc już, co ma sądzić.
Dolores umilkła.
— Dlaczegóż więc z taką radością przyjęłaś moje oświadczyny?
— Zachciało mi się mieszkać w Paryżu... dostać się do wielkiego świata starej Europy i... zapomniałam o różnicy wieku.
Teraz dopiero pan de Beauregand zrozumiał całą tajemnicę.
Przy całem swem doświadczeniu, nigdy dotąd nie przyszło mu do głowy, że... przecież jest o całe dwadzieścia pięć lat starszy od żony, żony, zrodzonej w gorącym klimacie wysp Antylskich! Przyzwyczajony do powodzenia u kobiet, choćby i bardzo łatwych, zaufamy w swą urodę, w czar swego bogactwa i rozrzutności, nigdy nie pomyślał nawet, że się starzeje, a Dolores przeżywa pierwszą wiosnę życia... Tak, nigdy pan de Beauregard nie spodziewał się przykrzejszego odkrycia, odkrycia, równie godzącego w jego dumę.
— Czyżby i oni o tem wiedzieli?... — przemknęło mu się przez głowę.
Nic zwyklejszego, ludzie, żyjący wesoło, zawsze prawie zapominają o swym wieku; czterdziestopięcioletni mężczyzna nie zrozumie, że kobieta osiemnastoletnia nie uważa go za swego rówieśnika. Dopiero kiedy gorzk-i, a nieprzewidziany zawód brutalnie przypomni mu, że lata mijają, jakże wówczas żałuje młodości, tej młodości, tem droższej, im bardziej ucieka od nas bezpowrotnie!
Suche odpowiedzi Dolores pozbawiły wprost markiza zdolności do myślenia; teraz stracił już głowę zupełnie.
Co czynić — czy miał unieść się gniewem... i to potem, jak sam rozgłosił wszystko z tak cyniczną obojętnością? Czy dalej odgrywać tę samą rolę?... Czy może zmusić żonę do opuszczenia wielkiego świata i oddalenia się wraz, z nim w samotne ustronie, gdzie może obudziłyby się w niej czystsze uczucia i nawyknienia? A może wreszcie zdecydować się na separację z żoną i odesłanie jej z powrotem za morze, do rodziców.
Najmądrzejszem i najzgodniejszem z powszechnym zwyczajem byłoby to ostatnie, lecz obnażałoby to znowu dziwaczną ambicję pana de Beauregard, który przecież nie mógł postąpić, jak pierwszy lepszy rogaty mąż... a przytem, w takim razie wyrzekłby się przecież raz na zawsze Dolores, którą kochał mimo wszystko.
Myśli zbyt ciężkie mu przychodziły, aby miał już odrazu zdecydować się na jakiś krok stanowczy.
Po chwili milczenia podniósł się i wyniośle rzekł do markizy:
— O moich dalszych zamiarach dowiesz się, pani, jutro i mam nadzieję, że się do mojej woli zastosujesz.
— Będę czekała pańskich rozkazów — odpowiedziała zimno Dolores.

Markiz opuścił sypialnię żony.

II.
PODOBIEŃSTWO.

Dziwaczna uczta markiza zrobiła ma Ewinie de Ker-Elliot wrażenie niewymownie przykre; odraza jego do paryskiego życia powiększyła się jeszcze. Co wieczór, powracając do wspaniałego, zgiełkliwego swego hotelu na Montmartre, coraz mocniej żałował cichego swego zamczyska i otoczenia wiernych sług, pośpieszyłby do Armoryki zaraz po owem przyjęciu, gdyby nie zaproszenie na obiad do pana Achillesa Dunoyer.
Otrzymał list od księdza de Keronëllen: poczciwy pleban, serdecznie winszując Ewinowi wyzdrowienia z melancholji i zamiaru poślubienia jakiej tęgiej szlachcianki bretońskiej, donosił mu, że już rozpoczął układy z rodzicami panny Ivonne de Kergalec, którzy też czekali niecierpliwie na powrót barona, dla ostatecznego omówienia sprawy, jaknajlepsze widoki mającej.
Ewin nudził się w Paryżu, lecz nie wyrzucał sobie, że się do tej Sodomy i Gomory wybrał, mimo wszystko, podróż rozproszyła jego urojenia i wprowadziła go na drogę rozsądku, skandale zaś, jakich był świadkiem, gorszyły go, ale ostatecznie i bawiły.
Jak sobie czytelnicy mogą przypomnieć, proszony obiad u pana Achillesa Dumoyer'a, na który miał zaproszenie baron, miał się odbyć coś w osiem, czy dziewięć dni po owej uczcie u markiza. Ponieważ pan de Montal, również zaproszony, doniósł kuzynowi, że nie ma czasu złożyć wizytę bankierowi, Ewin musiał udać się doń sam.
Pod wpływem nieco parafjańskiej obawy, aby się nie spóźnić, pan de Ker-Elliot przybył właśnie zawcześnie.
Służący, który dopiero zrzucał dziwacznie wygalonowaną liberję, alby się przebrać w inną, wprowadził barona do salonu, prosząc go, alby poczekał chwilkę na panią Heloizę Dunoyer, przyczem nienajgrzeczniej mruczał, że zapewne panu baronowi musiał się śpieszyć zegarek, że musiał zerwać się bardzo wcześnie, że tak wcześnie goście nigdy się nie zjawiają i t. d. — wreszcie poszedł po długi kij, służący do zapalania świec w kandelabrach i leniwie począł oświetlać obszerne salony.
Po chwili Ewin znalazł się sam.
Dla uczynienia sceny, jaka nastąpiła, zrozumiałą, trzeba słów kilka powiedzieć o rozkładzie pokojów w ogromnem, zajmującem całe piętro, mieszkaniu bankiera.
Nawprost kominka, na którym lśniło wielkie zwierciadło, znajdowały się drzwi, prowadzące do bibljoteki pana Dunoyer — w miejscu tem świeciła tylko jedna lampa i było dość ciemno, mimo, że reszta salonu jaśniała blaskiem świec.
Ewin, stojąc przed kominem., patrzył machinalnie w zwierciadło — jakże zadziwił się, gdy nagle ujrzał w niem... postać, zupełnie podobną do tajemniczego obrazu w Treff-Hartlog!... Czyżby nawiedzały go jakieś halucynacje?...
Lecz twarz, marmurowo biała rysowała się w tem, lustrze zupełnie wyraźnie i tak samo, jak na owym portrecie, rysowała się wyraziście na tle ciemnego tła...
Była to twarz o owalnym, regularnym kształcie; nos prosty i cienki, oczy wielkie, czarne, ocienione długiem! rzęsami — zupełnie, jak na portrecie w dalekim zamku! Niepojęte podobieństwo!...
Jakże mamy sobie wytłumaczyć ten nowy rzekomy cud?
Oto Teresa weszła do salonu przez bibljotekę, w której miękkie kobierce całkowicie tłumiły jej kroki; na widok obcego, zatrzymała się we drzwiach, położonych naprzeciwko zwierciadła, w którem postać młodej dziewicy odbiła się tam wyraźniej, że stała w półcieniu.
Ewin zbladł, serce na chwilę bić mu przestało; po chwili, sądząc dailej, że pada ofiarą majaczenia, wlepił oczy w zwierciadło i wstrzymał oddech: stał nieruchomy.
Po chwili postać zaczęła tracić na wyrazistości... powoli zacierała się... nikła... wreszcie rozpłynęła się zupełnie...
Tajemnica... oczywiście bardzo łatwa do wyjaśnienia.
Poprostu Teresa oddaliła się zwolna, cofając się tyłem, na palcach.
Ewin sądząc, że osoba, której postać ujrzał w lustrze, stoi za nim, odwrócił się szybko... lecz nikogo nie dojrzał.
Teresa już uciekła.
Szczególne to zdarzenie, które zarazem nasuwało myśl o portrecie w Treff-Hartlog, żywe sprawiłoby wrażenie na najmniej skłonnym do romantyzmu człowieku.
Łatwo pojąć, co musiał doświadczać młody, wrażliwy baron!

Do salonu weszli państwo Dunoyer, przepraszając gościa, że tak długo musiał na nich czekać; przybycie barona uradowało ich wyraźnie i szczerze. Rysy Ewina były jeszcze zmienione; w pierwszej chwili odpowiadał z takiem roztargnieniem i wzruszeniem, że Achilles i Heloiza spojrzeli po sobie; pomieszanie jego przypisywali odrazu nieobyciu prowincjonalnego arystokraty ze światem.
Po chwili przybywać poczęli inni goście; pojawił się niespodziewanie i pan de Montal; Ewin ¡de Ker-Elliot zdołał już opanować pomięszanie, zwłaszcza, że przyjmowano go serdecznie.
Wreszcie zjawiła się Teresa, wraz z siostrzyczką i sztywną miss Hubert.
Widok Terasy obudził podziw i wprost przerażenie barona na nowo...
Przy jasnem świetle, podobieństwo bankierównej do tajemniczego złego ducha jego rodu było jeszcze widoczniejsze; nawet brodawka nad lewą brwią rysowała się dokładnie...
Roztropne zamiary i postanowienia Ewina znikły, jak sen; tym razem sen, przeciwniejszy od rzeczywistości. Miłość szalona, co go tak długo trawiła, odżyła nagle ze spotęgowaną mocą. Teraz wiedział wszystko: więc kochał w swem samotnem ustroniu... Teresę, sam nie wiedząc o tem! Cała jego obłąkana namiętność, jaką w nim wzbudziła fantastyczna istota z portretu, przeniosła się teraz na paryską bankierównę. Nie miał ani chwili wątpliwości; młoda dziewica tak była zewnętrznie podobna do jego ukochanego bożyszcza, że musiała mieć i wszystkie jego przymioty. Fatalność jakaś pchała go do tej małości; tyle dziwnych zdarzeń zbliżało go do tej kobiety, po raz pierwszy ukazała mu się w tak niesamowity sposób, że musiała ona wywrzeć nań wpływ nieodparty, zły, czy dobry.
Jakiż traf osobliwszy zrządził, że młoda dziewica tak podobną była do kobiety, która przed wiekiem była złym duchem rodu Ker-Elliot? Mówiliśmy już o pewnych domysłach de Montala, lecz przecież Ewin nie mógł nawet wpaść na ślad podobnej myśli... Czyżby i jemu grozał los jego przodków? — myślał i myśli jego toczyły się w chaos.
Gdy podano do stołu, pan Achilles Dunoyer po dwakroć musiał prosić barona, aby podał ramię pani Heloizie: potem ona sama robiła mu grzeczność, a nawet próbowała i jego kokietować, lecz zupełnie pochłonięty był widokiem Teresy. Wzruszenie, które zdwoiło wrodzoną jego nieśmiałość i brak obycia, nie pozwoliło mu sprezentować się, jak się należy, wobec niej; gdyby nawet Teresa nie była już uprzedzona na korzyść układnego de Montala, młody pen-kan-ger nie mógłby jej niczem zaimponować.
Przy stole młoda dziewica była małomówna, lecz wyrażała się skrommie i z wdziękiem, korzystnie uwydatniającemi się zwłaszcza na tle gadulstwa, kokieterji i braku taktu matki. Ewin przysłuchiwał się jej w niemym zachwycie; nigdy głos równie czysty nie obił mu się o uszy, nigdy nie widział równie zajmującego umysłu.
Pan de Montal, który zgoła się nie domyślał uczuć kuzyna do Teresy, kilkakrotnie, chcąc okazać jej przymioty, wdawał się z nią w rozmowę; Ewin podziwiał jej dowcip i takt wrodzony, który w tem środowisku ludzi pospolitych tem mocniej się przejawiał i rzucał w oczy.
Jak już mówiliśmy, wygląd pana de Ker-Elliota był męski i surowy; ułożeniu jego brakło dostatecznego wdzięku i elegancji, w owej zaś chwili podziw i roztargnienie nadały jego twarzy i ruchom wyraz jakiejś gapiowatości i niezgrabności — można go było posądzić o całkowity brak znajomości życia towarzyskiego.
Pierwszy dociekł przyczynę pomięszania Ewina — pan Danoyer.
Ilekroć bankier pochwycił spojrzenie swego gościa, zawsze było ono wlepiane w Teresę. Odkrycie to dużo dało do myślenia panu Achillesowi — kilkakrotnie po jego antypatycznej twarzy przemknęło się jakby zadowolenie jakby cień rachuby na coś. Wkrótce zdał się pogrążyć w dumaniach, które przerywał, spoglądając na Ewina i Teresę, jakby przygotowując plan jakiś.

Głównym tematem rozmów przy stale była sławna uczta markiza de Beauregard, która od kilku dni z ust nikomu nie schodziła — opowiadano o niej największe dziwy.
Pana de Monta1, jako znanego przyjaciela markiza, zasypywano pytaniami.
— Ależ markiz jest weselszy i bogatszy, niż kiedykolwiek — mówił z uśmiechem markiz. — Przed czterema dniami, zaraz, po owej bachanalji, otrzymał wiadomość o śmierci swego teścia, don Pablo, jednego z najbogatszych magnatów kubańskich — którego jedyną spadkobierczynią jest markiza. Tak więc, markiz stał się teraz jednym z najbogatszych ludzi we Francji — pewno będzie zmuszony udać się na Kubę, dla objęcia niezmiernego spadku, tymczasem zaś, dla spędzenia pierwszych dni żałoby, udał się do swych włości, gdzie urządza olbrzymie polowanie — mnóstwo młodzieży z nim pojechało, a mnóstwo, między innymi ja, wybieramy się tam. Bóg, wie, co tam będziemy dokazywali!
(Nawiasem mówiąc, dowiemy się później, dlaczego de Montal wolał pozostać w Paryżu, mimo, że markiz zaprosił go jednego z pierwszych. Miał do wykonania pewien plan).
— Zapewne i dziewczynki zabrali ze sobą! — zaśmiała się pani Helvira — A jego małżonka czy to prawda że markiz po owej scenie na uczcie zerwał z nią?
— A czy prawda, że jej nie chcą nigdzie przyjmować? Co za skandali! — dodał złośliwie pan Achilles Dunoyer.
— Co, co? — rozlagły się wykrzykniki i zapytania w kierunku markiza.
— Ależ to wspaniałe! — zawołała pani Helvira, wzruszając ramionami. — Powiedz nam, Montalu, czy markiz istotnie rozszedł się z żoną? Że przed nią wszędzie drzwi zamykają, to było do przewidzenia i trudno temu się dziwić...
— Ależ bynajmniej — odpowiedział pan de Montal — markiz poprzestał tylko na wymierzeniu sprawiedliwości pani de Beauregard, która bezczelnie prezentowała się w świecie, nawet już po tej całej awanturze.
— Jakto? — zapytała pani Helvira.
— Kilka dni temu, jeszcze przed dowiedzeniem się o śmierci ojca markizy, byłem na wieczorku u księżnej Noirmont. Gdy weszła piani de Beauregard z zupełną śmiałością przywitała się z księżną — potem rozsiadła się między dwiema damami — ale te natychmiast podniosły się; markiza zmienia miejsce, ale nowe sąsiadki jej idą za przykładem tamtych. Wreszcie, po dwudziestu minutach głupiej sytuacji, markiza zatrąbiła do odwrotu... ale wtedy, nawet oczu nie zmrużyła!... Co za bezczelność...
— Ależ to chyba ze wstydu umarła! — zawołała pani Helvira.
— Och, pod tym względem markiza ma końskie zdrowie!...
Po chwili rozmowa zeszła na inny przedmiot.
Pomimo pokrewieństwa i szczerej sympatji do Ewina, pan de Montal, aby jeszcze bardziej błyszczeć w oczach Teresy, żartował ze swego kuzyna; pan de Ker-Elliot w swem roztargnieniu, zgoła tego nie dostrzegł, to też wkrótce zupełnie był pobity przez potężnego przeciwnika.
Pani Helvira, mimo że do Ewina żywiła nawet sympatję, należała do ludzi, którzy nigdy nie zmarnują sposobności popisania się swym brakiem taktu i smaku. Bez względu ma przyzwoitość, nie zwracając uwagi na obecność córek, zaczęła sobie podżartowywać z biednego bretończyka. Mając już ustaloną opinję o pobożności wandejczyków, popisała się znajomością kilku konceptów taniej wolnomyślności, i zapytała między innemi czy dziedzic lubi młode dziewczęta i czy korzysta ze swych starożytnych praw w stosunku do nowozaślubionych[1]. Niedorzeczne to pytanie przebudziło pana de Ker-Elliot zamyślenia; religijne jego zasady były urażane, odpowiedział więc z cierpkością:
— Moja matka nauczyła mnie szanować skromność i niewinność, a ojciec prawa człowieka.
Pani Heloiza nie zrozumiała tej odpowiedzi zupełnie; pomyślała poprostu, że i Ewin i jego ojciec należeli do szlachty, przejętej ideałami Rewolucji[2] i odpowiedziała z emfazą:
— I my, paryżanie, wychowujemy dzieci w pogardzie dla bigotów i obłudników i przykład nasz całej Francji świeci, docierając do najodleglejszych zakątków! Czyż nieprawda, Achillesie?
Pan Achilles, człowiek również wolnomyślny, ale w swoim rodzaju, odpowiedział cynicznie i obojętnie:
— A ja sobie drwię z tego wszystkiego, no i czy nie mam słuszności, panie hrabio?
Pan Achilles tak był zadowolony, że może gościć osoby utytułowane przy swym stole, że stale podkreślał te ich tytuły.
Pan de Montal, wiedząc, jak bankier obchodził się z córką, sądził, że sprawi przyjemność Teresie, sprzeciwiając się gburowatemu Achillesowi: odrzekł więc, usiłując naśladować wyniosłą, wytworną ironję markiza de Beauregard:
— Widzi pan, powiem panu zupełnie szczerze, panie Dunoyer, że my mamy o tem wszystkiem zupełnie odrębne i ustalane pojęcia; wagóle, wszelkie przekonania są rzeczą, w pełni zależną od klasy społecznej... i my, mający zaszczyt należenia do wyższego towarzystwa, mamy zasady, temu towarzystwu właściwe...
To podkreślenie poważnej różnicy pomiędzy nami, należącymi do wyższego towarzystwa, a bankierem, dotknęło nieco tego ostatniego, aż przygryzł usta, a pani Heloiza aż się cała zaczerwieniła.
Ewin pogrążony w swych myślach, bądź wpatrzony w tajemniczy sobowtór tajemniczego portretu, brał bardzo słaby udział w rozmowie; ostatniego incydentu nawet nie zauważył.
— No, tak... — rzekł z pewną powagą, po chwili namysłu pan Achilles — wiemy, co to znaczy... no, ale po roku 789 i 830, niewłaściwem jest głoszenie takich poglądów... Centrum Izby naszej, do którego mój ojciec należał, ustanowiło jedyne trwałe i prawdziwe szlachectwo naszego wieku, jedyną arystokrację, arystokrację złota. W naszej prozaicznej epoce hrabia nie dostanie i jednego sous[3] za swój tytuł.
— Och, odrazu by się to zmieniło, gdyby można było sprzedawać tytuły wzbogaconym... plebejuszom — odrzekł hrabia z uśmiechem.
Nie będziemy już podawali treści dalszej rozmowy; ta próbka wystarczająco maluje dowcipną rzeczywiście, acz nieco grubjańską złośliwość pana de Montal.
Wreszcie poczęto wstawać od stołu.
Jeden z biesiadników, sądząc, że zrobi tem przyjemność pani Heloizie, poprosił Teresę, aby zaśpiewała. Otyła dama, która, jak wiemy, sama miała poważne aspiracje muzyczne, zapieniła się ze złości, rada nie rada jednak, kazała zasiąść córce do fortepianu. Początkowo Teresa próbowała się wymówić, lecz i pan de Montal nalegał, aż dziewica uległa, dając do zrozumienia spojrzeniem, że czyni zadość jego właśnie prośbie.
Teresa śpiewała z niezaprzeczonym talentem i uczuciem, wreszcie matka, nieledwie jawnie zazdroszcząc jej zdolności, przerwała śpiew, mówiąc:
— No, dosyć, Teraso, piersi cię zabolą! Dosyć już, dosyć, moja droga!
Ewin nie posiadał się z zachwytu; czarował go zwłaszcza głos głęboki, melodyjny; zdawało mu się, że zawsze tak właśnie wyobrażał sobie głos swej wyśnionej ukochanej.
Kilkakrotnie łzy nabiegały mu do oczu, szczęściem, nikt nie spostrzegł tego rozczulenia, które możeby i śmiech wywołało.
Potem odegrano kilka partyj wista; de Montal i przy karcianym stoliku był duszą towarzystwa.
Ewin skorzystał z chwili, gdy cały salon pochłonięty był grą i cichaczem wyniósł się z domu bankiera, pożegnawszy się jedynie z gospodarzami, z Teresą i z panem de Montal.
Powrócił do swego hotelu w stanie wprost szaleństwo przypominającym.
Już to pogrążał się w nierozsądnej, uczciwej radości, na myśl, że jego miłosna tęsknota była jednak pewnem przeczuciem i że kobieta, którą sobie wymarzył, która może go uszczęśliwi, istnieje. To, znów, przeciwnie, wpadał w smutek, do rozpaczy dochodzący; przecież niepodobna, by Teresa go pokochała; pierwsze wrażanie, jakie na niej zrobił, nie musi być bardzo korzystne. Jakże zazdrościł kuzynowi jego ogłady!
Powtarzamy, że wystarczyło, by Ewin ujrzał pannę Dunoyer, a już odrazu był przekonamy, że posiada nietylko powierzchowność, ale i wszystkie przymioty. Zdawało mu się, że zna, ją jakby oddawna i że ujrzenie jej podnosi jedynie miłość jego wyżej, aż do szału. Nazajutrz już chciał iść do bankiera, ale wrodzona nieśmiałość stanęła mu na przeszkodzie; lękając się, aby nie zrobić śmiesznego wrażenia, postanowił zaczekać z nową wizytą do czasu, gdy opanuje wzruszenie.
Lecz daremne chęci; namiętność Ewina rosła z dniem każdym. Było to to samo gwałtowne uniesienie, które miotało nim w samotności, teraz atoli podniecone rzeczywistością, tak do ułudy podobne.
Samotny, pozbawiony rady i przyjaciela, pan de Ker-Elliot przepędzał całe dni w swym smutnym, choć bogatym pokoju hotelowym przy Montmartre, w najhałaśliwszej, ciemnej i dusznej dzielnicy miasta. Nie mógł uporządkować w mózgu żadnego zamiaru, w głowie huczało mu niespokojnie. Wielokrotnie udawał się do pana de Montal, do którego pociągała go jakaś sympatja, lecz na nieszczęście, nigdy nie mógł hrabiego zastać. Wiedząc o zażyłości swego krewniaka z bankierem, liczył wiele, jeżeli nie na jego poparcie, to na jakąś radę, w jaki sposób ma się zwrócić do ojca Teresy.

Pewnego dnia panu de Ker-Elliot poszczęściło się lepiej, niż zwykle.
Odrazu wprowadzono go do hrabiego.
Pen-kan-gar był smutniejszy, bardziej udręczony, niż wtedy nawet, gdy ksiądz de Keronëllen zmusił go wprost do wyrwania się z samotności i udania się do Paryża.
Pan de Montal, który nie widział się ze swym kuzynem od czasu obiadu u państwa Dunoyer, odrazu zauważył z niepokojem zmianę w jego usposobieniu.
— Co z tobą, mój drogi? — zawołał ze szczerą troskliwością. — Czy eby nie byłeś chory?
— Nie — odpowiedział posępnie Ewin — canajwyżej czułem się trochę źle. Kilkakrotnie zachodziłem do ciebie, ale nigdy nie mogłam cię zastać... myślałem już, że wyjechałeś do markiza.
Pan de Montal zaczerwienił się.
— Tak, rzeczywiście — odpowiedział — kilka dni polowałem w Normandji...
Hrabia kłamał, ponieważ cały ten czas przepędził, zamknięty w owem mieszkaniu, które wynajął na tych samych schodach, co Teresa.
— Ale — mówił po chwili — bardzo mi przykro, że tyle czasu cię nie widziałem, a przytem naraziłem cię na fatygę. A może też mógłbym oddać ci jaką przysługę?
— O, właśnie...
— Mów, mów, proszę cię.
Po kilku chwilach milczenia, Ewuń odezwał się załamującym się głosem:
— Ponieważ ofiarowałeś mi swe usługi... ponieważ jesteś moim bliskim krewnym... ponieważ znam twoją sympatję ku mnie i sam żywię równą ku tobie, mogę ci wszystko, wszystko szczerze opowiedzieć.
Pan de Montal, zdziwiony uroczystą powagą barona podał mu rękę.
— Mów, mów, jestem do twych usług.
— Tylko nie pomyśl przypadkiem, że masz do czynienia z warjatem — uśmiechnął się smutnie Ewin — posłuchaj, a zrozumiesz dziwny stan, w jakim się znalazłem... Po wojnie wandejskiej, w której brałem, jak wiesz, bardzo czynny udział, powróciłem do rodzinnego zamczyska, aby żyć spokojnie w dom-owem zaciszu, zawsze bowiem miałem skłonność do samotności. Kilka miesięcy temu przez natężenie myśli... nie umiem tego wyrazić wywołałem sobie w swej wyobraźni ideał... ideał który łączył w sobie wszystkie przymioty, jakie pragnę widzieć w kobiecie... W tymże czasie znalazłem w moim pokoju stary portret... wyobrażający kobietę, o rzadkiej, dziwnej piękności... otóż mojemu ideałowi nadałem rysy owej kobiety... tak więc zakochałem się w obrazie!
— Ależ to czysty romans, mój drogi! Coś, jakby nowy Pygmaljon![4]
— Tak... ale, proszę cię, nie śmiej się... bo to romans niedorzeczny, ale równie bolesny, jak niemądry... Zakochałem się w obrazie, jak szaleniec... jak szaleniec prawdziwy... Moje urojenie przybrało tak ostre formy, że stary mój nauczyciel, ksiądz de Keronëllen, poradził mi, abym na pewien czas opuścił Bretanję... przybyłem do Paryża, aby się rozerwać... i, istotnie, urojenie moje poczynało już znikać, gdy...
Pan de Montal nie śmiał się; mimo swej światowej ogłady i światowego szyderstwa i on zachował duszę bretończyka.
— No, mów, mów... to opowiadanie naprawdę mnie zajmuje...
Pan de Ker-Elliot przetarł ręką pałające czoło i ciągnął stłumionym głosem:
— ...Poczynało już znikać... gdy... ujrzałem pannę Teresę Dunoyer...
— I?...
— I ujrzałem, że jest... zupełnie podobna do owego portretu...
I Ewin z boleścią spojrzał na swego kuzyna, równie wstrząśniętego.
Czytelnicy przypominają sobie zapewne, że i pan de Montal posiadał portret prababki, która podobno wniosła nieszczęście pad dach jego rodu i o której najdziwaczniejsze powieści poczynały już krążyć w starej, przesądnej Bretanji.
W pierwszej chwili nie zaniepokoił się nawet na myśl, że miłość Ewina może stanąć na drodze jego planom, mimowoli zadrżał na myśl o „złym duchu rodu Ker-Elliot“... Wreszcie jednak opanował się, nie zdradził się, ani z lękiem, ani z zakłopotaniem i odpowiedział z uśmiechem:
— Rozumiem....albo raczej zgaduję: zakochałeś się w pannie Dunoyer. I czyżby, mój drogi, jedynie z powodu owego nadzwyczajnego podobieństwa, do owego portretu, który i mnie, jako związanemu krwią z tobą, jest znany rozkochałeś się w kobiecie, którą raz tytko widziałeś?
— Jestem przekonany o tem... powiem nawet, że przeczuwam, że panna Dunoyer ma wszystkie cnoty duszy, serca i umysłu, jakiemi ozdobiłem mój ideał. Odrazu poczułem, że to mój sen urzeczywistniony.
— Życzyłbym wam obojgu jaknajlepiej, ale w czemże mogę do waszego szczęścia się przyczynić, czemże ci pomogę?...
— Już ze dwadzieścia razy zamierzałem iść do pana Dunoyar i prosić go zupełnie formalnie o rękę córki...
Pan de Mantal rzekł, zaledwie hamując zakłopotanie:
— I cóż ci stanęło na przeszkodzie, mój drogi? Nieśmiałość?...
— Wielki majątek piana Dunoyer... nadzwyczajna piękność jego córki — odpowiedział Ewin z twarzą, pełną udręczenia. — Aż dotąd nie mogę się odważyć na krok, który mógłby sobie kto tłumaczyć chciwością, albo śmieszną pretensjonalnością i wiarą w czar swego tytułu... teraz jednak namiętność opanowała mnie do tego stopnia... że zdobędę się na krok rozpaczliwy... i ofiaruję córce jednego z najbogatszych finansistów Paryża, skromny mój majątek...
— No, no... — mówił de Montal w zamyślaniu — nie bądź za skromny, kuzynie; chciałbym mieć z połowę tego skromnego mająteczku, a przecież on wie trochę o twojem ubóstwie... sam twój depozyt u niego już coś znaczy.
A przytem, twoje nazwisko, jedno z najzacniejszych w Bretanji...
— Nie uprzedzam się... — mówił Ewin, smutnie wstrząsając głową. — Nie znam sztuki uwodzenia... mam tylko serce, otwarte i szczere, zdolne do miłości bez granic, ale... Gdybym przypuszczał, że się podobam pannie Dunoyer, byłbym naprawdę szaleńcem... Otóż, pójdę do pana Dunoyer i powiem mu szczerze: nie wiedzie mnie tutaj niski interes... bo zgóry zrzekam się wszelkiego posagu.
proszę jedynie, abym mógł mieć rozmowę z nią, przy nim. Wtedy opowiem wszystko: o moich urojeniach, o mej fantastycznej miłości, o tajemniczym portrecie i jego dziwnem podobieństwie do panny Dunoyer.
Pan de Montal z trudem powstrzymał się od uśmiechu.
— No... to projekt... rzeczywiście... bardzo, bardzo dziwaczny.
— Wiem o tem: może moją szczerość wezmą nawet za szaleństwo i zarówno pan Dunoyer, jak i jego córka odrzucą mnie... lecz nawet w tym wypadku nie powiedzą, że pod nieokrzesaną korą kryło się serce, zatrute obłudą i interesownością... A teraz, powiedz mi, mój kuzynie, skoro znasz pana Dunoyer... jak może przyjąć moje szczere wyznanie, czyż mogę szczerzej żądać ręki jego córki... czyż ktokolwiek może szczerzej?... Albo ty, kuzynie, skoro raczysz, przemów w mem imieniu... albo ja sam napiszę do pana Dunoyer; będę próbował, cokolwiek ma mnie to kosztować.
Szczerość i otwartość Ewina odrazu dały panu de Montal zrozumieć, że zamiary swe traktuje serjo i do wykonania ich napewno przystąpi.
Dużo zależało hrabiemu, by zyskać na czasie, bo skojarzenie związku Ewina z Teresą wcale nie wydało mu się niemożliwością. Wiedział, że w wypadku rywalizacji pomiędzy nim a Ewinem, ten ostatni miał wobec bankiera cały szereg atutów: znakomitością rodu byli sobie równi, ale stary lichwiarz doskonale wiedział o różnicy sytuacji materialnej obu krewnych. Przytem, wydanie Teresy za Ewina dawało gwarancję wywiezienia Teresy daleko od Paryża i od rodziców, a de Montal znał przecież stosunek bankiera do córki, która nie była jego córką.
Zobaczymy później, jakiego podstępu użył hrabia wobec Teresy: przecież miłość tej nieszczęśliwej dziewicy była dla niego niezbędną dla zapewnienia sobie świetnej przyszłości. Łatwo pojąć, jaką wagę dlań miały zwierzenia Ewina; dzięki szczerości krewniaka, odrazu miał przystąpić do kroków zapobiegawczych. Po kilku minutach namysłu, odpowiedział baronowi, okazując mu najżywsze współczucie i ściskając mu rękę z serdecznością, po raz pierwszy w stosunku do niego fałszywą:
— Drogi mój Ewinie, chcę godnie odpowiedzieć twojemu zaufaniu, pozwól mi mówić, mój drogi, a i sam mów, takie zwierzenia przyjaźń tylko wzmocnić, utrwalić mogą.
— A więc nie zawiodłem się na tobie! — zawołał Ewin, nawzajem ściskając rękę pana de Montal.
— Skoro się mnie radzisz — odpowiedział — będę wobec ciebie szczery. Pierwszy twój plan, owego opowiedzenia dziejów twej idealnej miłości, wraz z dziejami tajemniczego portretu, wątpię, by przypadł do smaku człowiekowi tak... prozaicznemu, jak pan Dunoyer. Stan twego majątku więcej by mu zaimponował.
Przebiegły de Montal odrazu dostrzegł, że Ewin niedocenia wartości swej, pokaźnej przecież fortuny i, zwyczajem prowincjonalnych szlagonów wyolbrzymia przepaść, dzielącą go od paryskich bogaczów w stylu Dunoyera.
— Czyżby i jego córka miała, być równie nieczuła? — spytał z niepokojem Ewin. — Prawda, że jest to przypadek rzeczywiście romantyczny, ale zawsze szczery i drogi memu sercu.
— Mój drogi, za słabo znam pannę Dunoyer, sądzę przecież, że odziedziczyła po ojcu cały jego materjalizm i prozaiczność.
— Ona!... Z tak słodkiem i melaocholijnem spojrzeniem?... Z tym głosem, tak wzruszającym?... Nie, to nie do wiary! Niesprawiedliwie chyba ją sądzisz, mój drogi!
— Powtarzam ci, że pannę Teresę znam bardzo słabo i, co do niej, istotnie mogę się mylić; co do ojca, powiedziałem ci swoją opinję z całą pewnością. Wierzaj mi, poprzestań na prostem oświadczeniu się o rękę panny, a ja cię poprę z najwyższem zadowoleniem.
— Jakże jesteś dobry i wspaniałomyślny! — zawołał Ewin w wylewie rozczulenia. — Ha, daj Boże, teraz mój los się rozstrzygnie!... Niestety, szczęście na tyle mi nie sprzyja, aby mi się powiodło! Skądbym miał tyle szczęścia?
— Ależ mój drogi, nie trzeba odrazu upadać na duchu. Prawda, że nie mogę ci powiedzieć: bądź pewny! — chociaż masz za sobą urodzenie, majątek, wybitne przymioty — ale z drugiej strony, pan Dunoyer, bogacz, może już uplanował jakiś los dla swej córki. Oblicz sam, ile masz plusów za sobą, a ile minusów przeciw — a napewno okaże się, że wypadnie ich równa liczba, dlatego też trudno przewidzieć rezultat... Pozwól mi tylko zwrócić sobie jeszcze jedną uwagę... w równie ważnej dla panny Dunoyer, jak i dla ciebie kwestji.
— Co chcesz powiedzieć?
— Za trudno sobie wyobrazić równie delikatną misję, jak ta, którą mi powierzasz.
— Oczywiście!
— No i dlatego, gdyby starania nasze nie osiągnęły skutku, byłoby równie dla panny, jak i dla ciebie, rzeczą nieprzyjemną, gdyby cała sprawa zawczasu nabrała rozgłosu; świat jest złośliwy i...
Tu Ewin przerwał panu de Montal:
— Ależ bądź spokojny, mój drogi, nikt, prócz ciebie, nie wie o moim zamiarze; nawet przed księdzem de Keronëllen przemilczę o nim... Ślub nasz odbyłby się chyba w Paryżu...
— Ach, skoro tak, to co innego... Pan Dunoyer przejawia wielką skrupulatność w interesach, więc może będzie chciał przed ostateczną decyzją i zasięgnąć o tobie informacyj z Bretanji... wobec tego cała sprawa może wiedz zwłoce.
— I to prawda.
— A więc, czy ci starczy cierpliwości, by nie udawać się samemu do państwa Dunoyer... no, bo w takim razie, wolałbym już się nie mieszać... przeszkadzalibyśmy sobie...
Ewin przerwał znowu hrabiemu:
— Alboż poczytywałbyś mnie za zdolnego do podobne warjackiego pomysłu. Dałem ci słowo, że do dnia mego ślubu, cała ta sprawa zostaje między nami dwoma; a zatem, będę najpierw oczekiwał odpowiedzi; z panem Dunoyer zgoła postaram się nie widzieć, aż do chwili, kiedy wszystko będzie załatwione — jeżeli zaś nie będzie, to nigdy.
— Najsłuszniej — odpowiedział pan de Mantal. — Łatwiej o tem pomyśleć już w ostatniej chwili — jednak nie należy zabawiać się sprawami małżeństwa, gdy samo małżeństwo pozostaje jeszcze w tak oddalonej perspektywie. Doniosę ci zaraz, jak tylko porozumiem się z panną Dunoyer i zaraz ci zakomunikuję wszystko.
— Mój drogi! — mówił Ewin, pełen wdzięczności i gorąco ściskając ręce pana de Montal — wszędzie i zawsze będę ci winien wdzięczność; kiedyż ci się odpłacę!
— Alboż ja na tem nie zyskuję? — rzekł pan de Montal. — Za cenę takiej drobnostki, zyskuję przecież przyjaźń!
— A zatem, mój kuzynie?
— A zatem, nadziei i odwagi i... cierpliwości — odpowiedział pan de Mantal.
Ewin ze smutkiem i niepewnością potrząsnął głową i nawet nie starał się ukryć łzy, która mu w oczach zabłysła, poczem, raz jeszcze uścisnął hrabiemu rękę, i wyszedł.
Pan de Montal z szyderczym uśmiechem patrzył za oddalającym się; później wzruszył ramionami i zawołał:
— Co za niezdara! mnie, mnie powierzać podobne sprawy... najważniejsze, najdroższe... Naprzód, naprzód, gwiazda moja płonie coraz żywszym blaskiem... Jeżeli się me mylę, wypadek ‘tan może przyjść mi z wielką pomocą. Bretończyk napewno będzie wierny swemu słowu i w żadnym wypadku nie zwróci się do pana Dunoyer, wciąż będzie czekał ma wynik moich rokowań. Niech sobie czeka osiem, — czy dziewięć dni, więcej mi nie potrzeba, przecież już tak daleko zaawansowałem się z Teresą, że niewiele więcej mi potrzeba... Teraz tylko muszę się z nią koniecznie widzieć... musi przyjść do mnie... więc straszne rzeczy jej napiszę!...
— Ach!,.. — przypomniał sobie, siadając do stołu i zabierając się do pisania — muszę także i do Julji napisać... odpowiedzieć... Już żałuje, prosi o przebaczanie, chce przepraszać... i, chociaż wytrwała w postanowieniu, że mi ręki mie odda, zapewnia, że kocha mnie nadal... czem pogardzać nie należy... bo Julka może być łzawsze przyjemną rozrywką, nawet gdybym złapał na wędkę pannę Dunoyer... Jedno drugiemu nie przeszkadza...
I nakreślił słowa następujące do Teresy:

„Muszę z tobą koniecznie się rozmówić. Straszne nieszczęście zagraża naszej miłości... a raczej... to jest, tem samem, mojemu życiu. Diś wieczorem będę na górze, będę tam nocował, a rano będę czekał u drzwi. O siódmej rano twoja siostra wraz z miss Hubert, wychodzą na przechadzkę, udaj ziałem ból głowy i zastań w domu... przyjdź do mnie... żadne niebezpieczeństwo przecież ci nie grozi. Ach, Tereso... siły mnie opuszczają... co za cios... serce moje krwią spływa w rozpaczy“.

Bilecik tan pan de Montal odczytał głośno i rzekł z zadowoleniem:
— Tak, świetnie... Styl urywany, niedbały... tajemnica.. tajemnica!... Przyjdzie napewno.. ech, romantyczka... Ostatnim razem już nawpół chciała wejść... chociaż tylko do przedpokoju... ale była tak zbita z pantałyku, że aż zląkłem się na widok, jak jest blada. Szczęściem, moje obejście uspokoiło ją, jutro więc wahać się nie będzie. No, teraz kolej na Julję — inna kobieta, inny styl:

„Niegodziwa djablico! Zasługiwałaś swą bezczelnością, a zwłaszcza ordynarnem gadulstwem (pomimo dość chyba wyraźnych ostrzeżeń z mojej strony), na przykładną, srogą karę, lecz zanadto jestem dobry i wspaniałomyślny, więc przyjąłem twoje przeprośmy i tłumaczenia się i będę się z tobą widział, o ile tylko czasu mi starczy. Tylko ani słowa już o tych głupstwach, z których sam pierwszy śmiać się począłem. Bądź zdrowa, jutro cię ucałuję i postaram się zapomnieć o twych wybrykach. Kłaniaj się ciotce Sanvageotte“.

Po napisaniu tych dwóch listów, pan de Montal jeden z nich posłał pocztą Julji, drugi zaś przez lokaja, pokojówce Teresy, pannie Rozalji, którą przekupił i przez którą właśnie korespondował z jej panią.

Do obszernego domu, zajmowanego przez pana Duinoyer, wprowadził się pan de Montal w sposób bardzo prosty. Drzwi tego domu były stale otwarte, portjer zaś prawie stale rezydował w pobliskim szyneczku. Hrabia, codziennie składając wizytę bankierowi, zamiast schodzić po wizycie na dół, wchodził na czwarte piętro — to znów wchodził do tego apartamentu i wychodził w długim płaszczu i okularach, uchodząc za pana Bernard[5], literata, przybyłego z prowincji, rzekomego lokatora.

III.
PROPOZYCJE.

Pan de Ker-Eliot powrócił do hotelu, znacznie spokojniejszy. Rozmowa z panem de Montal miało przyniosła mu nadziei, jednakże nie wyrzekł się tak dla siebie drogiego zamiaru.
Zaledwie przekroczył próg hallu, jeden z garsonów podbiegł ku niemu:
— Jaśnie oświecony panie baronie, jakiś poważmy pan czeka na jaśnie oświecanego... i t. d. pytał mnie, o której jaśnie... i t.d. powraca do domu więc mu powiedziałem, że o piątej, więc powiedział, że poczeka i siedzi tam, w salonie...
Ewin, zdziwiony mocno, bo oprócz panów de Montal, Dunoyer‘a i nieobecnego już w mieście markiza de Beauregard, nikogo właściwie w Paryżu nie znał, wszedł do salonu i, jakież było jego zdziwienie, na widok... bankiera.
Chociaż Ewin był z ojcem Teresy w stosunkach bardzo przyjaznych i lubił go, wizyta ta zdziwiła go — przypadnięcie zaś jej jednocześnie z rozmową jego z hrabią de Montal, wydało mu się jakąś nową fatalnością...
— Wybacz pan, że pozwoliłem sobie na pana poczekać i fatygować pana.. — mówił z uprzedzającą grzecznością bankier — mam atoli bardzo ważny interes i nie chciałbym go odkładać do jutra.
— Ależ jestem na usługi pańskie, żałuję tylko, że muszę pana fatygować wysoko po schodach, bo mieszkam bardzo skromnie i prawie, że ma facjacie — mówił Ewin z uśmiechem.
— No, niech się pan nie krępuje — na wojnie i w podróży furda apartamenty!
Wszedłszy wreszcie do „facjatki“ Ewina, pan Dunoyer zaczął wesoło i serdecznie.
— Przychodzę do ciebie mój kochany klijencie z propozycją wielkiego zarobku!
— Jakto, panie? — zdziwił się Ewin.
— A, bardzo prosto — masz pan u mnie w depozycie sto trzydzieści tysięcy franków... Sześć i pół tysiąca luidorów... ładna suma... na 5% — z tego pięćdziesiąt tysięcy franków winien jestem ci wypłacić za dwa tygodnie, resztę zaś sumy w czterech równych ratach w dwa miesiące.
— Tak, szanowny panie, ale tak jestem zadowolony z pańskiej akuratności i nabrałem takiej opinii o pana interesie, że już palna prosiłem, a,byś zatrzymał jeszcze moje fundusze na tych samych warunkach — conajwyżej po pewnym czasie podejmę znaczną ich część, zastanawiam się bowiem nad kupnem przyległego majątku.
— No, to tembardziej pozwól pan przedłożyć sobie życzliwą propozycję. Ziemia, jaką nabędziesz, nie przyniesie ci więcej, niż 3½%, tymczasem, gdybyś zechciał wstąpić wraz ze mną w jedno przedsiębiorstwo, mógłbyś kapitał podwoić w ciągu lat kilku. W naszych czasach przecież uczciwe obracanie swemi kapitałami zgoła nie uwłacza czci najzamożniejszych panów, ani króla samego.
Ewin przejął po przodkach pewną niechęć do frymarku i spekulacji, zarazem jednak i on nie był wolny od żyłki awanturniczej, ryzykanckiej, właściwej bretońskiej szlachcie; dlatego też propozycja bankiera zrobiła na nim wrażenie dobre i postanowił do niej się przychylić; zresztą, w razie spółki podobnej, cały ciężar prowadzenia interesu spadłby na jednego wspólnika — bankiera.
— Myślałem coprawda — odpowiedział — o innej lokacie mego kapitału, teraz jednak zmieniam zamiary, pragnąc nadal pozostać w finansowych stosunkach z panem.
Pan Dunoyer nawet nie spodziewał się podobnego zaufania: mimowoli zapytał:
— Jakto? przystajesz pan na moją propozycję, nie pytając czy interes jest pewny?
— Przecież pan mi powiedział, że będzie to interes korzystny.
— Tak i mogę tego dowieść.
— Ależ słowo pańskie wystarczy mi najzupełniej — wierzę.
— Słowo daję, rzadko można spotkać podobnych ludzi, ale uprzedzam pana, nie wszystkim wierz i ufaj jednakowo. Dzięki Bogu, dom mój ma ustaloną reputację, ale...
— Wierzaj mi pan — przerwał Ewin bankierowi — ja nie wchodzę w tę spółkę z lekkomyślności, czy braku doświadczenia: wiem doskonale, komu swe kapitały powierzam.
Bankier był wprost rozczulony.
— Ach, panie — to, co mówisz, wzrusza mię do żywego — zawołał — ale raz jeszcze muszę ci powiedzieć: rzadko można natrafić na ludzi podobnych — teraz każdy jest tak chciwy, tak nieufny...
— W pańskim zawodzie, palnie Dunoyer, masz lepszą, niż ktokolwiek, możność poznawania i oceniania ludzi.
— Ma pan wielką słuszność: przytem położenie moje w tym wypadku jest podwójne: po pierwsze, jako bankiera, po drugie, jako ojca, mającego już córkę na wydaniu.
Ewin zadrżał, zaczerwienił się, spuścił oczy i nic nie odpowiedział.
Pan Dunoyer dostrzegł pomieszanie Ewina, uśmiechnął się i ciągnął:
— Ja naprzykład, mam córkę, która wprawdzie nie jest piękna.... ale nieco oryginalna... przytem odebrała piękną edukację... ma guwernantkę angielkę i... sam to mogłeś zaobserwować i przyznać, panie de Ker Elliot...
Ewin odzyskał przytomność i odpowiedział z całą szczerością:
— Mnie pańska córka wydała się bardziej, niż piękną... W całem mem życiu nie widziałem fizjognomji tak wyrazistej i wyruszającej, rysów również regularnych...
— Pan mi schlebiasz doprawdy... lecz, gdyby te pochlebstwa choćby w połowie były prawdą... zawsze sprawia mi to przyjemność... Wyobraź pan sobie, ile razy rozmawiałem, z jakim młodym człowiekiem o mojej córce, pierwszym ich pytaniem było zawsze, w tej czy innej formie: a ile też będzie miała posagu?
— Ach, panie!
— Czyż to pana zadziwia? Wiadomo przecież powszechnie, że mam piękny majątek i, chociażbym nawet nie wiele dał za życia, to po mojej śmierci można, się spodziewać wspaniałej schedy. Ale nie, oni obcą zaraz, mówią o posagu, myślą o posagu, marzą o posagu — to ich jedyny ideał — tak zresztą wszędzie! Ach, mój panie de Ker-Elliot, gdybyś wiedział, jak nieszczęśliwy jest ojciec, mający córkę na wydaniu! I pan Dunoyer westchnął ciężko, patrząc z pod oka na Ewina i obserwując wrażenie, jakie na nim sprawią te utyskiwania.
Otrzymanie ręki Teresy wydawało się Ewinowi czemś tak niedosiężnem, że chociaż bankier wyraźnie podsunął mu tę myśl, baron niczego się nie domyślał i znowu odpowiedział z całą naiwnością:
— A jednak sądzę, że mając córkę, obdarzoną tyloma przymiotami, można przecież wybierać, ile się chce.
— Czyżbym się omylił — pomyślał pan Dunoyer. — No, ale ci bretończycy zawsze mieli bawole, ciężkie głowy.
I ciągnął dalej.
— Zapewne, że mogę wybierać, drogi mój panie de Ker-Elliot — dotąd atoli nie znalazłem ani jednego, któryby mi odpowiadał. Pojmujesz zapewne, jak ważną rzeczą dla mnie jest szczęście córki — dlatego też zawsze bałem się wydać Teresę —za jakiegoś pędziwiatra i rozrzutnika, któryby pojął ją tylko dla zysku, a potem unieszczęśliwił. Otóż, jąłbym pragnął... — i tu pan Dunoyer tak wyraźnie odmalował swe chęci, że nawet najlepszy bretończyk musiałby zrozumieć — jabym pragnął dla Teresy, drogi mój panie de Ker-Elliot — człowieka znakomitego urodzenia, ale nie hulakę, nie utracjusza, człowieka statecznego, roztropnego, zabezpieczanego materjalnie, a który przytem przepędzałby większą część noku w swych majętnościach na wsi, a do Paryża zaglądał tylko na parę miesięcy... bo Teresa nie lubi tego gwarnego miasta... Może wyda się to panu dziwnem, zwłaszcza w jej wieku... niemniej jest to prawdą... jednem słowem, pragnę, abym uczynił ją szczęśliwą, stworzył jej życie, zgodne z jej upodobaniem. No, ale gadaj pan o tem tym nierozczulonym, niektórzy świata poza Paryżem i Pierre Cancule zwłaszcza, nie widzą...
Pan Dunoyer zdążył już zasięgnąć pewnych informacyj o człowieku, którego upatrzył odrazu na swego zięcia.
— Jakto! — zawołał Ewin — czyżby panna Teresa miała tak skromne upodobania... lubiła samotność?... Ona, córka takiego bogacza, wychowana w stolicy świata?
— Jeszcze pan pyta? To poprostu dzika dziewczyna; dlatego to tak trudno wydać ją zamąż, bo z przeciętnym mężem z paryskiego wyższego świata byłaby tylko nieszczęśliwa.
Ewin był wprost oszołomiony, ale nie śmiał jeszcze oddawać się nadziei, mimo wszelkich widoków pomyślnych; pozostał w zamyśleniu i nadal cierpiał głęboko.
— Ach, — co to za głąb wandyjski! — pomyślał bankier. — No, ale spotykałem już takich... spróbuję raz jeszcze... jeżeli i tym razem nic nie wyjdzie to, niech mnie djabli wezmą... ale się szkaradnie pomyliłem i trzeba będzie ręką machnąć.
I zaczął na mówić, siląc się na szczyt dobroduszności i szczerości:
— Zauważ, kochamy panie de Ker-Elliot... powiem ci rzecz, która cię mocno zastanowi... spodziewam się atoli, że będzie to na tyle dla ciebie pochlebne, że mi przebaczysz.. Gdybym już marzył o odpowiednim dla Teresy mężu, rozumiesz pan... niedaleko musiałbym oglądać się za wzorem... chciałbym poprostu, aby był podobny do ciebie.
— Co... czyż to możliwe... jakto?... Ach, panie, nie śmiem w to uwierzyć... nie śmiem powiedzieć, że panna Teresa jest w równym stopniu ideałem dla mnie, jak ja dla pana ideałem zięcia!
— Nareszcie! — pomyślał bankier.
— A więc, czyżby rzeczywiście ta dzika dziewczyna podobała się panu? Dlaczegóż nic mi pan dotąd o tem nie mówił? Ja wiem, że niema zwyczaju samemu wyrywać się pierwszy z oświadczynami, ale niech wszyscy djabli wezmą wszystkie zwyczaje, skoro idzie o szczęście córki.
— Ach, panie — mówił Ewin ze wzruszaniem — przebacz mi ja marzyłem... ale wprost uwierzyć w to nie mogę...
— To rzecz najprostsza w świecie: skoro Teresa robi na tobie takie wrażenie, dam ci ją najchętniej, bo odrazu, spojrzawszy na ciebie, pomyślałem, że byłbyś właśnie takim mężem, o jakim zawsze dla niej marzyłem.
— Ale ona... ona!... kochamy panie!... Ach, wyznam ci, panie, że bez jej zgody...
— Ach, panie de Ker-Elliot — z ludźmi, podobnymi tobie, trzeba grać w otwarte karty, jak ani sami... dlatego to między innemi ciebie na zięcia upatrzyłem... Przyszedłem do ciebie w tym właśnie celu.
— Co?
— I oczywiście, nie zrobiłbym tego bez uprzedzenia Teresy. Nigdy nie byłem wobec córki jakimś strasznym tyranem.
— I ona zgadza się, panie?
— Ależ ręczę za jej przychylność... będzie z tobą zupełnie szczęśliwa; ręczę za to. Pojmujesz chyba, że, nie wiedząc nic o wrażaniu, jakie na tobie uczyniła i, lękając się odrzucenia, albo, że się wprost na moją propozycję obrazisz, lękałem się przystąpić wprost ad rem.
— Ale czy jesteś pan zupełnie pewny, że Teresa zgodzi się odrazu?
— Posłuchaj pan: ta dziewczyna całe życie marzy o życiu w samotności, zdaleka od świata i Paryża. Zwierzę ci się panie de Ker-Elliot, że moja starsza córka jest trochę romantyczna... czytała dużo... powiem ci nawet, że szczególnie zaciekawia ją Bretanja, a chociaż jej nigdy nie widziała.
— Co?
— Przy romantyczności, to rzecz zgoła naturalna. Cały rok okrągły wzdycha do morza, do krzaków i zarośli. — Przyznam ci się nawet, że miałem z tem kłopot... bo, mówić o krzakach i zaroślach do naszych dandysów...
— Panie — przerwał Ewin — jeżeli panna Teresa zgadza się na oddanie mi ręki...
— Ależ mówię ci, że już się zgodziła...
— ...będę ci winien więcej, niż życie... Kiedy dowiesz się o tajemnych okolicznościach, które poprzedziły moje zapoznanie się...
— Jakto?...
— Przyrzeknij pan, że zamilczysz wszystko... nie, lepiej ja powstrzymam się od uwierzeń, aż do chwili, gdy mię przedstawisz swej córce i wtedy opowiem wszystko wam obojgu i sądzę, że pańska córka oceni moją wdzięczność, za szczęście, jakie jej będę miał do zawdzięczenia... jakże jestem uradowany tem szczęściem niespodziewanem! Zresztą i ja prosiłem przed chwilą pana de Montal, aby prosił cię w mojem imieniu o rękę panny Teresy.
— Co za zbieg okoliczności — że też dotychczas nie porozumieliśmy się! Wyobraź pan sobie — przecież i ja udałem się wczoraj do Montala, poprosić go, aby był swatem — tylko, że go nie zastałem. Nie wiedząc, kiedy będę mógł tego zacnego włóczykija złapać, postanowiłem zwrócić się do pana osobiście... i nie pożałowałem tego...
Ewin był oszołomiony; jednakże przypomniał sobie słowa Montala, że bankiera więcej zajmie stan jego kasy, niż jego przeżycia.
— Teraz słów kilka — zaczął — mniej może przyjemnych, ale koniecznych. Jedynym warunkiem, jaki stawiam przed mem małżeństwem, jest... abym nic nie przyjął od ciebie. Moje dobra przynoszą mi trzydzieści tysięcy... do tego dodać trzeba oprocentowany depozyt u ciebie i mniejszy u mego notarjusza w Kennes; przytem, nie pochwalę się, jeżeli powiem, że nie jestem niedbalcem, ale gospodarka w mym majątku pozostawia dużo do życzenia, jest przestarzała: przy pomocy rad takiego finansisty można dochody z tych dóbr zwiększyć. Sądzę, że to wszystko wystarczy na życie w dobrobycie. Majątek mam mały, jak widzisz, ale, przy skromnych wymaganiach i moich i paniny Teresy wystarczy — co zaś do posagu, to przyjaźń twoja będzie dla mnie dostatecznym posagiem.
Bankier był w siódmem niebie.
— Ho, ho — ¡roześmiał isię (wesoło — musisz być inie — lada ¡Skąpcem i rozrzutnikiem, skoro nazywasz ¡swój majątek małym. Sądziłem zawisze, że.moja* icónka pogrąży się w jeszcze większe ubóstwo... No, ale z takimi ludźmi jak pan, łatwo się porozumieć, kochany... panie de Ker-Elliot... czy pozwolisz sobie już powiedzieć zięciu?!
— Ach, panie — rzekł Ewin — to takie szczęście dla mnie, że wprost uwierzyć nie mogę i chwilami zdaje mi się, że śnię.
— Ale cóż to dziwnego? jesteś świetną partją dla Teresy... Ona podoba się tobie, ty mnie... i jej... oboje jesteście dla siebie stworzeni, a mówiłem ci już, że znalezienienie męża dla panny o jej zamiłowaniu, nie było rzeczą łatwą. Ja mam większe powody, doprawdy, do wdzięczności dla ciebie, niż ty do wdzięczności wobec mnie.
— Tak... tak, lecą, gdybyś pan wiedział, jak to szczęście zdało mi się nadzwyczajnem... Nie wierzyłem w możność urzeczywistnienia swych marzeń... bałem się, że zrobię na tobie wrażenie łowcy posagów... to była dla mnie niespodzianka.
— Tem lepiej, tem lepiej! Ja zaraz zauważyłem, że Teresa wpadła ci w oko... na tym obiedzie... bak... zauważyłem to, ale nie sądziłem, że to tak prędko rozwinie się w namiętność... A zatem, jutro wieczorem o dziewiątej, przedstawię cię mojej rodzinie, jako przyszłego zięcia; wtedy załatwimy też pewne formalności związane ze ślubem... No, bądź zdrów., kochany panie de Ker-Elliot! Słowo daję, ledwo wszedłem do tego domu odrazu miałem taką nadzieję... i odrazu sądziłem, że....
— Więc jesteś pan całkowicie przekonamy, że panna Teresa?...
— Ach, jakże dużo każesz mi o tem mówić!... Ach, uwodzicielu... odrazu ją zawojowałeś!... — mówił pan Dunoyer, uśmiechając się. — A zatem, jutro o dziewiątej!
I wyszedł.
Nie będziemy się nawet silili na odmalowanie radosnego osłupienia pana de Ker-Elliot.
Nie sądząc, aby w czemkolwiek uchybił w przyrzeczeniu, danem panu de Montal, pobiegł do niego czemprędzej, aby go powiadomić, że bankier pierwszy zwrócił się z propozycją ręki córki i że pośrednictwo hrabiego nie jest już potrzebne.
Hrabiego nie zastał i dowiedział się, że całą noc nie wrócił, wobec czego Ewiln zostawił mu obszerny list.

W krótkich słowach wytłumaczymy teraz, co skłoniło bankiera do zamiaru wydania swej córki za barona.
Trzeba wiedzieć, że, pomimo olbrzymiego majątku, pan Dunoyer niekiedy popadał w poważne tarapaty, dzięki swym kolosalnym spekulacjom. Nawet owa wypłata, jakiej miał dokonać Ewinowi w krótkim terminie niepokoiła go nieco.
Jak już wspomnieliśmy, pan Achilles odrazu zaobserwował wrażenie, jakie sprawiła Teresa na jego nowym gościu — oczywiście, nie znając podstaw tego wrażenia, nie mógł należycie ocenić jego wielkości, tak, że początkowo zamiar awansu na teścia prawdziwego barona, wydał mu się niekoniecznym, wkrótce jednak, zaczął się nad nim zastanawiać.
Szło tedy o ożenienie Ewina z Teresą.
Związek ten pozwalał panu Dunoyer‘owi rokować wielkie nadzieje. Już i to stanowiło wiele, że mógł wydać Teresę bez posagu i tak tanim kasztem wyzbyć się dziewczyny, która wzbudzała w nim bardzo przykre wspomnienia. Do tego dołączyła się jeszcze myśl, że przecież, jako teść barona, będzie jeszcze dowolniej zarządzał funduszem barona, a nawet stanie się jego wspólnikiem. Dołączyło się do tego, że pozycja Teresy, jako baronowej, wpływała korzystnie i na pozycję młodszej jej siostry, którą jej ojciec rzeczywiście kochał.
Pan Achilles pochodził z dynastji giełdziarzy, która, robiąc rozmaite mniej lub bardziej czyste interesy, przywykła dzielić wszystkich ludzi na oszukiwanych i oszukujących — oczywiście, jedno spojrzenie wystarczyło mu, aby zaliczyć pana de Ker-Elliot do kategorji mogących być oszukanymi, chociaż zresztą zgoła nie miał zamiaru jakiegoś ordynarnego oszukiwania Ewina; owszem życzył mu dobrze.
Jak sądził pan Achilles, baron, tak zainteresowany Teresą, skoro ją poślubi, na stałe zwiąże się z interesami bankiera; co do moralnego poziomu przyszłego zięcia, to pan Dunayer mało zwykle zajmował się jakimiś moralnemi poziomami, zawsze jednak był kontent, że Pen-Kan-Ger‘a zaliczy może śmiało do gatunku ludzi, bardziej, aniżeli uczciwych, jak mawiał jego nieboszczyk ojciec. Jako wspólnika w interesie, Ewina można było być pewnym, w środowisku zaś pana Dunoyer wszelkie plany matrymonjalne zawsze łączą się z kalkulacją handlową i planami rozbudowy interesu.
Widzimy, że przewidywania pana Dunoyer zgoła były zgodne z prawdą, czasami nawet rzeczywistość przewyższała jego nadzieje i Ewin de Ker-Elliot sam wpadł w jego sieci.
Na nieszczęście, na drodze zamiarów bankiera stały zabójcze, a zgoła nieprzewidywane przeszkody... Teresa zdążyła już namiętnie pokochać pana de Montal i cały jej przyszły las, jej honor, dobre imię, jej położenie społeczne znalazły się w rękach tego człowieka... człowieka, którego nawet Julja, panna Julja nie chciała widzieć swym małżonkiem!
Doprawdy, może Ewin spóźnił się o jaki tydzień — zawsze jednak sprawa jego w oczach bankierówny, była już stracona.
Sądzimy, że dostatecznie już wyświetliliśmy romantyczny charakter młodej dziewczyny — spotęgowany tatalnem wychowaniem i lekturą, jako — też surowością i grubjaństwem rodziców — charakter ten już nie tłumaczy, ale usprawiedliwia jej postępki.
Z drugiej strony, pan de Montal przejawił wielką zręczność: już to, że przy pierwszem widzeniu się z nią nie objawił się w charakterze owego Donjuana, za jakiego pan Achilles przedstawił go córce, już to dowodzi, jak chytrze manewrował, by nie wzbudzić jakichś antypatyj Teresy — z zdumiewającą szybkością, jak już opisywaliśmy, hrabia wyśledził, że przedmiot jego polowania uwielbia Rene‘go i wzdycha do wiejskiej samotności.
Opisywaliśmy także, jak pan de Monta1, natychmiast po wyśledzeniu rodzaju lektury Teresy, przybrał minę melancholijno-bajroniizną, która tembardziej musiała uderzyć bankierównę, że w świetle spowiadań pana Dunoyer hrabia przedstawiał się, jako lekkomyślny kobieciarz.
Człowiek z takim zapasem przebiegłości i przenikliwości, bardzo prędko musiał się zorjentować, że Teresa miała raczej szlachetne skłonności, niż na stałe ugruntowane zasady moralne, że lektura chorobliwie wyegzaltowała jej wrażliwy umysł, że duszę miała uciśnioną złemu warunkami domowemi, że nie mogła żywić ani zaufania, ani szacunku do rodziców i wogóle do nikogo. Odrazu stawało się jasnem, jak olbrzymi wpływ mógł posiąść każdy sprytny nikczemnik, na tę młodą dziewicę, rzuconą na pastwę losu, jakby sierota i zupełnie pozbawioną środków obrony przeciwko zastawianym na nią sidłom.
Dla hrabiego zawracanie głów młodymi pannom i uwodzenie ich nie było już nowością. Nigdy Teresa nie napotkała w salonie matki człowieka, którego by mogła porównać z panem de Montal: spoglądał na nią tak czule, tak smutno, on ją pierwszy zrozumiał, z nim jedynie mogła prowadzić rozmowę o René‘m... Życie ziemskie było już dlań ciężarem... Czyż wreszcie nie porzucił dla niej kobiety, którą tak kochał, która tak mu była wierna i o którą tylu się dobijało... porzucił tę kobietę o której piękności i wdzięku Teresa dużo słyszała, aby przepędzać samotnie i w ukryciu całe dnie w małym apartamencie mad jej mieszkaniem! A więc ten człowiek, tak lubiany, tak rozchwytywany w towarzystwie, pogardził wszystkiemi ziemskiemi uciechami, byłe znajdować się choćby w pobliżu Teresy, choćby prawie nie mógł jej widzieć... A wreszcie... czyż jego miłość nie była równie gorąca, jak czysta! Przecież jeżeli już nie oświadczył się bankierowi o rękę córki, to tylko dlatego, że chciał sobie zapewnić serce Teresy, bo tylko o małżeństwie z nią marzył, lękając się cienia posądzenia o niskie rachuby.
Zbyteczne byłoby mówić, jak głęboko się myliła! dostatecznym był dla niej chyba widok nikczemnego jego poniżenia się przed Julją, obrzydliwego oszukiwania jej pochlebstwem i fałszywemi czułościami, dochodzącemi aż do szalbierczego znieważenia pamięci matki, aby pojąć, że w człowieku podobnie niskim nie mogła zaświtać ani jedna iskierka uczucia do Teresy. Co więcej kobieta lekkich obyczajów w rodzaju Julji była mu stokroć bliższa duchowo i zrozumialsza, niż egzaltowana dziewica, do której romantycznego nastroju mógł jedynie całą siłą sztuki się dopasowywać. Tymczasem to dziewicze serce, otwarte, szczere, gorące, całą siłą przywiązało się do tego, który, po tyłu latach tęsknot i bólu, objawił jej, co to jest miłość i wydał się jej bratnią duszą.
Mało, niestety, dziewic w położeniu Teresy potrafi się oprzeć podobnemu złudzeniu, tem groźniejszemu, że zapowiadało przecież bardzo cnotliwy wynik i rozwiązanie.
Dla i wytłumaczeni a t.zw. powodzenia, jakiem cieszyć się może taki hrabia de Montal i jemu podobni, powodzenia, tak nieraz zadziwiającego, aby pojąć, jakim sposobem podobni nikczemnicy mogą je osiągać, musimy szukać analogji chyba z najnędzniejszego autoramentu ladacznicami.
Prawie zawsze widzieć się daje, że ludzie tacy zawdzięczają swą karjerę i triumfy bądź na zręcznej, niegodziwej hipokryzji, którą potrafią wzbudzać ku sobie sympatją ludzi słabych i zbyt pochopnych do zaufania, bądź też na wysługiwaniu się kobietom złego prowadzenia się, wszystko jedno, czy zawodowym nierządnicom, czy zepsutym damom z wielkiego świata, których wdzięki już przekwitają.
Niegodne to kobiety, hańba swej płci, które dostatecznie odpokutowywują swe zepsucie doznawaną pogardą, nie są jeszcze najpdlejszemi istotami tego błota, w którem się ’tarzają — jest jeszcze jeden stopień upadku, na którym królują mężczyźni tego rodzaju, jakim był pan de Montal w stosunku do panny Julji.
Ludzie ci, z kolei bądź podli niewolnicy, bądź nieznośni, brutalni tyrani tych istot schlebiają im i okradają je — służą im i biją je, lękają się ich i panują nad niemi, panują zaś tan głównie, że sprawiają im ukontentowanie dostarczaniem pewności, że są jeszcze ludzie podlejsi od tych kobiet — ludzie tacy, w rodzaju de Montala szukając prawdziwej miłości tych nieszczęśliwych istot, dają im możność okazywania, że i one mają serce. Litość, boska cnota, wszędzie daje się napotykać, nawet w sercach upadłych kobiet.
Pan de Montal ostatecznie przedstawiał typ zwyczajnego sutenera, nieco jedynie obrobionego, ogładzonego i otartego ze światem — ta powierzchowna, bardzo powierzchowna ogłada zgoła nie ścierała z niego piętna nikczemności i egoizmu, piętna podłego pochlebstwa, wtedy, gdy miał nadzieję jakiegoś zysku, a płaskiego grubijaństwa, połączonego z wulgarnemi pogróżkami w momencie gdy coś obracało w niwecz jego plany i apetyty — przedewszystkiem zaś uwydatniał się w nim stały nałóg udawania szlachetnego biedaka, poczciwca, wciąż apelującego do litości nierządnic, rozwodzącego się przed niemi bez śladu dumy i szlachetności, nad swemi nieszczęściami, nieszczęściami, tak bardzo zasłużonemu. Ten człowiek, którego Teresa uważała za swego Rene‘go dawno już wyćwiczył się w plugawieniu najświętszych uczuć, najuroczystszych wyrazów,, frymarczeniem niemi dla najnędzniejszego zysku.
Jakkolwiek wstręt i pogardę budzą podobni, mężczyźni, a przecież — i to właśnie jest najniebezpieczniejsze i najpodlejsze w ich życiu — ich hipokryzja, zdolność do poniżania się, płaczliwe skargi, nikczemność, podobają się kobietom w rodzaju Julji, czy galerji kokot, jaką widzieliśmy na uczcie markiza — albo też uwodzą dzieci, jak Teresę, bo dusze dobre i czyste czują sympatję do wszystkiego, co cierpi, nie wiedząc jeszcze, że bywa bieda i nieszczęście, budzące wstręt i pogardę.
Przekonamy się, że najnikczemniejszem w grze z Teresą było odwołanie się de Montala — do jej litości.
Mądry pan de Beauregard słusznie przepowiedział swemu parazytowi, że jego przyjaźń z bankierem prędko się rozklei. Początkowo, pan Achilles, a zwłaszcza jego pretensjonalna, a przytem jeszcze kochliwa małżonka, szczycili się znajomością człowieka z wielkiego świata, — pan Dunoyer pożyczył nawet swemu arystokratycznemu przyjacielowi coś około stu luidorów, które opędzić miały koszta uwiedzenia Teresy w postaci wynajęcia owego mieszkania etc. — wkońcu atoli bankier spostrzegł, że ze znajomości z Montalem nie osiągnie żadnych korzyści, to jest nie wkręci się w towarzystwo markizów i książąt — tembardziej, że wiedział, że w ostatnich czasach autorytet hrabiego na tym gruncie mocno słabnie, zwłaszcza pod wpływem bardzo głośnych awantur z Julją. Bankierowi sprzykrzyło się być dojną krową hrabiego i z dnia na dzień traktował go coraz zimniej i nawet wynioślej.
Jakkolwiek pan Dunoyer zgoła nie dbał o Teresę, nigdyby nie wydał jej za pana de Montal — że hrabia jest tylko elegancko wystrojonym żebrakiem, liżypółmiskiem i alfonsem, bankier orjentował się doskonale; pragnąc zaś, wraz z małżonką, wydzielić znienawidzonej córce jaknajmniejszy posag, zgoła nie myśleli o zięciu — biedaku i to w dodatku tak chytrym.
Hrabia atoli, choć naogół o tem wiedział, był z przewidywanych przeszkód nawet zadowolony — był przekonany, że przeszkody te spotęgują jeszcze namiętność Teresy i przyśpieszą jej zgubę. Pewny już jej zguby, pewnego wieczoru objawił młodej dziewczynie rzekomą „tajemnicę“, aż do tej chwili ukrywaną — w istocie było to najpodlejszą bodaj, ze wszystkich szalbierstw amanta Julji.
Oto, zalany łzami, wyznał dziewczynie, że jest ubogi, a nawet, że stoi wprost u progu nędzy. Długo — jak twierdził — łudził się nadzieją wygrania pewnego procesu, teraz atoli proces ten przegrał definitywnie i zmuszony jest porzucić wszelką nadzieję. Nie tyle jak mówił, lękałby się nędzy, od której jeden strzał mógłby go uwolnić, lecz(konieczność wyrzeczenia się ręki Teresy. Za wielka była pomiędzy niemi przepaść położenia materjalnego, aby mogli nawet marzyć o połączeniu się — muszą się rozejść.
Ktoś doświadczony mógłby zauważyć ironicznie, że szkoda, że skrupuły te zbudziły się w panu Edwardzie o parę tygodni zapóźno — niestety, panna Teresa nie miała śladu zdolności do podobnej ironji. Przeciwnie, szlachetna jej duma oburzała się, że pan de Montal mógł robić podobne wyrachowania. Wyrzucała mu czule, że myśli o czemś innem, niż o miłości — wreszcie zapytała, czyż to jest jej winą, że jest bogata, albo jego, że jest ubogi..
Pan de Montal rozpaczał, lecz pozostał niewzruszony..
Scena ta odbyła się wyjątkowo nie w apartamencie hrabiego, lecz w ogrodzie de Manceau. Ponieważ miss Hubert rozchorowała się, panny Dunoyer wychodziły na spacer z pokojówką — właśnie ową Rozalją, przekupioną przez Montala, która też w czasie spacerów odprowadzała Klementynę na bok, zostawiając Teresę sam na sam z hrabią.
Młoda dziewica, zatrwożona i udręczona, przeklinała szlachetne — jak się jej wydawało — skrupuły hrabiego. Noc całą przepędziła w okropnem wzburzeniu lękając się wprost o przedwczesny zgon pana de Montal. Teraz dopiero poznała cały ogram tej szaleńczej miłości.
Ohyda! Nie znamy nic tkliwszego, nic świętszego, nad ubóstwo, które zdobywa się na dumę i milczenie wobec przyjaciół — czynić atoli, jak pan de Montal, pobudzając miłość i litość bogatej dziewicy, przedstawiając jej przed oczy cały kalejdoskop najokropniejszych obrazów zimna i głodu, jakich ma doznać, albo o samobójstwie, które tym jego cierpieniom koniec położy — jest to staczanie się do poziomu najnędzniejszego błazeństwa.
Nazajutrz po schadzce w ogrodzie de Monceau, Teresa, słysząc że pan de Montal znowu wraca do swego apartamentu, napisała do niego następujący liścik:

— Muszę rozmówić się z tobą,, czekaj na mnie u siebie. Moja siostra wychodzi o godzinie trzeciej i pewno na długo.

Następnie wślizgnęła się cicho na górę i wsunęła kartkę w drzwi.
O trzeciej godzinie, mimo całego niebezpieczeństwa tego kroku. Teresa weszła sama do pana de Montal — weszła blada, w rozpaczy i zaklinała go alby jaknajprędzej poszedł do pana Dunoyer i prosił o jej rękę.
Pan de Montal potraktował Teresę z1 wyszukaną czcią, uspokoił ją, a nawet zgromił za nierozsądne odwiedziny, i, całując jej ręce, prosił, aby zeszła jajknajprędzej, on zaś przyrzeka wszystko dobrze rozważyć i powziąć decyzję.
W dwa dni po tej wizycie Ewin przybył do de Montala zwierzyć mu się ze swą miłością do paniny Dunoyer, powracając zaś do siebie zastał bankiera,, który sam pierwszy ofiarował mu to z całą chęcią rękę córki.
Widzieliśmy jak po rozmowie ze swym kuzynem, hrabia de Montal napisał dwa listy — jeden do panny Julji, drugi do Teresy — widzieliśmy komedjancko-tajemniczy i groźny charakter tego drugiego listu — Teresa nie mogła odmówić widzenia się z kochankiem.
Nazajutrz o godzinie trzeciej panna Dunoyer zjawiła się u niego.
Apartament pana de Montal w domu bankiera, składał się z trzech pokojów: przy samem wejściu przedpokój, na lewo słabo umeblowany gabinet, na prawo zaś sypialny, do którego właśnie hrabia wprowadził Teresę.
Zamknął drzwi, upadł przed dziewczyną na kolana i, nie mówiąc ai słowa, zakrył twarz rękoma.
Teresa, blada, strwożenia, ledwo trzymająca się na nogach, oparła się o marmurowy kominek; oczy jej napełniły się łzami, usta drżały konwulsyjnie i serce biło z całej siły.
Po kilku chwilach milczenia, pan de Montal wzniósł twarz, zroszoną łzami — ten komedjant, godny kochanek julji, umiał symulować nawet płacz! — i, składając ręce, zawołał słowem, przerywanym przez bolesne łkania:
— Teresa, stało się! Żegnam cię na zawsze!
Zręcznie udawana słodycz i delikatna bladość nadawały jego twarzy przedziwnie wzruszający wyraz; zresztą rysy miał, jak już pisaliśmy, przyjemne i regularne — wogóle mógł zrobić wrażenie na niedoświadczonej dziewczynie. Kiedy powtórzył z wyrazem zdwojonej boleści: Tereso, stało się! Musimy pożegnać się na zawsze! — Teresa. nie mogła dłużej panować nad.sobą: w krańcowem uniesieniu rozpaczy, miłości i litości, zawołała kowulsyjnie:
— Nie, nie, nigdy! Nie wiem, co mi masz do powiedzenia, nie wiem, jakie mi zagraża niebezpieczeństwo, ale żadna siła w święcie nie zdoła mnie od ciebie oderwać!
— Ależ... Tereso... teraz jestem ubogi... ale, gdy ostatnie moje zasoby się wyczerpią, nic mi prócz najczarniejszej nędzy nie zostaje.
— Ach, Boże, Boże!... — łkała Teresa.
— Może zabraknie mi kawałka chleba, bo na nieszczęście, żadnego nie mam fachu, nic poważnie nie umiem, do niczego się nie nadaję. Wychowany w zbytku, nigdy nie pomyślałem o podobnym łosie... a o zarabianiu pracą fizyczną niema mowy... samo zdrowie mi nie pozwala... sytuacja moja nie ma wyjścia!
— Boże... Boże!...
— Wyznaję... jest to słabość... okazuję tem brak odwagi, ale nędzy i głodu nie zniosę. Pomyśl, Tereso, czyż miałbym znosić głód, zimno, pragnienie... nie miał gdzie głowy skłonić... Och, stokroć już lepsza śmierć!...
Teresa rozpaczała.
— A cóż stanie się ze miną?... Okropność... okropność... czyż dlatego, że los mnie obarcza majątkiem, a ciebie go pozbawia, zmuszeni jesteśmy wyrzec się na zawsze miłości, szczęścia... życia nawet?
— Tereso, to byłoby niegodne z mej strony, gbybym miał sprzęgać twój los z moim. Przekleństwo ciąży na mojem życiu... i jeśli raz zdarzyło się, że zaświeciła mi iskierka szczęścia, natychmiast muszę się tego szczęścia wyrzec!
— Ach... okropne!...
I pan de Montal zalał się łzami, narówni ze spazmującą Teresą.
— Edwardzie, Edwardzie, ty mnie do szaleństwa doprowadzisz! — zawołała Teresa, dochodząc już do obłędu — twoja troskliwość o minie właśnie do ostateczności mnie przywiedzie!
— Tereso, — uspokój się... w imię Nieba, błagam cię, spokoju!...
— Dziś wieczorem opowiem wszystko ojcu! — zaczęła Teresa z wyrazem stanowczości, która aż zatrwożyła hrabiego.
— Teresa, niech Bóg broni!
— Bądź spokojny, Edwardzie — będę umiała wziąć pod uwagę twoją delikatność... Przecież sam mi mówiłeś, że nigdy nie byłeś szczęśliwszy, niż w tem ustroniu... A czy to tak wiele potrzeba, aby żyć w jakiem ustroniu na wsi żyć, nikogo nie znając?... A zatem będę ojca prosiła o tyle tylko, żeby nam na skromne życie wystarczyło... Czy to znów tak wiele? — zawołała panna Dunoyer z egzaltacją. — A przytem Edwardzie, będę pracowała, ile mi sił starczy — umiem przecież szyć, i haftować; mogę też udzielać lekcyj — to wszystko nie zapewnia oczywiście zbytku, ale może ochronić od nędzy. A i ty ze swej strony, Edwardzie, także znajdziesz jakiś sposób zarobkowania, przecież kiedyś proponowano ci wysokie stanowisko w ministerjum finansów... masz znaczne stosunki — nie lękaj się więc miłość, doda obojgu nam sił i odwagi i będziemy żyli szczęśliwi i zadowoleni!
Można sobie wyobrazić, co się działo w mózgu Montala, zmuszonego odgrywać rolę zrozpaczonego kochanka, przepełnionego miłością, honorem etc; mimo to szarżował swoje nędzne błazeństwo aż do końca.
— Czyż jabym mógł skazywać na stan podobny ciebie, ciebie — przyzwyczajoną do zbytku, do wygód, do rozrywek!... Och, nigdy, nigdy... to byłoby nikczemnością — zawołał pan de Montal, poprostu przerażony bezinteresownością dziewicy. — A przytem, gdybym nawet zgodził się na to... gdybym ośmielił się przyjąć takie twoje poświęcenie... już i tak zapóźno.
— Jakto?
— Ten bilecik, który ci wysłałem z prośbą, abyś teraz...
— I cóż?... Ach, prawda... coś tam było o jakiemś niebezpieczeństwie, czy możliwości niebezpieczeństwa...
Czy to coś konkretnego — powiedz mi, o co to, właściwie chodzi?
— Zaklinam cię Tereso... błagam, uspokój się, albo ci nic nie powiem!
— A więc już jestem zupełnie spokojna, tylko powiedz mi, powiedz!
— Czyś widziała tu(banana de Ker-Elliot... był a obiedzie wtedy...
— Ach, tego bretończyka, z którego tak okropnie żartowałeś?
— Jakież zrobił na tobie wrażenie? Czy ci się podobał?
— Mnie?...
Teresa zdziwiła się zlekka.
— Tak — pytał dalej de Montal — co myślisz o tym młodzieńcu?
— Ależ zupełnie o nim nie myślę... conajwyżej kiedy naśmiewałeś się z niego, było mi trochę przykro, bo instynktownie mam jakąś dziwną sympatję do Bretonji.
— A jego postać?
— Ale o co mnie wypytujesz właściwie? Przecież to człowiek tak niepozorny, że nawet go nie zauważyłam, gdybym go teraz, spotkała, nie wiem, czybym go poznała. Ale na co te pytania, pytam raz jeszcze i czyżby to miało jakiś związek z owem niebezpieczeństwem?
— Dowiesz się zaraz... a związek ma bardzo duży... Pan baron de Ker-Elliot, mój krewny, ma chyba z pięćdziesiąt tysięcy rocznego dochodu, wielki majątek i zamek w Bretonji i bardzo znaczne depozyty w Bretonji i tu, u twego ojca.
— I cóż Iz tego?
— Pan de Ker-Elliot... żąda twojej ręki!
— Mojej ręki?!!!
— Tak... i wczoraj zwrócił się do mnie, abym zwrócił się z pierwszemi krokami do twego ojca... w jego imieniu... Czy pojmujesz teraz całą moją rozpacz?... Wszystko stracone i nie mogę już przyjąć twojej szlachetnej ofiary!
— Ale nlie rozumiem cię — dlatego, że jakiś Ker-Elliot żąda mej ręki? Człowiek, którego prawie nie znam... jakże chwilami jesteś dziwny!... Stanowczo, przesadzasz swoją rozpacz!
— Co mówisz?
— Ależ to nie jest żadne nieszczęście!
— Jakto?
— Jeżeli tylko kochasz mnie tak, jak ja ciebie, to żadne.
— Tereso... to co mówisz...
— Muszę mówić, skoro ty milczysz! Cóżeś odpowiedział panu de Ker-Elliot?... Przecież to pomysł zupełnie śmieszny!...
— Zwrócę się do twego ojca...
— Tyś mu przyrzekł...
— Przyrzekłem... musiałem... nie mogłem odmówić, bo naraziłbym na podejrzenia... i siebie... i przedewszystkiem ciebie...
— Bardzo źle zrobiłeś... trzeba mu było powiedzieć zupełnie otwarcie: Teresa mnie kocha, ja kocham, ją nawzajem i jej ręka jest dla mnie zapewniona. W takich wypadkach najlepiej być zupełnie szczerym!
Hrabia coraz bardziej był zbity z tropu i wprost zaczynał żałować, że się wplątał w taką awanturę. Przejrzał dobrze romantyczny charakter Teresy, lecz nie spodziewał się po niej podobnego przeczulenia.
— Tereso, twoja egzaltacja przeraża minie! Silisz się na spokój, ale ci go brak.
— A zatem... masz zamiar... zwrócić się do... mojego ojca?
— Dałem mu słowo.. inaczej już zrobić nie mogę... Gdybym się cofnął teraz... mógłbym zaszkodzić mocno twej sławie.
— Och, ty jednak nie kochasz mnie tak, jak ja ciebie... bo ja dla ciebie nie lękałabym się poświęcić sławy... no, ale skoro przyrzekłeś, trzeba dotrzymać słowa... Żądaj mej ręki od ojca dla tego parafjanina, któremu najwyraźniej coś się uroiło... On zakochany we mnie!
— Widzisz Tereso... wszyscy wiedzą o olbrzymim majątku twego ojca...
Bankierówna roześmiała się pogardliwie.
— Ach, więc temu bretończykowi chodzi o mój posag... i gotów ożenić się z córką lichwiarza... stary szlachcic, szuan... No, nie spodziewałam się tego!
— A zatem, będę żądał twojej ręki dla mojego krewnego...
Teresa podniosła głowę; rysy jej przybrały wyraz stanowczości.
— Jeżeli ojciec wspomni mi o tem... odmówię z całą stanowczością... z całą stanowczością powiem mu, że pójdę za mąż tylko za ciebie, za nikogo więcej...
— Niestety Tereso — twój ojciec... człowiek interesu, widząc z jednej strony człowieka bogatego, statecznego, zdolnego do interesów, a drugiej... bankruta, stojącego nad przepaścią... człowieka, który za parę może miesięcy przeniesie się do domu noclegowego....
— Oczywiście, wybierze z pośród was dwóch, twego krewnego... to pewne...
— Tak...
— Lecz ja wybiorę... i wybrałam ciebie i nikt mego wyboru zmienić nie zdoła... Przecież mnie siłą do ślubu z tym baronem nie zmuszą.
— Twój ojciec może rozkazać...
— Będę nieugięta!
— Może cię maltretować... może wywierać ma ciebie presję...
— Już się do tego przyzwyczaiłam!
— Mnie zabroni bywać...
— No, to wtedy... będę musiała wybierać... między... Przyjdę tutaj i powiem ci: Edwardzie, jestem twoja, przybywam do ciebie... uciekaj ze mną... ty jesteś dobry, wspaniałomyślny...
— A gdybym nie pozwolił na to, żebyś moją nędzę dzieliła?...
— Jeżelibyś nie pozwolił?
— Tak.
— Jeżelibyś nie pozwolił... to chyba poto tylko, aby mój zgon widzieć!
Pan de Montal smutno spuścił głowę i nic nie odpowiedział. Coraz bardziej się zastanawiał, Czy nie wplątał się w idjotyczną historję.
— Rozumiem... — ciągnęła Teresa, z przejmującym wyrzutem — wolisz patrzeć na swoje i cudze nieszczęście, niż przyjąć poświęcenie kobiety... która tak gorąco cię kocha i błaga o...
— Tereso, ty nie znasz litości!
— A ty ją znasz?... A więc, skoro serca nasze są złączone... życie moje jest twojem życiem... moje szczęście twojem szczęściem, a twoje mojem... kiedy ty życie sobie odbierzesz, to i ja pójdę za twoim przykładem... jestem gotowa....
Teresa była bliska jakiego ataku.
— To nie są czcze pogróżki... ty mnie znasz... ty wiesz dobrze, jaki mam charakter... W tej chwili bawię u ciebie, chcę być tu i drwię sobie z wstydu i hańby. Pomyśl na podstawie tego, cobym ze sobą uczyniła, gdybyś nikczemnie sobie życie odebrał!
— Nikczemnie, Tereso?...
— Tak, nikczemnie... bo nikczemność jest odebrać sobie życie, ze strachu... przed... przed... majem przywiązaniem i miłością!...
Trudno oddać wyraz, z jakim Teresa wymówiła te ostatnie sława.
Pan de Montal zdołał wreszcie ochłonąć — teraz Teresa należała do niego bezpowrotnie... W najzręczniej symulowanem uniesieniu miłości, zawołał, jakby pokonany ostatniemi sławami swej ukochanej:
— A więc dobrze, Tereso... stanę się godnym twego poświęcenia... będę godnym ciebie, wzniosę się aż do wyżyn, do których tyś się wzniosła, anielska dziewico. Wyrzeknę się wszystkich moich skrupułów... jedno tylko życzenie... jeden cel będę miał przed oczyma; abym połączył się z tobą węzłem nierozerwalnym. Tak, Tereso, przysięgam ci na imię, którego nigdy nadaremnie nie wzywałem, przysięgam ci na świętą pamięć mojej matki, że będę twoim, na wieki!
— A ja! — zawołała Teresa w krańcowem uniesieniu — ja nie znam nic świętszego nad tę moją miłość... zatem na nią przysięgam, że będę twoją, będę twoją na wieki!
I młoda dziewica, z płonącym wzrokiem, z czołem, rozpromienionem radością, wyciągnęła swe ręce ku panu de Montal.
A on wzniósł oczy ku niebu i... z całą bezczelnością wymówił świętokradzkie wyrazy:
— Matko moja, matko moja! Z wysokości Niebios pobłogosław naszemu związkowi! Oto moja przyszła małżonka!
Był to chyba szczyt jego upodlenia — dopełnił go jeszcze szkaradną komedją: oto włożył na palec Teresie pierścionek, mówiąc, wśród głębokiego wzruszenia i rzęsistych łez:
— Tereso... w mojem ubóstwie... tylko jeden klejnot mi pozostał, ale dla mnie nie oceniany, ten oto pierścionek dała mi matka na łożu śmierci — niech zatem ta świętość będzie zakładem naszej czystej miłości!!...
Nie potrzebujemy chyba wyjaśniać czytelnikowi, że był to ten sam pierścionek, który do, niedawna nosiła Julja...
— Ach, jakże mnie kochasz! — zawołała Teresa, — całując pierścionek aktorki i zalewając się łzami. — Edwardzie, Edwardzie, wobec Boga, wobec cieniów twojej matki, przysięgam ci, że zostanę twoją żoną... że wszelkim przeszkodom się oprę!
W tejże chwili w bramie domu rozległ się turkot powozu.
— Mój ojciec! — zawołała Teresa z przestrachem — może już po mnie przyśle?
— Prędzej, prędzej.... zejdź prędzej, Tereso — porwał się pan de Montal. — No, ale cóż ostatecznie zadecydujemy?... Trzeba się spieszyć...
— Że jestem twoją i będę bez względu na cokolwiek — oto moja decyzja.
— A ja jestem twoim, Tereso, twoim na wieki; zostaw mi tylko kilka dni czasu do dokładnego obmyślenia, co właściwie mamy robić... a tymczasem, nie mów nic ojcu.
— We wszystkiem jestem ci posłuszną, Edwardzie, jakbym już była twoją żoną.
Nagle hrabia jakby sobie coś jeszcze przypomniał.
— Ach, Tereso... jutro, jeżeli tylko będziesz mogła, bądź tu o trzeciej znowu... będę na cię specjalnie czekał. Rozmyśliłem się: przypomniałem sobie jedną rzecz i już jutro będę ci mógł wyłożyć moje plany... A więc przyjdziesz napewno, drogi aniele?
— Czy przyjdę Edwardzie?... Teraz mogę już przychodzić bez żadnego wstydu, bez trwogi, bez niepokoju... mam do tego prawo... mówiła młoda dziewica, pokazując panu de Montal pierścionek jego matki, który ucałowała z szacunkiem.
— Aniele, aniele ukochany! — zawołał pan de Montal, padając przed nią na kolana a namiętnie przyciskając jej ręce do ust.
Nagle dziewica schyliła głowę i, dotykając ustami czoła swego ukochanego, wymówiła półszeptem:
— Edwardzie... w imię twojej matki... oto masz pierwszy pocałunek.
I szybko znikła we drzwiach...

Pan de Montal żałował w głębi duszy, że nie może widzieć się z markizem de Beanregard; nigdy przecież nie mógł pochwalić się takim triumfem.

IV.
BUNT.

Nazajutrz po dniu, w którym przysięgłaś że tylko do pana de Montal’a należeć będzie, Teresa, została około drugiej popołudniu wezwania do ojca; zeszła więc do mieszkania rodziców w towarzystwie miss Hubert. Wezwanie to nie było dla niej żadną niespodzianką.
Pani Helvira przebywała w gabinecie męża, co było bardzo rzadkie i zwiastowało, że bankier i jego żona mają do ustalenia b. ważną kwestję. Teresa domyślała, się już o co to chodzi.
Pan Achilles opryskliwie zwrócił uwagę guwernantce, że chce porozmawiać na osobności z Teresą; miss Hubert, wyszła i Teresa została sama z matką i jej mężem. Nastrój od samego początku był tak przykry, tak nieznośnie uroczysty, że przeraził i wstrząsnął nawet Teresą, przyzwyczajoną przecież do okropnej atmosfery domowej państwa Dunoyer.
Gdy już nie było nikogo obcego, pan Dunoyer sprawdził, czy kto nie podsłuchuje, zamknął starannie drzwi gabinetu i rzekł do córki z oburkliwą, sztuczną powagą:
— Chociaż nigdy nie zasłużyłaś niczem ani odwdzięczyłaś się za starania, jakiemi ja i twoja matka cię obsypujemy, jednak damy ci nowy, piękny dowód naszego przywiązania...
— I życzyć-by należało, abyś ten dowód przyjęła niej i z większą wdzięcznością, aniżeli wszystkie dotychczasowe — wtrąciła z cierpkością i ironją pani Helvira.
Bankierowa zauważyła, że już przed tą naradą, przykre wspomnienia jej męża o pochodzeniu Teresy, budzą się z większą, aniżeli zazwyczaj siłą; starała się też ułagodzić surowem, a raczej ordynarnem i pełnem bezmyślnej złośliwości traktowaniem córki; poprostu prowokowała awanturę.
Teresa, oddawna przyzwyczajona do niegrzeczności i złośliwości matki, skłoniła tylko głowę i milczała, jak zwykle, co też właśnie doprowadziło wrzaskliwą panią Helvirę do najwyższej pasji.
— No i mówiłam ci, Achillesie; — rzuciła się teraz — znowu sterczy mierna jak posąg — zawsze to samo! Oto, jak przyjmuje nasze łaski!
— Szczególne doprawdy przyzwyczajenie, Tereso! — zwróciła kię do córki ze złością — masz zwyczaj nigdy nie odpowiadać na czynione ci zarzuty — to jest wyjątkowo nieobyczajne i niegodziwe!
Teresa milczała dalej.
— Czy słyszysz, co mówię?... Ogłuchłaś, czy co? — wrzeszczała pani Helvira coraz głośniej. — Patrzcie ją, nawet nosa nie podniesie!
Teresa wyprostowała się i z jakimś smutkiem, w którym jednak kryła, się prawie pogarda, spojrzała matce w oczy.
— Ho, ho! Do udawania to, jedyna! — awanturowała się pani Dunoyer, siląc się na ironję.
— Zanadto surową jesteś dla mnie, mamusiu — rzekła wreszcie zniecierpliwiona Teresa, bolesnym, przejmującym głosem.
— Co?!... Ona śmie... Ona śmie...
— Uspokój ię, Helviro, uspokój — wtrącił pan Achilles. Wogóle branie Teresy w obronę przed matką sprawiało mu czasami rodzaj przyjemności, jakby tem braniem jej w obronę przejawiał rodzaj wspaniałomyślności. — Gdyby ci chciała ubliżyć — dodał — sama tego będzie żałowała, skoro dowie się, jak świetny los jej szykujemy.
Na te słowa Teresa ledwo pohamowała się od wzdrygnięcia — zrozumiała wszystko...
Są ludzie, do których zaliczali się i państwo Dunoyer, którzy wyświadczają nawet dobrodziejstwa z taką opryskliwością, z taką jakby niechęcią, że wprost zwalniają od obowiązku wdzięczności dla siebie. Dalszy ciąg tej rozmowy pokaże, że cierpki i brutalny początek zgoła nie przeszkadzał temu, że i bankier i jego żona byli pewni, że przystępują do objawienia córce najprzyjemniejszej nowiny. Możliwe nawet, że niedorzeczny wybuch Helviry przypisać należy zazdrości o przyszły los córki: przy całej swej ordynarności i płytkości, żona lichwiarza doskonale odczuwała różnicę, pomiędzy swoim mężem, a konkurentem o rękę Teresy. Pocieszało ją tylko, że znienawidzona dziewczyna opuści wreszcie dom.
A pan Dunoyer ciągnął:
— Tereso, niezadługo kończysz, już lat osiemnaście i czas pomyśleć o twem zamążpójściu.
Młodej dziewczynie serce się ścisnęło; skupiała wszystkie swe siły do walki z nadchodzącą burlą. Pewna była, że w każdym razie nie będzie mowy o panu de Montal.
Bankier dodał.
— Jak mówiłem... czas już wydać się za mąż i właśnie, szczególniejszym trafem, znaleźliśmy świetną partję dla ciebie...
— Tak, niespodziewanie dobrą, wspaniałą — potwierdziła matka.
— Zaraz po zapowiedziach odbędzie się wesele — czy czy jesteś z tego kontenta?
Teresa milczała, jakby piorunem rażona; dziwiła się, że jeszcze nie pada zemdlona.
Tymczasem państwo Dunoyer spodziewali się wybuchu wdzięczności i radości ze strony córki — milczenie jej bardziej ich w pierwszej chwili zdziwiło, niż nawet rozgniewało.
Pierwsza rzuciła się Helvira.
— Spójrz, Achillesie, spójrz — oto nowa próbka wdzięczności tej dziewczyny! Ani słowa, ani uśmiechu — nawet głową kiwnąć nie raczy!... Mówiłam ci odrazu, że to szczęście, na które taka, jak ona zupełnie nie zasługuje. A może też jaśnie panience zachciało się awansować na księżnę... a może też wstydzi się przyznać odrazu, że jest kontenta z małżonka?...
— Ależ mamo, nie mogę być przecież kontenta, czy niekontenta z męża, póki nie wiem, kto właściwie stara się o moją rękę — odpowiedziała Teresa, wlepiając płonący wzrok w matkę.
— Co... póki nie wiem, kto stara się o moją rękę?... — powtórzyła —z przekąsem obrażana Helvira. — Co za bezczelność! Słyszałeś, Achillesie?...
— Zdaje mi się, Tereso, przemówił bankier, pozując na wyrozumiałość — że używasz wyrazów nieco niewłaściwych. Skoro chcemy cię wydać za mąż, to projekt nasz musi być dogodny i dla nas i dla ciebie i nie może być mowy o jakichś zastrzeżeniach.
— Ależ przecież jest konieczne, abym znała osobę mego przyszłego męża i aby ten mąż mi się podobał! — przemówiła Teresa stanowczym głosem.
Państwo Dunoyer osłupieli — spojrzeli po sobie, wzruszając ramionami.
— Ależ to śmiechu godne, ha-ha-ha! — wrzasnęła po chwili pani Helvira — Zapewne zachciało się panience małżeństwa z miłości!
Pan Achilles znowu wystąpił w roli medjatora:
— No, no, uspokój się, Helviro, bądź spokojna... Zobaczysz, Tereso, że upatrzony przez nas kandydat równie będzie odpowiadał twoim pragnieniom i wymaganiom, jak naszym... jest to młody człowiek, bogaty, światły, ze szlachetnego rycerskiego rodu...
— I ido tego baron! — dodała pani Helvira. — Chyba i dla panienki wystarczająca to perspektywa, zostać panią baronową.
— Krótko mówiąc — zakonkludował pan Achilles — mówimy o baronie Ewinie de Ker-Elliot — tym, który tu przed kilkoma dniami gościł na obiedzie... No, teraz to jestem pewny, że nam podziękujesz... Sam majątek pana de Ker-Elliot zasługuje na uwagę: w moich depozytach ma przeszło dwieście tysięcy franków, zaś w swej ojczystej Bretonji wspaniałe dobra i lasy — przytem człowiek to stateczny, oszczędny, nie skąpiec, ani ryzykant, ale umiejący gospodarować... i do interesu ma głowę... Krótko mówiąc, pojutrze wieczorem, przedstawiam ci narzeczonego, a najdalej za miesiąc[6] ślub i wesele.
Teresa nie wiedziała wprost, co ma powiedzieć, bliska była spazmów.
— Ależ pan baron de Ker-Elliot... wcale mnie nie zna... raz mnie widział... zaczęła z wahaniem, łamanym głosem i jąkając się. — Być może że jest to człowiek o wielkich zaletach... ale nie miałam sposobności tych zalet ocenić... przecież prawie z nim nie rozmawiałam... Ależ i on również nie zna mnie, nie zna mojego charakteru... i nie jestem pewna...
— Jakto!... To już zawiele... więc byłabyś aż tak zuchwała... że i mnie śmiesz się sprzeciwiać! — zawołał pan Dunoyer stłumionym głosem, zbliżając się do rzekomej córki. Helvira wprost dusiła się od złości.
— Widzisz, Achillesie, po niej wszystkiego spodziewać się można. Sądzę, że choćby nas miała doprowadzić do śmierci z rozpaczy, nie zawahałaby się ani chwili! Co za zatwardziałość!
— Ależ rodzice chcą zadecydować o losie całego mego życia i nie mogę przyjąć tej decyzji, razem z nakładanemi przez nią obowiązkami, bez zasięgnięcia rady swego serca. Wszak to o mnie chodzi, nie jestem dzieckiem — śmiało odpowiedziała Teresa.
— Czy słyszysz, Achillesie?... Ależ nawet po miej nie sposób było przewidzieć podobnej bezczelności. — krzyczała pani Helvira.
— Ależ, czyś ty oszalała? — próbował całą rzecz obrócić w żart bankier — czy ty sobie na serjo wyobrażasz, że ja z powodu twego jakiegoś kaprysu, nie wydam cię zamąż i to tak, jak mi się wydaje najlepiej!...
— Ach, przecież to rzeczywiście wziąć się, za boki można — dodała pani Helvira. — Nie chcieć być baronową, mieć kilkadziesiąt tysięcy dochodu rocznie? Cóż ty sobie myślisz może, że baron to zamało; chcesz czekać na oświadczyny jakiego księcia... czekaj sobie... Też dama! Myślałby kto, że to córka samego Jowisza!
Delikatna ta i bardzo przyzwoita uwaga wyraźnie miała związek z pochodzeniem Teresy, to też pan Achilles aż powieki zmrużył ze złości i wiecznego oburzenia.
Pani Helvira poczynała już, jak zwykle po niewczasie, żałować niefortunnego konceptu, na szczęście jednak dla niej, cały gniew pana Achillesa skrupił się na córce. Pieniąc się, prawie nieprzytomny od złości, ryknął na Teresę:
— To ty ze mną chcesz zadzierać, panienko!? Dobrze, dobrze... zobaczymy... Nie wiesz tylko z kim będziesz miała do czynienia, boś mnie jeszcze nie widziała w prawdziwym gniewie... Patrz na mnie... patrz mi w oczy!... — zakończył z jeszcze większą gwałtownością chwytając ją z całej siły za rękę i zmuszając, aby patrzyła mu prosto w rozwścieczoną twarz.
Tak, w gniewie człowiek ten był straszny. Pani Helvira, uradowana jego stanem, poczęła mu jeszcze pomagać w dręczeniu córki, której nienawidziła straszliwiej niż on.
— Bądź spokojny, Achillesie! — krzyknęła — musimy z nią dojść do ładu — niechże raz powie — czy zgadza się na tę partję, czy nie... a jeżeli nie, to dlaczego? Taką partję odrzucać... to niesłychane!... Taki zaszczyt dla nas!... No, zobaczymy, zobaczymy! A teraz, niech wraca do swego pokoju i czeka tam na pana de Ker-Elliot... a jeśliby się ośmieliła źle go przyjąć... źle z nią będzie!...
— Ależ nie, to niemożliwe — uspokoił się nieco pan Achilles — ona nie ośmieliłaby się nam sprzeciwiać... zresztą co za powody? Poprostu, Helviro, to zwykła złośliwość, chce, żebyśmy ją prosili. No, ale zobaczymy, czy się ośmieli stroić sobie jakieś żarty ze mną... no, gadaj — czy będziesz się ze mną kłóciła?
— Powtarzam — rzekła Teresa z niewidzianą w niej nigdy dotąd stanowczością — powtarzam raz jeszcze, że nie mogę przyrzekać swojej ręki człowiekowi, którego nie znam i który mnie nie zna... i uprzedzam, że jakikolwiek ucisk na mnie, choćby najbrutalniejszy, nietylko nie zmieni mego postanowienia, ale uczyni je niewzruszonem!
— Doprawdy?... Więc ty... sądzisz... że ja... nie mam na to sposobu?... z trudem wykrztusił pan Dunoyer. — Czyż ty myślisz, że ja tak łatwo wypuszczę z ręki sposobność pozbycia się ciebie z domu... skoro mi się nastręcza?...
Przy calem swem wrodzonem grubijaństwie i nieludzkości, nawet pan Achilles pożałował i zawstydził się tych słów okrutnych, tak bolesny wyraz ujrzał na twarzy Teresy.
Zato pani Helvira miała duszę nikczemniejszą, niż mąż. Ostatnie jego słowa podnieciły ją tylko i wrzasnęła, zupełnie się już nie krępując:
— Tak, Achilles ma zupełną rację... chodzi nam poprostu o pozbycie się ciebie z domu — nic więcej. To będzie dla nas prawdziwe szczęście, skoro się uwolnimy od ciągłego widoku takiej szelmy!

owe to grubijaństwo dotknęło Teresę do żywego; zdołała się jednak pohamować: nagle ujrzała swą sytuację w nowem świetle: przecież, skoro rodzicom chodzi tylko o pozbycie się jej z domu, to czy nie wszystko jedno, komu ją powierzą? Ostrożnie, aby nie wywołać najlżejszego podejrzenia, że serce jej już jest zajęte, spytała:
— Mój Boże, skoro rodzicom chodzi już tylko o pozbycie się mnie, to cóż im na tem zależy, czy poślubię tego barona de Ker-Elliot, czy kogo pierwszego lepszego?
— Mylisz się, bo właśnie bardzo mi na tem zależy — odpowiedział bankier. — Skoro już wszystko chcesz wiedzieć to mogę ci powiedzieć, że chodzi, mi nietylko o pozbycie się ciebie z domu, ale i o interes pieniężny. Pan de Ker-Elliot jest jednym z najsolidniejszych moich klijentów, ma u mnie ogromny depozyt, teraz zaś stanie się, jako twój mąż, moim wspólnikiem w pewnym przedsiębiorstwie, bardzo rentownem. Zrozumiałaś teraz?
— Jakże jesteś dobry, że w ogóle opowiadasz jej o podobnych szczegółach! — przerwała mężowi pani Helvira. — Nie wyobrażasz sobie przecież, żebyśmy byli obowiązani składać jej jakieś sprawozdania z naszych projektów i działań?
— Oczywiście, że nie; chcę ją jednak przekonać, że małżeństwo tę, nietylko jest dla niej samej barzo korzystne, ale jest koniecznością, jest ściśle związane z moim interesem — niechże raz wie, że nie mogę liczyć się z jej fochami z kaprysami, tam, gdzie w grę wchodzą moje sprawy finansowe. Czego się podjąłem, muszę doprowadzić do skutku.
— Ach, a zatem, mój ojcze, sprzedajesz mnie poprostu? A więc poświęcasz mnie jakimś swoim wyrachowaniom pieniężnym?! — wykrzyknęła Teresa z głęboką wzgardą i odrazą. — I sądzisz, że będę mogła, już nie kochać, ale choćby szanować człowieka, który zaślubienie mnie traktuje jak pierwszy lepszy geszeft, a mego ojca, jako zwykłego handlarza?
Pani Dunoyer aż zsiniał ze wściekłości; żona jego porwała się w osłupieniu; przez chwilę zdawało się, że się rzucą na zuchwałą dziewczynę.
— Precz stąd, niegodziwa — zaryczał wreszcie pan Achilles. — Precz! Ale wiedz, że pojutrze pan de Ker-Eliot przybędzie tutaj, dla oficjalnych zaręczyn z tobą — do tej chwili nie wolno ci się wydalać ze swego, pokoju... ale wtedy poślę po ciebie, i... zobaczymy wtedy, kto z nas dwojga... zwycięży!...
Teresa w pierwszej chwili wyciągnęła błagalnie ręce ku rodzicom i ze łzami w oczach chciała ich prosić o zmianę postanowienia... lecz na twarzy lichwiarza malowało się takie upodlenie, że wstydziła się poniżać przed tymi ludźmi. Nigdy zbytnio nie szanowała swych rodziców, teraz atoli uczuła, że ją nic z tą parą niegodziwców nie łączy; więc też podniosła się i z dumnie podniesionem czołem, z pogardliwem i wyniosłem spojrzeniem, odpowiedziała:
— A więc walka! Niech się stanie! Bóg nie może sprzyjać tym, którzy frymarczą swemi dziećmi, dla których małżeństwo jest handlem!
Pani Helvira aż się skurczyła — poprostu zlękła się tak, że nie ośmieliła się zacząć znowu wrzasku; nawet nie odpowiedziała córce.
— Acha... co za zuchwalstwo... co za pycha... co za pogarda... och!!.... — szeptała cicho. — Zawsze była bezczelna... ale nigdy jeszcze nie patrzyła tak groźnie... ach!... tak, przypomina mi teraz... Człowieka... Człowieka, którego najstraszliwiej całe życie nienawidzę, a którego...
Przy całem swem upodleniu i nienawiści do córki uczuła nagle jakby dumę... jakby dalekie niejasne wspomnienie minionego...
Bankier miotał się, jak opętany, chociaż i on zadrżał pod spojrzeniem dziewczyny.
— Chcesz walki?!... — hałasował. — Dobrze... ale strzeż się, bo mogę cię w tej walce zdruzgotać, zdeptać!... Nie wiesz jeszcze, z kim masz do czynienia!
— Już wiem... i dlatego mówię ci prosto w oczy: możesz mnie zdeptać, ale nigdy mnie nie nagniesz do swej woli! — odpowiedziała Teresa, spokojnie odwróciła się i ruszyła ku drzwiom.
Tego już było za wiele; bankier omal nie porwał się na nią z pięściami.
— Nieszczęsna! — zaryczał, siny od gniewu. — Czy wiesz, czem ty właściwie jesteś... czy wiesz, że jedno moje słowo... że mogę cię w tej chwili...
— Achillesie, Achillesie, oszczędź minie przynajmniej! Widziałeś przecież, że jestem jednej myśli z tobą! — zawołała błagalnie pani Helvira, blada z przestrachu, widząc, że mąż przypomniał sobie o cudzołożnem pochodzeniu Teresy. Jednakże, na okrzyk żony, uspokoił się trochę.

Nieszczęsna dziewica była w takiej boleści i rozpaczy, że nie dosłyszała ostatnich słów pana Dunoyer, ani nie zwróciła uwagi na uspokojenie go przez żonę; wybiegła z buduaru matki i powróciła do siebie, aby bez świadków oddać się łzom i rozpaczy, tudzież conajrychlej zawiadomić o wszystkiem swego ukochanego.

V.
WYZNANIE..

Wprowadzimy teraz czytelnika z powrotem do skromnego numeru hotelowego, zajmowanego przez pana de Ker-Elliot w dniu, w którym miał być uroczyście przedstawiony przyszłej swej żonie. Rozmowa Teresy z rodzicami, jaką właśnie przytoczyliśmy, odbyła się wieczorem na dwa dni przed tą prezentacją.
Wielkie wybuchy radości, jad< i wybuchy głębokiej rozpaczy, zostawiają po sobie gorączkowy niepokój, jakby strach i nieustanne wyruszenie.
Ewin miał ujrzeć Teresę o ósmej wieczorem. W ciągu całego dnia wielokrotnie wychodził z domu bez celu; powracał i znowu wychodził. Rysy jego, zmienione gwałtownem wyruszeniem, jaśniały radością; to chodził szybkim krokiem, to nagle się zatrzymywał. Dla służby hotelowej, jak wogóle dla ludzi niższego stanu, zawsze był hojny i łaskawy, dziś jednak tak rozrzucał pieniądze, że w końcu portjerzy zaczęli między sobą szeptać, że jaśnie wielmożny pan baron musi chyba się żenić.
— Ach, jakże czas się wlecze... dopiero czwarta! — gorączkowo mówił Ewin. — Och... jakże nawet oczekiwanie szczęścia może być męczące! To prawie graniczy z boleścią... tak... czasami godziny smutku prędzej przebiegają! Teresa zwróciła na mnie uwagę... przyjmie oświadczyny!... Widocznie przeczuła moje cierpienia i te cierpienia wzruszyły ją....a ojciec zezwala na wszystko... ledwo mnie ujrzał, już sam uplanował to małżeństwo... i ona będzie moją! Ach, teraz poczciwy ksiądz de Keronëllen nie będzie wyrzucał mi niedorzecznych marzeń, ani prawił o mym braku równowagi umysłowej. Gdybym nie marzył... gdybym nie wywoływał tego uroczego widziadła, byłbym zapewne ożenił się z jakąś pospolitą dziedziczką, a teraz... mam zaślubić ją... tak piękną... tyloma przymiotami obdarzoną!... Doprawdy, to chyba cud jakiś! Czyż nie można uwierzyć, że jakaś dobroczynna wieszczka znajduje przyjemność w urzeczywistnieniu marzeń ludzi!
— Więc Teresa będzie moją! Wprowadzę ją do zaimku mych ojcowi, będę, z nią przebiegał nasze pola, lasy, łąki i skały! Ach, będę siedział z nią tam, gdzie nieraz płakałem samotny, gdzie przyzywałem ją i kochałem, nigdy jej nie widząc... Ona... mój sen prawdziwy... ona pojmie niesamowitość tej namiętności, skoro jej pokażę ten portret, który mnie natchnął miłością... kiedy moi wierni, służący będą z płaczem całowali jej ręce... jakie szczęście., ileż szczęścia!...
— Och, tak... wiem, że Teresa.głęboko odczuwa piękno natury... jej ojciec mówił mi przecież o tem... a więc moje przeczucia w niczem mnie nie omyliły!... Och, jakież to szczęście... siedzieć zimę przy kominie, gdy wiatr będzie huczał na dworze, a burza srożyła się nad skałami wybrzeża... jakże przyjemnie, będzie brzmiał jej głos melodyjny, który już teraz wciąż dźwięczy w mem sercu... Och, jakże ona pokocha to życie szczęśliwe i samotne!... Przecież ojciec jej mówił mi, że ona zawsze marzyła o Bretanji.
Znowu gorączkowo spojrzał na zegarek — pomyślał, że się spóźnia, więc wyszedł sprawdzić na zegarze hotelowym; ponieważ i tam było jeszcze zawcześnie, poszedł sprawdzić na ulicę, wreszcie powrócił do swego pokoju i dalej chodził z kąta w kąt.
— Nie wiem,(dlaczego... ale ma jej melancholijnej twarzy wyryta jest namiętność... choć spokojna... Zdaje się, że, jak i ja zrodzona jest do samotności. A ileż ona będzie robiła dobrego! Jakże nasi rybacy, nasi czynszownicy, słudzy, ubodzy, będą ją błogosławili!... Ale — uśmiechnął się baron — co za głupią minę będzie miał ten prorok od siedmiu boleści... Mon-Nader! Zaklinał się, że mnie w listopadzie djabli wezmą, a okazało się, że w listopadzie pojąłem anioła za żonę... nie mnie, ale całą jego wieszczą sławę djabli wezmą... Ale... szczególniejsza rzecz: wydaje mi się, że po raz pierwszy spotkawszy się z nią, nie będę wcale zmieszamy, że, rozmawiając z nią, będę jakby kontynuował rozmowę, którą z nią miałem przed kilku miesiącami! Nie chciałem mówić ojcu o wszystkich romantycznych okolicznościach, jakie obudziły we mnie tę miłość — bo człowiek mądry i dobry, ale możeby tego nie zrozumiał — lecz ona, ona je pojmie odrazu!... Jakże wtedy łatwo się wytłumaczy sympatja, jaką w niej odrazu wzbudziłem!... Niekiedy wydaje mi się, że ona stale była ze mną w jakimś tajemnym związku, że kiedy mówiłem do niej w Bretonji, to ona mnie słyszała... No, to już warjacki pomysł! — uśmiechnął się znowu, wzruszając ramionami — bredzę jak szaleniec!... Ach... jakże czas się wlecze... no, już wieczór zapada...
Znowu wybiegł, zobaczyć godzinę i znowu wrócił bez rezultatu.
— Och, godziny, godziny!... Możebym już wyszedł... nie, na co to by się przydało? Znowu bym wrócił... niepotrzebnie bym chodził i denerwował się jeszcze więcej... Wola Boga wyraźnie się przejawiła w tem małżeństwie... och, dobroci nieskończona! Nieprzeniknione zamiary, dzieło, tajemnie dokonane!... Początkowo myśli moje płyną błędnie, niepewnie... następnie znajduję ten portret który mym myślom nadaje postać... potem ksiądz de Keronëllen podsuwa mi myśl wyjazdu do Paryża, po to właśnie, abym o tym portrecie zapomniał... aż tu natrafiam na uroczą dzieweczkę... tak do tego portretu podobną... a wkońcu zaślubiam anioła! Ach, jakże cudowny zbieg wypadków!... Kobieta, z twarzy podobna do Teresy, wniosła w dom mej rodziny przed wiekiem nieszczęście... Teresa, przeciwnie, otrze łzy tylu nieszczęśliwym, a ja będę ją błogosławił!... Być może, że nasz dziad, z góry za nas odpokutował... może szczęście, jakie mnie czeka, to nagroda za jakiś szlachetny czyn przed wiekami, to wynagrodzenie za jakieś cierpienia bez winy mych przodków!... Chyba tak, bo ja sam czemże na podobne szczęście zasłużyłem?... A może Teresa przychodzi, aby się odpłacić, zadośćuczynić, zmazać krzywdy, uczynione naszej rodzinie przez jakąś kobietę, do innej podobną.
Wreszcie zaszło słońce.
Nagle zapukano do drzwi. Wszedł jeden z garsonów hotelowych i rzekł do pana Ewina.
— Jaśnie wielmożny panie baronie, jakaś kobieta chce pana widzieć!
— Mnie? — zdziwił się Ewin.
— Tak, jaśnie wielmożny panie. Pyta wyraźnie o pana barona de Ker-Elliot. Wygląda na jakąś pokojówkę wielkiej damy.
— Proś, niech wejdzie.
Garson wybiegł i po chwili weszła kobieta w czarnym kapeluszu i czarnej salopie; głęboko skłoniła się przed Ewinem; z wyglądu była to rzeczywiście typowa subretka.
— Czego pani sobie życzy? — spytał Ewin; zdawało mu się, że już ją gdzieś widział.

— Przychodzę do pana z bardzo ważnem poleceniem... bardzo ważnem... — szepnęła cicho i podała baronowi następujący bilecik:
Panie Baronie de Ker-Elliot!
W imię honoru i uczciwości Pana, w których pokładam ufność najpewniejszą, racz pan udać się za osobą, która odda ci ten bilecik; nie pytaj o nic i podążaj tam, gdzie ona cię poprowadzą.
Teresa Dunoyer.

Baron spojrzał z osłupieniem na kobietę i rzekł z żywością.
— Prowadź minie, pani, idę za tobą.
Była to panna Rozalja, pokojówka Teresy — pisaliśmy już, że dziewczyna ta była przekupiona przez de Montal‘a.
Ewin wyszedł z tajemniczą przewodniczką; przed bramą hotelową dziewczyna kazała mu iść za sobą; na rogu ulicy czekał już na nich fiakier.
Ewin siadł do powozu obok panny Rozalji. Tknęło go jakieś nieokreślone przeczucie... ten szczególny krok panny Teresy zmieszał go i zaniepokoił; pogrążył się w smutnej zadumie i znowu począł konać w nieznośnych cierpieniach.
Nie zdawał sobie sprawy, jak długo jadą i przez jakie ulice; wreszcie powóz zatrzymał się; baron poznał dom pana Dunoyer. Było już zupełnie ciemno; panna Rozalja kazała zatrzymać powóz i szepnęła baronowi:
— Niech jaśnie pan nie wchodzi na wielkie schody, a podąża za mną...
Portjer stał właśnie przed bramą, lecz widząc pokojówkę panny Dunoyer, nie zwrócił żadnej uwagi na towarzyszącego jej mężczyznę; wiedział zresztą, że panna Rozalja ma dużo wielbicieli. Ewin spokojnie obszedł fasadę domu.
Idąc wciąż za dziewczyną, dostał się przez schody, przeznaczone dla służby, do apartamentu, na którego drzwiach widniał bilet wizytowy jakiegoś Bernard‘a — był to apartament, wynajęty przez pana de Montal. Było około szóstej. Panna Rozalja ostrożnie otworzyła drzwi i szepnęła:
— Jaśnie wielmożny panie baronie — panienka czeka tam na pana.
Gdy Ewin wszedł do ciemnej komnaty, zamknęła za nijm drzwi i zniknęła.
Pan de Ker-Elliot spostrzegł odrazu, że w sąsiednim pokoju pali się światło; uchylił jego drzwi i ujrzał... pannę de Dunoyer.
Teresa była blada; oczy jej płonęły gorączkowym ogniem, stała oparta o komin; wyraz jej twarzy ściął Ewinowi krew w żyłach.
W czasie pierwszego zetknięcia się z Teresą, gdy dostrzegł jej podobieństwo z damą z portretu, z Treff-Hartlog, penkun-ger‘owi podobieństwo to wydało się raczej, że tak powiemy, materjalnem, niż moralnem; fizjonomja Teresy wydała mu się łagodną i melancholijną. Teraz tymczasem, groźny, dumny wyraz jej twarzy, odrazu przypomniał mu rysy złego ducha jego dziada, o równie mroźnem, srogiem i złośliwem spojrzeniu; zabobonne jego obawy zbudziły się nagle na mowo, połączone z innemi uczuciami, poprostu sparaliżowały mu umysł.
Wpatrywał się w Teresę wzrokiem obłąkanym, trwożnym.
Po kilku minutach przygnębiającego milczenia, Teresa pierwsza przerwała ciszę gniewnym głosem:
— Czy pan wiesz, gdzie jesteś?
— Sądzę, że w mieszkaniu, które pani wraz z siostrą zajmuje...
Teresa uśmiechnęła się gorzko.
— Jesteś pan u pana de Montal.
— Co?... U pana de Montal?... Doprawdy, nie rozumiem.
Twarz Teresy stała się bardziej jeszcze ponurą, pogardliwą.
— Powtarzam panu... panu, który chciał... kupić mnie od mego ojca... że jesteś teraz u pana de Montal.
— Pani...
— Może pan zrozumie wreszcie, że z tego targu nic nie wyjdzie. I pan de Montal tu był... przed niecałą godziną.
— Ależ pan de Montal tutaj nie mieszka! — wykrzyknął Ewin.
— Och, jakże trudno coś panu wytłumaczyć... co za głowa!... Przecież pan de Montal oddawna wynajął te trzy pokoje i przepędza tu dni — całe... i ja, kiedy mogę, podzielam jego samotność... krótko mówiąc, pan de Montal jest moim kochankiem... czy jeszcze masz pan zamiar dobijać się o maję rękę?...
Ewin wydał długi jęk i zakrył twarz rękoma.
— Teraz — mówiła Teresa ze wzgardą — odsłoniłam ci, mój panie moją tajemnicę... skoro moi rodzice powrócą za godzinę... możesz im powiedzieć, szanowny panie, o wszystkiem....zezwalam ci.
— Och, Boże, Boże!... — szepnął Ewin w niewysłowionej rozpaczy.
— Żeby pana zmusić do wyrzeczenia się bezsensownego zamiaru poślubienia mnie, nie miałam odwagi odwoływać się do twego charakteru... Powiem tylko, że, jeśli, mimo tego wyznania, będziesz mnie prześladował, przysięgam przed Bogiem... i już przysięgłam, że sto razy umrę, zanim zgodzę się ma to małżeństwo... powinieneś pan już zorjentować się w moim charakterze i wiedzieć, do czego jestem zdolna.
— I pani pisała?...
— Napisałam do pana, aby panu powiedzieć, że nie będę niczyją... poza panem de Montal; lękam się tylko, Czy to będzie dostateczne do skłonienia ciebie do wyrzeczenia się myśli o mnie... Mój ojciec jest bogaty... i to zapewne leży u podstaw tej nagłej miłości...
— Więc pani tak o mnie sądzi?... Och, Boże, Boże! — rozpaczał Ewin.
— Czy ja tak sądzę? — zawołała Teresa z obrzydzeniem. — Alboż postępowałeś pan choć chwilę, jak człowiekowi uczciwemu i szczeremu przystało? Nie dbając zgoła o moją zgodę, nie znając mnie, nie kochając, boś mnie przecież zaledwie w przelocie widział, podbechtałeś pan chciwość mojego ojca i skłoniłeś go aby mnie zmusił do tego małżeństwa — ze strony bowiem ojca była to nie propozycja, ale wyraźny, kategoryczny rozkaz, połączony z groźbami i obelgami. I pan jesteś sprawcą, albo conajmniej współwinowajcą moich cierpień, i dlatego pana nienawidzę!
— Jak ją zwiedziono... mój Boże... jak ją zwiedziono?..
— Zadziwia pana, że panu daję odkosza? Czyż nie powinnam być w siódmem niebie, że podzielę pański majątek, zdwojony jeszcze mojem wianem?... Bo zapewne spodziewasz się, że zaślubiając bankierównę i oddając cały swój kapitał w administrację jej ojca, będziesz pławił się w złocie? Rachuby twoje są słuszne... tylko o jednem zapomniałeś!
— Biada mi, biada... nieszczęście mnie ściga! — mówił Ewin, bliski obłąkania. — Opatrzność jeszcze nie jest nasycona losem mego dziada... i moje przeznaczenie spełnić się musi... Och, jakże się zawiodłem!
— Przykro ci, panie, żem twe zamiary przejrzała?... Ale czuć przykrość, to nie dosyć... to wstyd i hańbę ci przynosi! Podły wobec kobiety, którą potraktowałeś, jak towar... przeniewierstwo popełniłeś wobec przyjaciela... nie dotrzymałeś mu wiary!... Tak, to zamiast, jak przyrzekałeś, czekać na wynik starań pana de Montal, podstępnie poszedłeś dobijać targu o moją rękę!
— Ja?... ja?... — zawołał Ewin, zdumiony tem oskarżeniem.
Teresa roześmiała się pogardliwie.
— A czy pan wiesz, jakiego człowieka zdradziłeś? — zawołała z uniesieniem. — Czy wiesz, do jakiego stoipnia posunął pan de Monital swą uczciwość! On mnie kocha, kocha namiętnie... i wie o mojej wzajemności... i chociaż wieleby go kosztowało, aby nie zdradzić wiary przyjaciela, poszedł do mego ojca, w chwili, gdyś pan łamał swoje słowo. I czy pan możesz liczyć na serce, które bije dla takiego człowieka? Mój panie, jesteś albo fenomenalnie próżny, albo fenomenalnym głupcem.
Gniew i uniesienie Teresy dadzą się w pewnej mierze usprawiedliwić. Złudzona przez pana de Montal, lękała się wciąż, aby nie popełnił samobójstwa, następnie, miłość jej była zagrożona; wreszcie zaś, pan de Montal usposobił ją niekorzystnie dla swego rywala, gorące zaś pochwały ojca przedstawiły jej młodego barona w jaknajgorszem świetle. Teresa nigdy zbytnio nie szanowała rodziców, teraz zaś każdy człowiek, cieszący się sympatją tego lichwiarza, stawał się dla innej pogardy godnym.
Ewin spadł z takich wyżyn uniesienia i zachwytu, że nie miał siły bronić się i usprawiedliwiać; zresztą z gorzkich wyrzutów Teresy część tylko dosięgała jego świadomości. Pogrzebany w gruzach swych nadziei i marzeń, stracił prawie przytomność i zaledwie widział i słyszał, co się dokoła niego dzieje. Jedyną myślą jaka nasuwała się jego skołatanemu umysłowi, było: być posłusznym woli Teresy i zerwać wszelkie stosunki z panem Dunoyer.
W udręczeniu usiadł, oparł czoło na dłoni i siedział, niezdolny do wymówienia słowa choćby.
Teresa spoglądała nań pogardliwie, ale zarazem w spojrzeniu jej malował się rosnący niepokój. Osłupienie barona przypisywała wstydowi, albo wyrzutom sumienia.
Powoli młoda dziewica poczynała u czuwać, że energja jej słabnie... zaniepokoiło ją, że tak się szczyciła ze swej niesławy wobec człowieka, nieznajomego przecież. Po gorączkowem wysileniu przeżywała pewien rodzaj upokorzenia poprostu.
Przewlekające się milczenie Ewina poczęło trwożyć Teresę. Pomyślała, że przecież człowieka tego obraziła i nagle zlękła się — wychowana wśród ludzi mściwych i przewrotnych, drżała przed zemstą człowieka, którego najlepiej charakteryzowało to, że się cieszył takiem zaufaniem pana Achillesa Duuoyer! Cóż on mógł uczynić?
Wreszcie pen-kan-ger podniósł głowę; męska, wyrazista jego twarz sprawiała wrażenie przygnębiające: na tle czarnej brody i włosów, bladość jego bardziej jeszcze rzuciła się w oczy; podniósł się z załzawionemi oczyma, zbliżył się do Teresy, delikatnie ujął ją za rękę i, patrząc przez chwilę w milczeniu w twarz młodej dziewczyny, począł mówić głosem stłumionym:
— Tak, teraz poznaję ten sam wzgardliwy uśmiech... to groźne spojrzenie... Mor-Nader ma słuszność, kwiat grobowy kwitnie w czarnym miesiącu... I ja zobaczyłem ją w czarnym miesiącu... Nieszczęście... nieszczęście!.. Moje przeznaczenie się spełni... ale i twoje także, młoda dziewica... jak los tamtej się spełnił, choć mego dziada zgubiło... jakże to smutne, bardzo smutne...
Na te wyrazy, które Ewin wymówił łagodnie i z boleścią, gniew i pogarda Teresy ustąpiły miejsca osobliwemu uczuciu. Było to zjawisko psychologiczne, trudne do wytłumaczenia: przez chwilę zdawało się jej, że to właśnie ten mężczyzna, który stał przy niej i tak słodko na nią spoglądał, był ową istotą idealną, którą kochała, o której marzyła, a której pan de Montal był tylko potworną imitacją, Straszydłem w masce Renego.
Jakieś niebiańskie światło rozjaśniło na chwilę umysł Teresy i dało jej poznać prawdę. W czasie tego uroczego zachwycenia, szybkiego jak błyskawica; przez chwilę mignęły jej w świadomości obrazy jej samej i Ewina, jaśniejące szczęściem i pogodą; trzymała rękę Ewina, czuła, jak drży i mimowoli ściskała ją równie dłużącą ręką.
Lecz po chwili uczuła, jak stacza się w jakiś mrok...
Potem wydało się jej, że wstaje z jakiegoś dziwacznego snu...
Znowu ujrzała przed sobą jakiegoś pospolitego jegomościa, chciwego i prostackiego bretońskiego szlagona, którego wprowadziła w kłopot jej duma, i pogarda i który bełkocze jakieś nędzne i bezmyślne usprawiedliwienie.
Cóż mamy sądzić o tym dziwnym, przelotnym stanie Teresy?
Cóż nie było to jednem z tych natchnień przelotnych, które budzą się pod wpływem nieświadomej sympatji wzajemnej, jedno z tych świateł niebiańskich, które rozjaśniają ciemności, w których ukryte są oba serca, dla siebie stworzone, ten okrzyk, rozdzierający duszę na widok prawdziwego szczęścia, które się pokaże na chwilę i znika na zawsze, bo tak chce przeznaczenie...
I jeszcze jedna rzecz szczególna: w pamięci Teresy nic się nie zachowało z tej błogiej chwili — ocknąwszy się i uczuwszy rękę Ewina w swojej, odepchnęła ją gwałtownie i zarumieniła się ze zdwojonego gniewu.
I pen-kan-ger w tejże chwili przeżywał zachwycenie wzrok jego nie opuszczał wzroku Teresy... i on doznał uczucia niebiańskiego szczęścia, nie dlatego, że sam widok Teresy sprawiał mu rozkosz niewysłowioną, ale że i ona darzyła jego uczucia wzajemnością.
Lecz wszystko przeminęło.
I Ewin obudził się jak ze snu, na poruszenie Teresy, odpychającej z brutalną wzgardą jego rękę.
Powróciwszy do przytomności, z podwójną siłą uświadomił sobie, w jak nieznośnej sytuacji się znalazł. Postanowił jaknajśpieszniej skończyć męczącą scenę.
Cichym, łagodnym i spokojnym głosem do panny Dunoyer:
— Czy zastanę ojca pani?
— Nie, mój panie — powróci razem, z moją matką dopiero na wpół do siódmej — pan zaś jest proszony na ósmą. — Zapewne chcesz im donieść, że kocham pana de Montal, że już jestem jego kochanką i że tylko do niego chcę należeć. Pozostawiam panu wolną rękę — ja jestem gotowa na wszystko.
Oburzenie i wzgarda Teresy zdawały się wzmódz jeszcze po chwili, w której uległa jakiemuś mimowolnemu rozczuleniu.
— Idź pan, idź, ja się niczego nie lękam — mówiła. Żadne nieszczęście mnie dosięgnąć nie zdoła. Skoro pan de Montal mnie kocha, żadna siła nie zdoła mnie zmusić, abym za kogoś innego... za ciebie... ciebie, sprawcę mych cierpień.... Gdyby nie twoje żądanie, mój panie, gdyby nie targi z mym ojcem, ojciec nie odmówiłby hrabiemu mojej ręki — przecież jemu chodzi tylko o pozbycie się mnie z domu — ale tyś olśnił go perspektywą zostania wspólnikiem bogatego szlachcica. Biada, biada tobie — bo nigdy mnie nie kochałeś i unieszczęśliwiłeś mnie tylko dla nasycenia twej podlej chciwości! Ale już nie licz...
I Teresa rozpłakała się.
Pan de Ker-Elliot odczuwał wprost dziką rozkosz na widok jak Teresa straszliwie się pomyliła. Niekiedy boleść dochodziła do takiego natężenia, że człowiek poczyna się nią delektować i nie chce przed nią uchodzić.
Kilkakrotnie pan de Ker-Elliot chciał zapytać Teresy, czy pan de Montal mówił jej o tajemniczym portrecie i o romantycznych okolicznościach, jakie obudziły w nim tę miłość; jednakże, na widok stanu młodej dziewicy, nie zdobył się na zadanie tego pytania... Pocóż wogóle miał jeszcze co mówić — panna Dunoyer urągałaby jedynie na widok jego cierpień i, jeżeli nawet nie parsknęłaby mu na tę historję śmiechem w oczy, to zapewne uczucia jej do pana de Montal nie osłabłyby ani na chwilę.
Ewin zanadto przytem był dumny, aby otwierać swe serce w podobnych okolicznościach. Przytem, siły jego były już wyczerpane.
Wyszedł, zataczając się, jak pijany.
Wolnym krokiem powrócił do siebie; opanował go jakiś dziwny, przerażający spokój; wydawało się, że straszliwa katastrofa nie zrobiła na nim żadnego wrażenia.
Zaraz po przyjściu, napisał do pana Dunoyer, że nieprzewidziane okoliczności zmuszają go do natychmiastowego wyjazdu i do wyrzeczenia się ręki Teresy.
Chciał ten list posłać przez garsona, lecz, po chwili namysłu, wrzucił go do skrzynki pocztowej; pomyślał, że możeby bankier, odczytawszy tę wiadomość, przybiegłby pośpiesznie do hotelu.
Po wyekspedjowaniu tego listu, pan de Ker-Elliot zapadł w głęboką, przygniatającą zadumę. Jak przez cały ten dzień zapowiadający się tak słonecznie, a zakończony potwornem zdruzgotaniem wszystkich jego marzeń, mówił sam do siebie:
— Ach... niedawno omal mię nie doprowadziła do obłędu miłość do idealnej istoty... o której sam byłem przekonany, że istnieje tylko w mojej wyobraźni... Teraz wiem, że ta istota żyje, widziałem ją i mogła do mnie należeć, ale będzie cudzą... Tak, Teresa kocha jego, a mnie tak nienawidzi, że z dumą mi wyznała, że już nie jest dziewicą... Niepodobna, by miłość i nienawiść osiągnęły takie natężenie.... A przecież kochałem ją... i kocham jeszcze... i, gdyby jutro umarła, kochałbym dalej... Teraz wszystkie moje urojenia, zabobonne trwogi, obstąpią mnie ze zdwojoną siłą... Tak, przeczucie mnie nie myli... w przyszłym czarnym miesiącu chyba oszaleję, albo pozbawię się życia... Nie, Mor-Nader niezawsze bredzi od rzeczy...

Nazajutrz Ewin de Ker-Elliot wyruszył do dalekiej Bretonji.

VI.
KATASTROFA.

W chwili, gdy zrozpaczona Teresa zdecydowała się wezwać tajemnie Ewina de Ker-Elliot i wyznać mu swą miłość do pana de Montal los tej nieszczęśliwej był już przesądzony... już trzeci dzień była kochanką hrabiego..
Wieczorem po owej okropnej rozmowie z rodzicami, zamknęła się w swem mieszkaniu. Dnia tego, państwo Dunoyer, aby ukarać ją jeszcze surowiej, swoim zwyczajem wybrali się z Klementyną i miss Hubert do jakiegoś teatrzyku. Teresa na to tylko czekała: nie zwlekając, pobiegła do apartamentu hrabiego, który tego dnia oczekiwał na nią wyjątkowo długo.
Łatwo domyśleć się, co nastąpiło: nadużywając zaufania, bojaźni, rozpaczy, uniesienia i zaślepionej miłości nieszczęśliwej dziewicy... uwiódł ją z całą łatwością.
Gdyby źródłem postępowania tego nikczemnika nie była najpodlejsza chciwość, możnaby je usprawiedliwić, zwłaszcza, że przecież szczerze dążył do poślubienia Teresy, lecz z tak niskich ¡i interesownych pobudek mogły płynąć jedynie podłości. Zobaczymy zaraz jak uwiedzenie Teresy miało mu posłużyć za gwarancję, że ją poślubi.
Teresa przybywała doń codziennie, jedynie w dniu, w którym wezwała Ewina, hrabia wieczorem już przyszedł, albowiem... poszedł do Julji. Nazajutrz, pan Dunoyer listu Ewina jeszcze nie otrzymał; przez cały wieczór oczekiwał go z niecierpliwością; następnego dnia już się wybierał na Montmartre, lecz nawał zajęć zmusił go do odłożenia tej wizyty na wieczór. O trzeciej po południu, Teresa udała się do kochanka, jak zawsze.
Hrabia przyjął ją na kolanach, wśród nieskończonych zapewnień o swej dozgonnej wierności i najgorętszej najżywszej miłości.
— Edwardzie!.. — jesteśmy ocaleni. Dużo minie to kosztowało... ale teraz ojciec napewno zezwoli na nasze połączenie! — zawołała, rzucając się w objęcia kochanka i zalewając się łzami.
— O czem mówisz, Tereso droga?
— Wczoraj pożegnawszy się z tobą, napisałam do pana de Ker-Elliot, aby tu przyszedł; Rozalja odniosła mu list i przyprowadziła go tu...
— Tutaj... Tereso, jakto, tutaj?...
— No tak, do ciebie.
— A to poco?
— Aby mu powiedzieć, że jestem twoja — czy sądzisz teraz, aby pan de Ker-Elliot miał jeszcze czelność starać się o mnie?
— Więc tyś aż na to się zdobyła, szlachetna i odważna kobieto! — wołał de Montal, znowu padając Teresie do nóg. — I cóż on odpowiedział?
Teresa roześmiała się nerwowo.
Zaledwie mógł wyjąknąć kilka wyrazów... tak był zbity z tropu. Wyrzuciłam mu ostro niedotrzymanie słowa, jakie ci dał i nikczemność pobudek, jakie go kłoniły do starania się o moją rękę...
— I tyś powiedziała mu to wszystko?... Och, zaledwie mogę uwierzyć.
— Tak. Mój ojciec, dążąc do wydania mnie za pana de Ker-Elliot ze względu na swój interes, nie chciałby i słyszeć o tobie, jako o swym zięciu; skoro jednak pan de Ker-Elliot rejteruje — dlaczegóż ojciec nie miałby zgodzić się na wszystko... przecież sam mi powiedział, że chodzi mu tylko o pozbycie się mnie z domu... To są jego wyrazy... Alle teraz nic mnie to nie obchodzi; teraz jeszcze jestem szczęśliwsza, że mnie przed tobą nikt nie kochał...
— Duszo mej duszy! Bądź pewna, że wynagrodzę cię za wszystko, coś ucierpiała w swem smutnem dzieciństwie. Co do pana de Ker-Elliot, to, równie, jak ty jestem głęboko przekonany, że cofnie swe żądanie, wcale nie uczciwie postąpił, udając się do twego ojca, pomimo że dał mi słowo i słusznie, bardzo słusznie go ukarałaś... wątpię jednak, alby dalej jeszcze posuwał swoją bezczelność... Jak więc moja najdroższa, skoro już jesteśmy zabezpieczeni co do zejścia mego kuzyna z placu, możemy już jutro kołatać do twego ojca... Teraz zaś jesteś moją... jesteś moją... żoną i trzeba zaraz...
W tej chwili rozległo się gwałtowne stukanie do drzwi.
— Jestem zgubiona! — zawołała Teresa, omal nie mdlejąc z przestrachu.
— A do djabła... prędzej, niż myślałem! — mruknął do siebie de Montal, tak, że jego kochanka nie dosłyszała tych słów.
Po chwili, z wyrazem najwyższego niepokoju i trwogi zawołał:
— Ach, Boże, co to znaczy?
— Ach... muszę — mówiła Teresa, tuląc się do pani de Montal. — Wczoraj za nic wstyd sobie miałam, ponieważ wyznanie mej niesławy ocalało nas, lecz dziś.... ach.... raczej śmierć!...
— Ależ to głos twego ojca!.. — zawołał pan de Montal, nadsłuchując.
— Och, Boże, Boże, zlituj się nade mną — on mnie żabi je! — mówiła Teresa.
Hrabia otworzył drzwi do przedpokoju; w chwili, gdy był obrócony tyłem do Teresy, po twarzy jego przemknęło się jakby zadowolenie. Przez otwarte drzwi słychać było wyraźnie wielki tumult na schodach; wśród hałasu wypróżnił się donośny, energiczny głos pana. Achillesa Dunoyer:
— Otwórz, panie de Montal, otwórz, bo każę drzwi wyważyć!
Harmider podwoił się.
— Żadnego wyjścia, żadnej ucieczki! — lamentował hrabią, biegając, jak opętany.
— Edwardzie, ratuj mnie, ratuj! — wołała, nieszczęśliwa Teresa, czołgając, się przed kochankiem na kolanach.
— Panowie, biorę was na świadków — zagrzmiał znowu pan Achilles — że pan de Montal zamknięty jest ze swą kochanką, panną Teresą, zamieszkałą w mym domu, że nie chce mi otworzyć, wobec czego przysługuje mi prawo wyłamania drzwi. Józefie pchnij mocno!
— Tak, tak... pchnij mocno!... — powtórzył cały chór głosów, pomięszanych ze śmiechem.
Potężne uderzenie zachwiało drzwiami. Teresa pojęła, że czeka ją hańba publiczna, nad którą śmierć wołałaby.
Jednym skokiem znalazła się przy oknie, otworzyła je i byłaby wyskoczyła, lecz pan de Montal zdążył ją powstrzymać.
W tejże chwili drzwi rozwarły się narozcieź...
Na schodach tłoczył się cały tłum lokatorów, i służących, ściągniętych hałasem. Pan Achilles dążył do wywołania skandalu jaknajbardziej publicznego.
— Panowie! — zawołał teraz z triumfującą radością, odwracając się ku ludziom i wskazując na Teresę, bladą, prawie zemdloną na rękach pana de Montal; panowie, jesteście świadkami, że ta... była zamknięta ze swym kochankiem... jak powiedziałem... lecz zaraz ujrzycie coś weselszego jeszcze... Natychmiast przepędzę z domu tę szelmę!... Panowie, zaczekajcie, jeżeli jesteście ciekawi, tylko słów kilku z panem de Montal.
Odpowiedziały mu nowe krzyki i śmiechy. Na wieść że tak znakomity i możny człowiek wyprawia brewerje, jak pijany rzemieślnik, zbiegano się już nawet z ulicy; drzwi nikt nie pilnował, bo portjer zaśmiewał się w pierwszym rzędzie. Nawet de Montal, który, jak zaraz zobaczymy, wiedział zgóry, co zajdzie, nie spodziewał się po bankierze takiego zaniku godności własnej. Przecież pospólstwo śmiało się nietyle z rozwięzłej córki, co z jej awanturującego się ojca.
Hrabia pośpiesznie przeniósł Teresę do sypialnego pokoju.
Bankier zamknął wreszcie przedpokój — nędzny te,n człowiek doskonałe orjentował się, że wprowadzenie gapiów do cudzego mieszkania groziłoby mu odpowiedzialnością. Wszedł sam do pokoju, gdzie schronili się kochankowie.
Przez chwilę wszyscy troje milczeli.
Pan Achilles Dunoyer, patrząc na Teresę z szatańską radością, zacierał ręce i szyderczo śmiał się do panu de Montal.
Teresa, blada, jak trup, z włosami w nieładzie, z błędnemi ¡oczyma, siedziała w fotelu, konwulsyjnie ściskając rękę pana de Montal, który stał przy niej — przerywanym głosem powtarzała:
— Nie opuszczaj minie, nie opuszczaj!
Hrabia zachował krew zimną — przecież wszystko działo się według jego przewidywań, on to bowiem tę scenę przygotował.
Tak! Tegoż dnia rano bankier, przeglądając przybyłą korespondencję, znalazł, oprócz listu Ewina, o którym już wiemy, anonim, uprzedzający go, że jego córka miewa, codziennie schadzki z panem de Montal w garsonierze na czwartem piętrze i że może to sprawdzić bardzo łatwo.
Pan Dunoyer dostrzegł o trzeciej, że miss Hubert i Klementyna wychodzą na zwykły spacer; guwernantka powiedziała mu, że panna Teresa, czając się trochę niedobrze, pozostała w swym pokoju na górze.
Bankier zaczaił się na drągiem piętrze klatki schodowej — po chwili usłyszał, jak Teresa otwiera drzwi i idzie na górę. Natychmiast narobił straszliwego hałasu; pani Helviry na szczęście nie było iw domu, lecz i bez niej zrobił się skandal dostateczny.
Autorem tego anonima był... de Montal! Cel tego zniesławienia Teresy był bardzo prosty: para de Montal chciał w ten sposób zmusić bankiera, któryby przyłapał go z jego córką, do przystania, na natychmiastowe ich małżeństwo.
Nienawiść pana Dunoyer do tej dziewczyny zdawała się służyć hrabiemu nawet ponad jego życzenia i rachuby — spodziewał się wpadnięcia rodziców swej kochanki — tymczasem ujrzał widowisko dla całej ulicy, po którem Teresa mogła zostać tylko jego żoną.
— Proszę pana — rzekł do bankiera, tonem żalu i szczerości — jestem winien... czuję, jak słuszne jest twoje oburzenie, lecz pod wpływem miłości ku twej córce — — —
Pan Achilles Dunoyer parsknął ironicznym, złośliwym śmiechem.
— Winien! Cóż dalej?... Ależ pan jest równie mało winien, jak ja mało oburzony. Przeciwnie, wyrządziłeś mi pan wielką przysługę, jestem kontent i głęboko, mnie to cieszy!
Pan de Montal spojrzał na lichwiarza ze zdziwieniem — spodziewał się gwałtownych, gorzkich wyrzutów, a tymczasem wydawało się, że ojciec uwiedzionej nic sobie z tego nie robi.
Teresa patrzyła na „ojca“ z niemniejszem osłupieniem.
— A więc mi pan przebacza? — przerwał ciszę de Montal.
— Ależ poco — czyż ja oskarżam pana o co, czy co? Uwiodłeś pannę Teresę, mój kochany panie, no i dobrze... Wszyscy o tem wiedzą, tem lepiej... tak, musiało to już dojść do osób trzecich, bo dziś rano odbieram anonim zawiadamiający mnie o waszych schadzkach. Anonimem podobnym uradzony został prawdopodobnie i krewny pański, pan baron de Ker-Elliot, bo raptem odbieram od niego przed chwilą list, w którym mnie przeprasza, że z powodu niezależnych od siebie przyczyn, musi wyjeżdżać corychlej do Bretanji i wyrzec się swych planów matrymonjalnych, o których pan wiesz. Swoją drogą, serjo mówiąc, doprawdy cenię grzeczność i szlachetność pańskiego kuzyna, z jakiem: oszczędził mi smutku i wstydu, nie chcąc nawet mówić o powodach wyrzeczenia się Teresy, to brylant, nie człowiek!
— Wielki występek popełniłam, mój ojcze — mówiła Teresa — zasługuję na twoje zarzuty, lecz dlaczego tak surowo ze mną postąpiłeś i sam pchnełeś mnie na tę drogę, usiłując mnie zmusić do małżeństwa z tym jakimś baronem de Ker... Ker...
Bankier się zaperzył.
— Dlaczego?... Dlaczego?... A no, bo miałem w tem interes... a no bo tak mi się podobało... — Lecz jeżeli sprawy tak stoją, to sto razy wolę obecną sytuację — zarabiam sto procent na czysto!
I pan Achilles znowu zatarł ręce.
— Panie! — Zaczął de Montal uroczystym tonem — jestem gotowy dać zarówno pannie, jak i tobie, zadośćuczyni nie za ten wstyd. Jestem człowiekiem honoru i serca; powtórzę swą prośbę o rękę Teresy — wybacz pan, że już ją nazywam po imieniu.
— A nazywaj ją pan, jak się panu żywnie podoba.
— Powtórzę raz jeszcze wobec Teresy przysięgę, że ona tylko będzie moją żoną.
— I ja, mój ojcze — zawołała Teresa — przysięgam, że tylko pan de Montal będzie moim mężem.
Pan Dunoyer spojrzał bacznie na oboje; z twarzy jego znikła ironja; zdawał się dać ponosić rozczuleniu i rzekł poważnie, ale bez surowości.
— No, rzeczywiście, to mnie rozbraja! Biedne dzieci! Ależ to śliczna historja! A zatem pobierzcie się, jak macie do tego ochotę; im prędzej, tem lepiej!
Hrabiemu aż serce zabiło z radości; przecież dopiął celu!
— Ach, mój ojcze, ileż dobroci! Teraz dopiero mogę odczuć całą wielkość mej winy wobec tak dobrego ojca! — zawołała Teresa, zalewając się łzami i padając swemu rzekomemu ojcu do nóg.
— Ach, teraz możemy nazywać się twojemi dziećmi! — mówił pan de Montal, zakrywając oczy rękoma; zdobył się nawet na upuszczenie kilku łez, dla większego zaś efektu pad w objęcia pana Dunoyer, wołając:
— Tak, teraz jesteśmy twojemi dziećmi!
Bankierowi chciało się zażartować, z de Montal‘a i Teresy, więc udawał rozczulenie, od którego był bardzo daleki. Na uścisk hrabiego, odpowiedział głośnym śmiechem i, mocno ściskając pana de Montal, zawołał:
— Jakże to czuła scena, jakże dramatyczna! Panie de Montal — czy to nie robi na tobie wrażenia,, że gramy Robert’a Macaire’a?[7]... Wszak prawda, że wyglądam na Wormspire‘a?... A przytem, mój drogi, kiedy powiedziałeś: teraz jesteśmy twemi dziećmi... to pomyślałem sobie... Och, kuglarzu, kuglarzu!
Dla Teresy cała gadanina pana Dunoyer była zupełnie niezrozumiała; chociaż znała wspomnianą przez bankiera sztukę, jedyną rzeczą, jaka ją uderzyła, była ironja bankiera po nienaturalnie jakoś wyglądającem rozczuleniu. Przeczuwała jakieś okropne rozwiązanie tej sceny — podniosła się i znowu usiadła w milczeniu.
Żarty bankiera poczynały już trwożyć i pana de Montal, który patrzył na swego niby teścia coraz niespokojniej.
Nagle rozległo się znowu pukanie do drzwi przedpokoju i jakiś głos zawołał:
— Panie Dunoyer, to trochę zadługo! Prosimy o dalszy ciąg!
I śmiechy i wrzaski ponowiły się.
— To gapie się niecierpliwią — rzekł obojętnie bankier.
— Ach, co za wstyd... co za wstyd! — jęknęła Teresa, zakrywając twarz rękoma.
— Zdaje mi się, mój panie... — mówił de Montal — że mogłeś przyjść sam... choćby ze względu na swoją córkę...
— No, nareszcie doszło do tego! No, nareszcie doszło do tego! — zawołał pan Dunoyer w wybuchu szyderczej radości. Po chwili wskazał pogardliwie na Teresę:
— To ma być moja córka?... Niestety... bardzo żałuję, ale ta dziewczyna nie jest moją córką — to pan o tem nie wiedział?...
— Przewinienia Teresy... raczej, wspólne nasze przewinienia, za które główna część odpowiedzialności spada na mnie... — znowu zaczął pan hrabia, nie rozumiejąc bankiera — lecz mimo takiego przewinienia córka pańska pozostaje... córką pańską!
Twarz bankiera przybrała wyraz nienawiści i zadowolonej z siebie zemsty.
— No, widzę, że muszę panu wytłumaczyć to jaśniej — mówił — ta dziewczyna jest córką mojej żony, ale nie moją... stanowi owoc niewiary małżeńskiej... — tak, bo urodziła się w trzy miesiące po moim powrocie z podróży, w której bawiłem rok cały. Jednakże aż do dnia dzisiejszego trzymałem ją z litości, dziś atoli, przekonawszy się o jej prowadzeniu się, zmuszony jestem publicznie stwierdzić, że nie ma ona żadnych praw do mego majątku... ponadto zaś pobyt jej w moim domu, obok mojej rzeczywistej córki, Klementyny, niemożliwym. Teraz, mój panie, mało mnie obchodzi, czy ją zaślubisz, czy nie — jeżeli ją zaślubisz, będzie najnieszczęśliwszą w świecie, jeżeli nie umrze z nędzy i rozpaczy, albo też wejdzie na drogę, ¡dostępną dla każdej młodej, ładniej i niezbyt zważającej na moralność młodej dziewczyny.
— Ależ, panie... mówisz pan rzeczy... okropne! — zawołał pan de Montal.
— Rzeczywiście! — uśmiechnął się szyderczo bankier. — A czy to nie okropne mieć wciąż w ¡omu przed oczyma dziecko nie swoje... mieć wciąż przed oczyma żywe wspomnienie swej hańby?... Pan myślisz, że ja, to wcale nie cierpiałem?
— Czyż ja mam być odpowiedzialna za swoje urodzenie? — spytała z boleścią Teresa.
— A co to ma do rzeczy? Czy masz być, czy nie, to ja miałem być obowiązany karmić cię i latami ukrywać swój wstręt do ciebie.
— Ależ dlaczego nie porzuciłeś mnie odrazu? — zalewała się łzami Teresa.
— Miałem swoje powody do tego... teraz atoli, swojem prowadzeniem się, sama ułatwiasz mi pozbycie się ciebie — przecież, dzięki Bogu, nikt mi nie powie, że źle uczyniłem, przepędzając z domu taką ladacznicę, choćby była moją córką rodzoną. Przecież i ja i twoja matka od siedemnastu lat czekaliśmy na chwilę, w której będzie się można ciebie pozbyć. Oczywiście, objawienie światu prawdziwego twego narodzenia i utrata mego nazwiska, będzie związane z pewnym wstydem dla twej matki, ale moja żona sama jest do tego przygotowana i uważa to za zupełnie słuszną karę za swój błąd.
— Więc moja matka także!... — zawołała Teresa z rozpaczą.
— Hę, co — toś ty ma nią może liczyła?... Przecież to trzeba być ślepą!... Twoja matka usposobiona jest o ciebie nielepiej, niż ja... bądź jeszcze kontenta, że jej nie było w domu, w chwili zdemaskowania twej rozwiązłości.
Po tym ostatnim ciosie, Teresa podniosła się ze stanowczym wyrazem twarzy, wyciągnęła rękę do pana de Montal i rzekła:
— Edwardzie, idziemy.
— Doskonale! — zatarł znów ręce bankier. — Słusznie zabierasz się do wyjścia, bo przecież nie pozwolę nocować ci w swym domu z kochankiem. Jutro odeślę ci rzeczy — dokąd — zwrócił się do de Montala — tu, na górę, czy do właściwego pańskiego mieszkania?
— Do mnie, panie — wybąkał pan de Montal, pomięszany ruiną swych planów i zdumiony nieludzkością bankiera.
— Bardzo dobrze! — ciągnął pan Achilles — odeślę jej rzeczy do pana — będzie to na pierwsze zagospodarowanie się, mój panie młody.
Chciwość, podłość i samolubstwo hrabiego dochodziły do tego, że nawet w takiej chwili niezdolny był do udania bezinteresowności — tylko Teresa nie widziała tego.
Zato pan Achilles doskonale rozumiał bratnią sobie duszę; na pomarszczonem czole pana de Montal, wyraźnie czytał jego myśl:
— No i zostałem biedny, jak dawniej i jeszcze mam babę na głowie!
I czytał prawdę!
Nic dziwnego, tacy ludzie musieli się rozumieć; nie czuli nawet do siebie żalu, chyba pan de Montal czuł irytację, jaką napawa każdego spekulanta, spekulant, który go pobił.
Szczęściem Teresa, zmiażdżona przez bankiera, nie mogła domyśleć się, co się dzieje w sercu jej kochanka.
Wreszcie pan Dunoyer zaniepokoił się spokojem Teresy. A więc jego zemsta miałaby być niezupełną?... Postanowił rzucić w serce nieszczęśliwej podejrzenie i zwątpienie.
Obrócił się znów ku hrabiemu.
— No i widzisz — czem się to skończyło... szkoda, wielka szkoda!... Ale czegóż chcesz więcej — liczyć na co, to jeszcze nie znaczy mieć w garści. Łatwo jest uwieść dziewczynę, zwłaszcza, gdy się jest przekonanym, że to córka bankiera, wtedy powiada się sobie: gniew minie i córkę wydadzą za mnie — jeszcze zyskam sobie uznanie, jatko człowiek honoru. Papa ma tylko dwie córki, a majątku cztery, czy pięć miljonów — zatem z goljata zaraz awansuję na pana o sześćdziesięciu, albo i osiemdziesięciu tysiącach franków rocznego dochodu. Ale to przykro, mój panie, jak się człowiek tak wkopie i trzeba myśleć już nie o miljonie, ale o kawałku chleba dla siebie i dla swej bogdanki. A szkoda, sam żałuję...
— Panie! — zawołał de Montal, blady od wściekłości na widok, że bankier przejrzał jego myśli. — Nie zapominaj się, że jestem u siebie! Nie jesteś ojcem Teresy i mam prawo zareagować, na twoje impertynencje, jak się należy!
Bankier zmierzył go pogardliwym wzrokiem.
— Mój szanowny panie hrabio — zanim będziesz miał prawo tak się do mnie odżywiać, najpierw oddaj mi te dwieście luidorów, które ci pożyczyłem na słowo. Myślisz, że to posag mej wychowanicy, czy co?
Pan de Montal opuścił głowę; teraz pozostawał mu tylko pan Roupi-Gobillon, a w każdej chwili należało spodziewać się kryzysu rządowego.
— Następnie — ciągnął pan Dunoyer — ja wcale nie prawię impertynencyj. Mówię, że człowiek interesowny mógłby robić podobne wyrachowania, ale to zgoła nie tyczy ciebie, ponieważ ta panienka ma za cały posag swoją skromną cnotę i piękne oczy i dla człowieka, tak zrujnowanego, jak ty, będzie tylko nieznośnym ciężarem, chyba że...
Teresa uśmiechnęła się pogardliwie.
— Pójdź, Edwardzie, pójdź! — wyrzekła — nie myśl, aby te nędzne wyrazy mogły wzbudzić w mem sercu zwątpienie o twej miłości. Bogu dzięki, wiara w ciebie sił mi dodaje; tyś teraz jedynem mem, dobrem ma ziemi i ten nikczemnik zazdrości mi tego. Pójdź, Edwardzie — mimo Ubóstwa, możemy żyć szczęśliwie i ten podły człowiek napróżno chce posiać w mem sercu nieufność ku tobie!
— Panie, zabieraj się stąd! — zawołał groźnie de Montal, wskazując drzwi panu Achillesowi. — Teresa nie jest twoją córką, żadnego do miej nie masz prawa i jeżeli, jeżeli jeszcze ośmielisz się...
— Ślicznie, ślicznie, mój panie hrabio. Ale jeszcze jedno słowo, może pan pozwoli...
Pan de Montal wyszedł wraz z bankierem do przedpokoju.
Po chwili milczenia, pan Achilles rzekł z sympatją do hrabiego:
— Wykażę panu, że nie mam do pana żadnej urazy, że jeszcze możemy ze sobą żyć w zgodzie... nawet teraz zaraz dalm panu radę... Czy słyszał pan o markizie de Beauregard?
— Nie, ale cóż to ma za związek z?...
— Dziś rano otrzymałem list od pana de Geint-huce, który również jest moim klientem...
— Ale co mnie do tego?
— Ależ zdobądź się pan na chwilkę cierpliwości... Onegdaj wieczorem, markiz przypadkowo zabił się na polowaniu. A właśnie miał objąć olbrzymi majątek po teściu. Tak więc markiza de Beauregard została wdową.... ponieważ zaś mąż nawet nie wszczął postępowania rozwodowego, więc cały majątek i ojca i męża przypadła na nią. Pan jesteś obrotny, podobasz się kobietom, na hańbę niewiele chyba uważasz... zatem, na pańskiem miejscu, nie śpieszyłbym się z Teresą...

I pan Achilles Dunyoer wyszedł.

VII.
NA PODDASZU.

Rok upłynął od dnia wypędzenia Teresy z domu bankiera.
Zaprowadźmy czytelnika w mały zaułek, zwany pasażem Fourniér, położony na krańcu Paryża; przy rogatkach Vangirand.
Ohydny bruk, brudny kolor walących się domków, parterowych przeważnie, długie sznury bielizny, porozwieszanej wzdluż wąskich okien, wszystko to świadczyło o ubóstwie mieszkańców tej prowincji stolicy świata.
Było to już pod koniec miesiąca listopada, powietrze było wilgotne; było przejmująco zimno i mglisto.
Dom, stojący na samym końcu nędznego zaułka, był najnędzniejszy ze wszystkich. Była to rudera, wyjątkowo trzypiętrowa, ale bezgranicznie brudna, o dwóch zaledwie oknach od frontu. Pierwsze i drugie piętno zajmował handlarz gałganami, któremu baby przynosiły „towar“, zabierany nocą. Skład mieścił się tuż przy mieszkaniu handlarza i napełniał szkaradnym smrodem nietylko dom, ale i całą ulicę, którą zresztą zdobiło kilka podobnych przedsiębiorstw.
Dwa pokoje na trzeciem piętrze zajmował blacharz, mający tam swój ubogi warsztat.
Młody rzemieślnik, obarczony rodziną, uczciwy, pracowity i czynny Piotr Ferrand, mimo ustawicznej pracy, zaledwie mógł zarobić na wyżywienie żony z pięciorgiem dzieci.
Była druga godzina po południu, ale w izbie Piotra Ferrand było już ciemno, bo małe okienko, pozalepiane, zaledwie do miej światło przepuszczało.
Przy kominie stał mały piecyk żelazny, przez większą część dnia zimny, bo palono na nim tylko dla gotowania; obok widniał pęk drzewa na opał. W głębi izby sterczało posłanie, złożone z siennika, prześcieradła, i lekkiej, watowanej kołdry; prócz tego widniało jeszcze małe łóżeczko, na którem sypiały dzieci; opodal stała kołyska dla najmłodszego a nich; w innym wreszcie kącie widać było jeszcze jeden przenośny piecyk i komoda, lakierowana, ale ordynarnej roboty.
Kobieta, mająca lat około trzydziestu, ubogo ubrana, dłubała coś igłą; dwie dziewczynki, mające od lat sześciu do ośmiu, cisnęły się do jej kolan, drżąc od przejmującego zimna.
— Co, zimno wam, moje drogie? — pytała Augusta, żona Piotra Ferrand.
— Och, tak, mamo.
— Jak tylko Ludwika i Justyna wstaną, położę was na ich miejscu... Ach, to prawda, że rzeczywiście bardzo zimno... wprost nie mogę igły w palcach utrzymać!..
Piotr, zajęty pracą, stukając młotkiem, nie słyszał tej rozmowy.
— Przejdę się troszeczkę — mówiła dalej jego żona — może się nieco rozgrzeję.
Wstała — podeszła do męża i położyła mu rękę na ramieniu.
Piotr przerwał pracę.
— Co — za zimno, mój, Piotrze i co zła pochmurny dzień!... Dopiero po południu, a już trzeba świecę zapalić!... Ach, jaka kosztowna ta zima!
— Prawda, prawda — nie dla biedaków to pora. Ale jak ci ręce zziębły! Augusta, rozpal ogień!
— Czy i tobie zimno, Piotrze?
— Mnie? No, Bogu dzięki, niebardzo. Mnie to młotek grzeje.
— Widzisz, mój drogi, trzeba oszczędzać drzewo. Wiesz przecież, że wiązka powinna na tydzień wystarczyć, a tu dopiero środa;, ale że zimno okropne...
— Ale dzieci...
— Położę tych dwóje do łóżka, kiedy się tamte obudzą.
— A ty, Augusto?
— Mnie wystarczy do rozgrzania się, jak się przejdę po izbie.
— Dobra kobieto!
— A czyż ty nie jesteś dobrym mężem dla mnie, nieprawdaż?...
Przez chwilkę zaplanowało milczenie.
— No, ale są nieszczęśliwsi od nas! — odezwał się pierwszy Piotr.
— O, tak, nie trzeba nawet daleko szukać — zgodziła się Augusta.
— Czyś rozmawiała ostatnio z tą panią, która prosiła kiedyś o zapaloną szczapkę?
— Nie; wtedy podziękowała mi bardzo grzecznie i poszła czemprędzej na strych, bo jej dziecię zaczęło krzyczeć. Od tego czasu jakoś nie mdlałam sposobności z nią rozmawiać.
— Trzebaby kiedy zapytać, czy czego nie potrzebuje.
— Nie śmiałam... ze sposobu jej wyrażania się widać, że to pani z lepszej sfery...
— Cóż z tego? Biedak biedakowi równy.
— Zapewne, że marnie się jej wiedzie. Żona kupca gałganów mówiła, a wiesz, że ten babsztyl wszystkich szpieguje — że idałem pożywieniem dziennem tej pani są dwa funty chleba i miarka kartofli — dodaje do tego conajmniej mleka za dwa grosze. A jeszcze i karmić musi, biedaczka.
— Może i drzewa jej brak!
— Bardzo prawdopodobne... Ale cóż na to poradzimy? Gdybyśmy sami mieli więcej... ale pora roku droga i trzeba bardzo oszczędzać... Ach, jeszcze trzeba twój surdut wykupić z lombardu!
— Prawda!... Szczęśliwi bogacze, mogą sobie gwizdać na największy mróz!... Ale, czyś ty pewna, że ta dama to coś lepszego?
— No, przecież można to poznać po jej małych, ślicznych rączkach, po grzecznem wyrażaniu się i po każdym ruchu.
— A jej mąż?
— Pewno zbankrutował a podróżuje. A może to jaki hultaj, co żonę w trąbę puścił.
— Może i niezamężna — może biedaczkę jaki panicz uwiódł i porzucił... Rzadko się takie rzeczy zdarzają?
— I to bardzo możliwe — odpowiedziała Augusta. — Tacy to mężczyźni! Wam, albo trzy miesiące zabawy, a potem, bądź zdrowa, ukochana — rób sobie co chcesz, idź do szpitala, utop się, albo zdychaj sobie z dzieckiem z głodu i chłodu!
— Śliczne życie!...
— Opuścić własne dziecię... o, Boże!... A jednak, jakże to częsta rzecz — bogacze tego sobie nawet za ujmę nie uważają — ja, przyznam się, wołałbym już kogo zabić, albo ograbić.... Ale, czy ta biedaczka pracuje?
— Kobieta z dołu powiada, że od miesiąca, jak tu mieszką, kilkakrotnie przychodziły do niej jakieś panie, bogate zdaje się i pytały o hafciarkę.
— O, widzisz — odrazu połapałem się, że to jakaś dama z lepszej sfery; dawniej haftowała, bo to przyjęte między dystyngowanemi panienkami, a teraz się jej to przydaje, bo ma kawałek chleba.
— Masz słuszność, Piotrze. A jeżeli biedaczce brakuje drzewa...
— Zapewne; patrzaj, już i śnieg zaczyna padać i zimno na tym strychu musi panować niesłychane; musi być taki sam prawie ziąb, jak na dworze.
Augusta westchnęła.
— Nikt mi chyba nie zarzuci, abym była bardzo wymagająca, ale, przyznam się, że wołałabym już Bóg wie co, niż takie kwaterowanie na strychu i to jeszcze z dzieckiem: lepiej już obyć się bez wielu innych rzeczy.
— Biedna kobieta! A jeżeli ona właśnie i musi obywać się bez wielu innych wygód. Powiedz, Augusto, czy to nie ostateczna nędza — na strychu, z dzieckiem i bez opału!
— Ach, nie mów mi już — aż serce mi się kraje!
Piotr chwilkę pomilczał.
— Czy ci tak bardzo na tem zależy, Augusto — rzekł po chwili abym wreszcie wykupił ten ciepły surdut?
— Czy mnie zależy?... Oczywiście, walałbym, abyś go wykupił, byś się mógł ubrać porządnie, kiedy w jaką niedzielę wyjdziemy na przechadzkę.
— Ech, w zimie to nie tak znowu chodzi o przechadzkę. No, a ile masz na wykupienie?
— Zbierze się jedenaście franków i siedem sous.
— No, nie tak znów wiele....zawsze jednak możemy zaopatrzyć tę panią z góry w drzewo, jeżeli go jej rzeczywiście brak.
— O, tak — jedenaście franków starczy na drzewo.
— Masz słuszność. Bóg nam wróci te pieniądze.
— Pójdź, Augusto, niechże cię uściskam.
— Dobrze, ale, mój drogi... jakby to tej pani zaproponować... poprostu brak mi śmiałości. — Nie dlatego, broń Boże, aby była dumna — owszem, bardzo zawsze grzeczna i taka łagodna... ale ma w sobie coś wyższego... słowem... poprostu nie śmiem...
Piotr znowu zastanowił się przez chwilę; wreszcie zawołał:
— Ach, Augusto, mam jedną myśl! Przecież ona przychodziła kiedyś do ciebie po szczapkę, możesz więc iść teraz do niej i, jeżeli nie będzie miała drzewa na opał...
— Ależ, doskonale! — Powiesz jej, co uznasz za najstosowniejsze.... och, ty to będziesz umiała!
— Dobrze, mój Piotrze; zaraz biorę chustkę i idę. Doprawdy, aż śmieszne, jak mi serce mocno bije!
— Och — pomyślałby kto doprawdy, że idziesz coś złego robić.
— No, już idę... tylko pilnuj, żeby dzieci nie pobiegły za mną.
— Chodźcie, dzieci, chodźcie — mówił blacharz — już ciemno zupełnie żeby was zagrzać, wezmę was na kalana.
I Piotr, wziąwszy obie córeczki na kolana, zaczął je silnie huśtać, z wielką uciechą dla obu dziewczynek.
Tymczasem Augusta dostała się małemi, ciemnemi schodkami na strych.
Rozklekotane drzwi małej stancyjki nie domykały się i gwałtowny wicher wstrząsał niemi co chwila.
Augusta zapukała najpierw zlekka, potem mocniej; wreszcie, widząc, że nikt się nie odzywa, zdecydowała się wejść pocichu.
Smutny, o, bardzo smutny widok roztoczył się przed jej oczyma!
Strych, ściśle mówiąc, izdebka na strychu, oświetlona była słabo miałem okienkiem o czterech drobniutkich zielonkawych szybkach, wyglądających zgoła, jak szkło butelek od piwa; w wąskich, drewnianych ścianach, widniała cała masa szpar, przez które wiatr swobodnie przewiewał, a nawet narzucał do tej nędznej nory śniegu.
Po ścianach, niedbale pobielonych wapnem, spływały całe strumienie wody i nawpół stopniałego śniegu. Umeblowanie całej stancyjki sprowadzało się do kaflowego pieca, tapczanu, jednego krzesełka i małego stolika; mimo to, izdebka ta wyróżniała się z pośród tysięcy podobnych jej dziur, niesłychaną czystością.
Na tapczanie, nędzniejszym jeszcze, niż łóżko blacharza, na barłogu poprostu, leżała zemdlona Teresa Dunoyer, blada i wychudła okropnie; do łona przyciskała dziecię, które własną piersią chciała ogrzewać, bo zimno było straszliwe.
Augusta aż ręce załamała.
— Och, Najświętsza Panienko! — zawołała. — W samą porę przybyłam — przecież ta biedna pani zemdlała z głodu, chłodu i nędzy. Co za posłanie, Boże, zlituj się — siennik, a za całą kołdrę służy jakiś szal... Co za nędza, co za nędza — toż to buda dla psa, nie dla ludzi! No, trzeba zawołać Piotra!
Gdy wreszcie Piotr nadszedł, Augusta odebrała z rąk matki małe dzieciątko, conajwyżej trzymiesięczne.
— Co chcesz? — spytał Piotr, stając w odrapanych drzwiach.
— Prędzej, prędzej, mój drogi — przynieś octu, wody, drzewa, bo biedaczka bardzo słaba.
Piotr oddalił się.
— Cud doprawdy mnie tu zesłał... byłaby chyba umarła, razem z dzieckiem!... — mówiła do siebie Augusta. — Biedna dziecina, nawet nie płacze... jakie ma śliczne czarne oczy... i znamię nad lewą brwią... Biedna dziecina, jaka wychudła!... A jej matka... zimna, jak lód!... Ach, Piotr, jak on marudzi!... No, jest wreszcie!...
Rzeczywiście przybywał Piotr z dwiema małemi córeczkami, z których jedna dźwigała butelkę octu. Sam Piotr niósł wiązkę drzewa, którą pośpiesznie rozpalił w piecu.
— No, co... Czy już przychodzi do siebie? — zapytał żony.
— Trochę... Ale wróć do mieszkania, rozpal ogień i postaw wodę, żeby się zagotowała — jeżeli będę czego potrzebowała, to cię zawołam.
Piotr wyszedł.
W piecu zaczęło się palić, chociaż silnie dymiło. Augusta posadziła Teresę na łóżku, podtrzymując ją. Wreszcie pani Dunoyer zaczęła przychodzić do siebie.
— Moja córka, gdzie moja córka?... brzmiały jej pierwsze wyrazy.
— Tam, proszę pani, przy łóżku.
Teresa schyliła się ku dziecięciu i okryła je pocałunkami.
— Biedny aniołek... a zapewne i dobry... bo tylko oczki wytrzeszcza i ani piśnie... a nawet nie płacze, No, czy pani już lepiej... miech pani weźmie trochę octu.
— Tak... tak... lepiej... dziękuję ci, pani... ale skąd pani się tu pojawiła?
— A, zaraz pani opowiem. Chciałam poprosić panią o pożyczenie szczapki drzewa; przyszłam, zapukałam, a kiedy nikt nie odpowiadał,.zaniepokoiłam się i weszłam.
— Och, dzięki ci za mnie i za moje dziecię... tak byłam przemęczona!... A... ten... ogień?... spytała Teresa, spostrzegłszy blask, bardzo widoczny, bo noc już zapadała, ciemna, listopadowa noc.
— Wybacz pani... — odezwała się Augusta z lekkiem pomieszaniem... ale nie wiedząc, gdzie pani chowa drzewo i obawiając się, aby małej nie było zimno...
— Ach, zacna kobieto!... I ty zapewne jesteś matką... biedną matką?...
Po chwili milczenia, Teresa zawołała łkając rzewnie:
— Ach, jakże jestem wycieńczona!... Nie mogę już karmić dziecięcia... Ono umrze!...
— Och, niech się pani uspokoi!... Alboż my nie czuwamy nad niem... prawda, że jesteśmy biednymi rzemieślnikami, lecz... ot, tak, wspomagajmy się nawzajem. Och, i my dobrze wiemy, co to bieda — i ja wychowałam pięcioro dzieci, a mój mąż chorował niedawno tak, że go trzeba było do szpitala odesłać, a jednak zatrzymałam go w domu... Dlaczegóż pani nie ma wychować tego maleństwa?
— Mój Boże... jakże dobra jesteś... czy ja kiedy na to zasłużyłam?...
— Nie trzeba na to żadnej zasługi — przecież sąsiedzi zawsze powinni sobie pomagać. Przytem, może jesteś jaką damą i widać, żeś nie stworzona do biedy; my ci pomożemy i ocalimy tego aniołka od zguby...
Nagle turkot, niezwykły na tej zatraconej uliczce, zatrząsł szybami okien.
Był to pojazd pocztowy.
Teresa nadsłuchiwała z silnem, męczącem wzruszeniem; drżała cała nerwowo, po chwili zaś zaśmiecił jej w oczach płomień jakiejś niepewnej nadziei.
Na schodach rozległy się głośne krotki i głos Piotra, który prowadził kogoś na górę, mówiąc:
— Tak, proszę pana — tędy, tędy.
Teresa zadrżała tak gwałtownie, aż Augusta wykrzyknęła:
— Boże, co pani jest?...
Nagle drzwi otworzyły się.
W świetle świecy, którą niósł Piotr, na progu ukazał się jakiś mężczyzna...
Na widok jego, Teresa popatrzyła chwilę, wydała okrzyk i zakryła twarz rękoma, mówiąc, jakby z rozczarowaniem:

— Ach, to nie on... to pan de Ker-Elliot!...

VIII.
SPOTKANIE.

Wlepiwszy wzrok w Teresę Dunoyer i rozejrzawszy się z głębokim smutkiem po nędznem poddaszu, zajmowanem przez bankierównę, baron de Ker-Elliot wyrzekł pocichu kilka słów do Piotra Ferrand, który stał za nimi, z małą łojową świeczką w ręku.
Rzemieślnik oddalił się, podawszy świecę Ewinowi, który postawił ją ma stole, poczem zbliżył się wolno do Teresy.
Córka bankiera przypomniała sobie, z jaką pogardą potraktowała niegdyś barona, sądząc więc, że przyszedł urągać z je| nieszczęśliwego położenia», zarumieniła się pod wpływem gwałtownego wzruszenia.
Ewin zbliżył się do niej, nie mówiąc ani słowa. Wtedy dopiero młoda kobieta spostrzegła ze zdumieniem, że pan de Ker-Elliot cały był zmieniony, skutkiem udręczeń; oczy miał łzami zalane.
— Miały aniołek usnął — rzekła cicho Augusta do Teresy, powstając. — Teraz ułożę ją spać.
To mówiąc, żona blacharza przysunęła do nędznego barłogu małą kołyskę, osłoniętą firankami z zielonej materji i posłaną dwiema poduszeczkami i jedwabną kołderką. Wyszukanie, a nawet zbytkowność tego dziecięcego posłaniu, stanowiły dziwny kontrast z resztą mieszkania.
Teresa poczęła układać swe dziecię do snu z całą starannością, jakby zgoła nie spostrzegając obecności pana de Ker-Elliot.
Ewin ścigał ją spojrzeniem i z boleścią spostrzegł zmianę, wprost już rysów tej nieszczęśliwej kobiety.
Gdy Augusta wyszła, pomięszanie Teresy zwiększyło się. Pana de Ker-Elliot nie widziała od dnia, w którym wezwała go, by wyznać mu swą miłość do de Montala, nie wiedziała też zupełnie, z jakiej przyczyny mógł się u niej pojawić; widząc jednak łzy w jego oczach, pojęła, de jest dla miej przychylnie usposobiony.
Teresa, opuszczona, wiecznie lękająca się o życie swego dziecięcia i nie znajdująca prawie nigdzie przychylnej twarzy, dziękowała Bogu za zesłanie jej człowieka, z którym niegdyś tak niesprawiedliwie się obeszła.
Pen-kan-ger robił wrażenie starszego o lat dziesięć. Pochylony, z oczyma zapadłemi i błyszczącemi ponurem światłem, w swym marynarskim stroju, który nosił w swych Treff-Hartlog‘a na codzień i którego widocznie nie miał czem zmienić, wyglądał wprost niesamowicie.
— Już trzy dni, jak się o wszystkiem dowiedziałem... myślałem już, że albo nie żyjesz, albo jesteś bardzo nieszczęśliwa... więc przybyłem... ale nie spodziewałem się zastać tego, co widzę... Ach, nie, nie spodziewałem się!...
I łzy popłynęły mu z oczu.
Teresa patrzyła nań z podziwem.
— Ale... proszę pana — spytała wreszcie. — Czego się pan dowiedział... jak plan mówi, przed trzema dniami? Pan de Ker-Elliot cofnął się.
— Jakto?... — wykrzyknął ze zdziwieniem. — Pani nic nie wie?
— O czem, panie.
— Montal...
— Właśnie się go spodziewam.
— Co?... Pani nań czeka?
— Pan mnie zatrważa...
— O niego...
— Czyżby umarł?!... — zawołała Teresa z przerażeniem, wyciągając wychudłe ręce ku Ewinowi.
— Nie umarł... nie... nawet nie znajdował się w żadnem niebezpieczeństwie...
— O czem się zatem pan dowiedział?... Dlaczego pian sądził, że albo umarłam, albo muszę być bardzo nieszczęśliwa, najnieszczęśliwszą z kobiet?... Mów, zaklinam się!
— Nie spodziewaj się już, pani, przybycia tu pana de Montal.
— Dlaczego?...
— Bo już go nie ujrzysz;...
— Co?...
— Tak, nigdy.
Teresa była zdumiona; wydawało się, że nie wierzy baronowi.
— Och, Boże — cóż się takiego mogło przytrafić? Ale gdzież on jest? Od sześciu miesięcy nie m!am o nim żadnej wiadomości... jednak oczekiwałam go zawsze i czekam dotąd.
— Niepodobna jej odsłonić wszystkiego — mówił do siebie Ewin de Ker-Elliot. — Już i tak jest zrozpaczona i mógłbym ją dobić...
— Zaklinam cię, panie, wyjaw mi wszystko, co wiesz... mów szczerze!... Teraz nic mnie już dotknąć nie zdoła, nic nie istnieje dla mnie, prócz mego dziecięcia... Nie można wyobrazić losu, straszliwszego, niż mój... Jeżeli mam jeszcze nadzieję, że zobaczę pana de Montal, to chyba taką, jaką może mieć konający, że jeszcze pożyje.
— I tej nadziei musi się pani wyrzec — powiedziałem — na zawsze.
— Więc umarł!... Pan ukrywasz przede mną jakąś tajemnicę... Ach, twoja chęć oszczędzania mnie jest dla mnie najokropniejszą!
— Nie umarł... przysięgam ci... ale stracony dla ciebie...
— Dla mnie?...
— Tak. Nie może cię zaślubić.
— Nie może mnie zaślubić... — powtórzyła jakoś machinalnie Teresa.
Pan de Ker-Elliot spostrzegł z przerażeniem, że nawet nie spodziewała się ciosu, jaki miał ją ugodzić i o którym przybył ją zawiadomić. — Daremnie usiłował dojść do sedna sprawy, używając rozmaitych, zupełnie przecież wyrazistych, omówień — Teresa nic nie rozumiała — jakiś tajemny instynkt przedłużał w niej nieświadomość złego, którego się najbardziej lękała; Ewin postanowił zakończyć wreszcie tę przykrą scenę i zaczął mówić głosem wzruszanym, stłumionym, wciąż myśląc o rozpaczy, jaką musiał sprawić.
— Nie, pan de Montal nie może już pani zaślubić... Zapomniawszy o najświętszych związkach... wzgardziwszy najuroczystszemi przysięgami... kierując się wyłącznie brudną żądzą złota...
— Dokończ...
— Gdy napotkał kobietę, godną pogardy i otoczoną nią, ale bajecznie bogatą...
— Ożenił się!...
Trudno oddać rozdzierający wyraz, ¡z jakim Teresa wymówiła te słowa... Złożywszy ręce, podniosła oczy w niemej rozpaczy.
Nagle, jakby niedowierzając w swem zaślepieniu panu de Ker-Elliot, pomyślała, że może świadomie ją okłamuje.
— To nieprawda... to fałsz!... — zawołała z obłąkaniem.
— Niestety!... — Nie może pani uwierzyć w podobną nikczemność... rozumiem to.
— Nie... to niemożliwe... to nie prawda... pan mnie zwodzi!
— Ale w jakim celu, nieszczęśliwa?
— Żeby się zemścić na Montalu i na mnie... a raczej tylko na mnie za to, żem cię niegdyś odepchnęła ze wzgardą. Ożenił się... nie, ja w to nie mogę uwierzyć...
Nagle, jakby poczęła wierzyć Ewinowi; ogarnęła ją obłąkania rozpacz.
— Mój Boże, mój Boże! — zawołała. — Mój Boże, miej nade mną litość!... Moja córka... a więc i ona... jak ja... będzie bękartem, bez nazwiska i pomocy skądkolwiek.
Myśl ta, okropniejsza dla dziecięcia, niż dla samej Teresy, doprowadzała ją wprost do obłędu.
— Nie... mówię panu, że to niemożliwe... — zaczęła znowu. — To nie do wiary, by pan de Montal mógł się dobyć na...
Ewin patrzył na Teresę, z boleścią. Czyż potrzeba mówić, jak czuł te wszystkie oskarżenia i złorzeczenia, któremi obciążała go w swej rozpaczy. Rozdzierający ten wybuch nie zadziwił go zresztą; odrzekł więc głosem łagodnym, stałym, jednocześnie jednak z takim wyrazem przekonania, że Teresa nie mogła już dłużej wątpić.
— Na Boga i honor przysięgam, że istotnie mówię prawdę.
Teresa wydała bolesny jęk, zakryła twarz rękoma... Przez kilka minut panowało przygnębiające milczenie.
Wreszcie zbladła jeszcze bardziej i przemówiła gorączkowym urywanym głosem:
— Wybacz im pan... nie dowierzałam panu poprostu... tak... lecz teraz wierzę... Mów pan, dopowiedz pan reszty... już mam odwagę.
— Dobrze, opowiem pani wszystko: miej pani odwagę, zapomnij o niegodnym; zbierz siły i myśli, alby myśleć teraz wyłącznie o swem dziecięciu...
— Ożenił się... ożenił... — powtarzała machinalnie Teresa. — I z kim?
— Z... markizą de Beauregard... wdową... w Neapolu... przed dwoma miesiącami....
— Co, z tą kobietą, którą cały świat gardzi?... Ach... powinnam się była tego spodziewać... ach, byłam tak zaślepiona, obłąkana, że nic nie widziałam... Więc on mnie dla niej opuścił...
— Niegodny ten wybór powinien panią do reszty przekonać o wartości tego człowieka. To małżeństwo jest tylko brudną tranzakcją handlową; temu człowiekowi tylko o jej pieniądze szło; przecież poprostu nie będzie mógł się z taką żoną nigdzie pokazać!
— No, ale to kobieta młoda i piękna!... — zawołała, nagle Teresa, jakby wahając się w swej opiji o Montalu, jakby usiłując jeszcze przypisać jego niewierność szlachetniejszym pobudkom.
— Ale zhańbiona — świat ją podeptał zasłużoną wzgardą! Przecież pierwszego męża doprowadziła właściwie do samobójstwa!
— To prawda... — a boleścią rzekła Teresa — prawda... Przebacz mi pan ten ostatni ślad zazdrości... teraz już będę miała odwagę spojrzeć na wszystko spokojnie... to tylko pierwszy cios był dla mnie tak bolesny... teraz będę umiała sobie wyperswadować... Przecież śmierć lepsza, niż długotrwałe konanie... czyż nie prawda?
I Teresa zapłakała znowu.
— Tak — potwierdził Ewin — lepsze zapomnienie, niż wieczny niepokój. Skoro nim pogardzisz, zapomnienie samo przyjdzie.
— Ale skąd się pan dowiedział o małżeństwie pana de Montal?
— Przed tygodniem przyjeżdża do mnie, do zamku ksiądz de Keonëllin, dawny mój nauczyciel; wchodzi z gazetą w ręce i mówi: wiesz, pan de Montal, twój krewny, ożenił się z wdową po markizie de Beauregard! Chwytam dziennik — i rzeczywiście, znajduję komunikat o tem z Neapolu... bo ślub wzięli aż tam, w kaplicy francuskiej ambasady. Aczkolwiek do mej pustelni rzadko kiedy dochodzą jakieś wieści z Paryża, wiedziałem, że pani, przed rokiem porzuciła dom ojca, aby towarzyszyć panu de Montal; do tej pory byłem przekonany, że zostałaś jego żoną Przeczytawszy zawiadomienie o jego ślubie z markizą de Beauregard, pomyślałem sobie, że albo musiałaś umrzeć, albo zostałaś opuszczana... Przybywam całym pędem do Paryża i udaję się wprost do twego... ojca...
— Czyś go pan widział?
— Tak — i przyjął mnie bardzo grzecznie. — Panie — pytam go — czy twoja córka umarła, że pan de Montal ożenił się z inną?
— No i?...
— Usłyszawszy o pani, zasępił się trochę — po chwili zaś odpowiedział mi: Moja córka? — Jedną tylko mam córkę i ta, Bogu dzięki, jest zdrowa... co zaś do pana de Montal, to bardzo jestem z tego kontent: to bardzo zdolny i zręczny chłopak i udało mu się zrobić świetną partję.
— To zupełnie w stylu pana Dunoyer — z goryczą rzekła Teresa.
— Czekaj pani... — mówił Ewin. — Pan Dunoyer dodał jeszcze...
— Pan de Montal, już rok mija, uwiódł i wyprowadził z mego domu niejaką pannę Teresę, którą pozwalałem tytułować moją córką, bo się wychowała w moim domu. Hrabia żył czas jakiś z tą dziewczyną, ale wkońcu ją opuścił. Jeżeli ma pan ochotę z nią się widzieć, mogę panu podać jej adres: Pasaż Fournier nr. 17, przy rogatce Vangirard...
— Dobrze, że jeszcze dał adres.
— Powiada jeszcze: onegdaj pisała, do mojej żony z prośbą o pomoc; powiada, że znajduje się wraz ze swym bękartem w najskrajniejszej nędzy. Po raz pierwszy zwróciła się do nas; to prawda, ale nic dla miej zrobić nie możemy; mamy dosyć swoich ubogich...
Na te srogie słowa bankiera, Teresa podniosła oczy i zawołała:
— Ach, matka, matka własna odmawia mi kawałka chleba! Nigdybym jej nie prosiła — udałam się do niej przecież, bo moje dziecię umierało z głodu!...
— Zapisałem ten adres, podany mi przez pana Dunoyer — ciągnął dalej Ewin — i przybiegłem tutaj. — Na widok tej nędzy... ale już lepiej nie mówimy o tem. Posłuchaj pani: nie masz już nikogo, ni ojca, ni matki, mi kochanka; jesteś sama, opuszczona przez wszystkich; czyż nieprawda — nie możesz tego chyba zaprzeczyć?... Tylko ci biedni rzemieślnicy litują się nad tobą: człowiek, który mi towarzyszył ze światłem, mówił: tutaj, tutaj znajdzie pan panią Teresę — jeżeli pan przychodzi z pomocą, to rzeczywiście w samą porę. Dopiero co właśnie moja żona poszła do niej; zastała ją umierającą z głodu i zimna... Nie zaprzeczy pani, że pani sytuacja jest straszna.
— Okropna... nie dbam już o siebie, ale drżę o swe dziecię.
— Tak — położenie pani córeczki jest najsmutniejsze.
— Niestety, panie — ale ma co czynić ten obraz jeszcze smutniejszym? Czy to szlachetnie? Prawda, że niegdyś postąpiłam z tobą okrutnie i niesprawiedliwie, ale...
— Alboż mnie pani posądzą, że przyszedłem tu dla zemsty?
Ewin wymówił te wyrazy z tak szlachetną szczerością, że Teresa odrazu wyczuła całą podniosłość duszy tego człowieka, którym niegdyś pogardziła.
— Och, przebacz mi — zawołała — nieszczęście skłania do nieufności.
Później, wracając do swej stałej myśli, poczęła znowu powtarzać z zimną boleścią:
— Ożenił się, ożenił!
— Co panią obchodzi człowiek nikczemny, który panią opuścił?
— I moją córkę... Gdybym się nie opierała tylu wstrząśnieniom, gdyby...
Nagle przerwała, schyliła się... po chwili zaczęła znowu stłumionym głosem?
— Ach, to okropne... lecz chyba Bóg nie opuści tej nieszczęśliwej, niewinnej istoty... Czyż nie zesłał mi dobrych ludzi na pomoc? — — —
— A po cóż ja przybyłem?...
— Istotnie, widzę...
— I nie może pani dostrzec?
— Tak, spostrzegam współczucie, jakie wzbudza nieszczęście...
— Tak, zapewne... współczucie, zainteresowanie, jakie wzbudza nieszczęście... chwilowa litość... nic więcej!... — zawołał pan de Ker-Elliot, uśmiechając się z goryczy.
— A czy pan de Montal nie mówił ci kiedy o pewnym portrecie?... — rzekł po chwili.
— O portrecie?... — zdziwiła się Teresa — Nic... nie wiem nawet, o co chodzi...
— Nic, nic... Może pani później o tem opowiem... teraz myślmy o przyszłości... jakie pani ma wogóle nadzieje, czego się pani spodziewa?... jak wogóle zdołała pani utrzymać się do tej chwili.
— Pracowałam i będę pracowała dalej.
— Pracować... pani... kobieta słaba, wycieńczona... Ach, poznaję już po wyglądzie pani, że oboje ucierpieliśmy wiele w tym roku...
— Oboje, powiada pan?
— Tak, bo i ja także wiele przecierpiałem — więcej może od pani.
— I dlaczego?
— I pani pyta mnie jeszcze, dlaczego?... Na pierwszą wiadomość o okropnym losie, jaki cię spotkał, przybyłem bez chwili wahania. Słusznie, nic jeszcze nie uczyniłem, abyś zmieniła opinję o mnie — pamiętam przecież, że wtedy posądzałaś mnie, że, starając się o twoją rękę, kieruję się jedynie poziomą chciwością. Wówczas nie znałaś mnie jeszcze...
— Tak, niestety...
— I nie obwiniam cię, pani, o to; byłem oczerniony i nie miałem nawet sposobności do oczyszczenia się z zarzutów. Dziś to już zupełnie co innego — dziś mogę przedstawić się pani we właściwem świetle; dziś mam możność pozyskania twego zaufania i spodziewam się, że powiesz o mnie: to dobre i szlachetne serce, to człowiek szczery, prawy i bezinteresowny. Bez tego — dodał Ewin z łagodnym uśmiechem — bez tego nic dobrego uczynić nie mogę.
— Panie... zdziwiła się Teresa.
— Nie tylko sam panią osobiście przekonam, że nie jestem złym człowiekiem, lecz i ksiądz de Keronëllen może ręczyć za mnie... poręczą za mnie i moi starzy słudzy, poręczą i moi dzierżawcy i byli żołnierze... bo pani wie, że byłem przed kilku laty dowódcą... Och, pani, gdybyś tylko ich pani wysłuchała, a od wszystkich usłyszysz: baron Ewin de Ker-Elliot jest uczciwym człowiekiem, dużo wycierpiał, ale jeżeli kiedy nam sprawił boleść, to tylko przyprawianiem nam troski o swego pana. Nikogo nigdy nie obraził, ani nikogo nie pokrzywdził; chętnie zawsze śpieszył z pomocą nieszczęśliwym, jak to czynił, i jego dziad i ojciec. — Oto, co pani o mnie usłyszy... chyba pani wierzy.
— Wielki Boże — czyżby pan z mego powodu tyle teraz cierpiał?!
— Tak... z powodu pani; muszę wreszcie wyznać pani....aby pani dowiedziała się, ile dla pani wycierpiałem... Sądzę przynajmniej, że pani zechcesz wynagrodzić mnie za to wszystko....
— Co pan chce przez to powiedzieć? — zaniepokoiła się Teresa.
— Skoro wiesz już, że de Montal najbezczelniej mnie oczernił, skoro wiesz, jak cię oddawna kochałem, skoro dowiadujesz się, że mimo tak długiego niewidzenia się z tobą, mimo twego postąpienia ze mną, mój szacunek dla ciebie... moja miłość... nie osłabły ani na chwilę... kiedy dowiesz się wreszcie, ile łez wylałem, ile przeniosłem boleści... wtedy chyba sama się poczujesz winną...
— Co pan mówi?
— I będzie pani żałowała swego postępowania... Wtedy, będąc dobrą i szlachetną, w nagrodę tylu cierpień oddasz mi swoją rękę... czyż nieprawda?... Tak, twoją rękę... Ale patrzy pani na mnie tak surowo, jakbym panią obraził... doprawdy, nie spodziewałem się tego...
— Panie, wprawdzie potrzeba bardzo wiele wspaniałomyślności na taką ofiarę... — odezwała się Teresa, przybierając nagle dawny, ironiczny ton, tak dobrze i boleśnie pamiętny Ewinowi.
— Och, ależ bynajmniej.
— Wybacz mi pan, lecz, pojmujesz, że w największem nawet poniżeniu nie wolno zatracać poczucia swej godności...
— Ach — chce pani zapewne powiedzieć, że chcę wykorzystać twoją nędzę i opuszczenie... aby zdobyć to, czego tak gorąco pragnąłem... sądzisz może, że jestem człowiekiem bez duszy, myślącym tylko o zaspokojeniu swych żądz...
Teresa zamyśliła się.
— Jeżeli jesteś pan tak wspaniałomyślny — zaczęła po chwili — że możesz zapomnieć o tem, co zaszło, to ja jednak niestety, pamiętam o przeszłości... Byłam wobec pana okrutną, niesprawiedliwą... dopiero teraz to poznaję... teraz, niestety, lękałam się o życie człowieka, którego kochałam, w którego miłość wierzyłam... na którego się tak gorzko zawiodłam... lecz dość już tych próżnych żalów i wyrzutów... W twojem poświęceniu, o, panie, tyle jest odwagi, tyle szlachetności, tyle zaparcia się siebie, a jednak...
Ewin przerwał Teresie.
— Spójrz, pani, na mnie — mam zaledwie dwadzieścia pięć lat, a już czoło mam zmarszczkami zorane... troski pochyliły mnie przedwcześnie... Prawda, że niema nic we mnie, coby mogło olśnić oczy... serce, to co innego: przyjdzie czas, gdy je może poznasz i ocenisz... Jeżeli możemy już nie zwracać uwagi na światowe ceremonje i kanwenanse, powiem ci droga moja, pójdź za mną do mej samotnej siedziby... twoje dziecię będzie odtąd majem dziecięciem.
— Ach, panie... poznaję cię nareszcie... niestety jednak, już zapóźno!
— Gdyby było zapóźno, nie stanąłbym tutaj... Mógłbym tobie powiedzieć: droga maja, podziel moją samotność... ale co świąt o tem powie? Kiedy mówię: świat, mam na myśli moich sąsiadów — ludzi uczciwych i prostych, mam na myśli ich matki, ich siostry, ich żony, którędy krzywo patrzały na ciebie, na kobietę obcą, któraby zamieszkiwała pod jednym dachem ze mną, w domu, gdzie moi przodkowie pomarli.
— Dobre i szlachetne serce!
— A zatem... ofiaruję ci moją rękę, abyś nie... — przerwał nagle tok mowy — nie, nie jestem zdolny do wypowiedzenia tego...
— Zaklinam cię, panie, powiedz... te wzruszające przejawy twej dobroci koją rany mego serca... Ach, powiedz, powiedz...
— A zatem... mówię... Ofiarując ci swoją rękę... chcę, abyś była... moją... siostrą — rozumiesz?... A poślubić cię chcę, alby o nas źle nie mówiono — rozumiesz?... Bądź spokojna, jeżeli ty masz swą dumę, to ja jestem zdolny do wczucia się w tę dumę... jeżeli ty jesteś jedną z tych kobiet, które raz tylko w życiu kochają, ale jeżeli kochają, to już na całe życie, to ja jestem jednym z tych mężczyzn, którzy też mają w życiu jeden tylko przedmiot miłości i którzy nigdy go nie znieważą. Będę twoim bratem, ale, by uniknąć ludzkiego obmówstwa, chcę dać ci moje nazwisko, a chyba możesz go przyjąć bez zarumienienia się...
— Ależ... o Boże.... Cóż cię, panie, natchnęło do takiego poświęcenia?
— Opowiem ci to później... Czyż jednak sądzisz, że mogłoby być serce tak nieczułe, aby twe nieszczęścia nie zdołały go poruszyć?... A to dziecię, które omal nie umarło z nędzy?
— Och, nie mów już o tem, nie mów!...
— A jeżeli, powiem ci, pani, że, odrzucając moją ofiarę, popełniłaś zbrodnię wobec własnego dziecięcia, cóż mi na to odpowiesz, jakże się zdołasz wytłumaczyć? Zali masz prawo pozbawiać to dziecię pomocy, z którą dlań przychodzę? — Jeżeli umrzesz jutro... jeżeli ja umrę — cóż się stanie z twojem dziecięciem?...
— Och, przez litość, nie mów, nie mów już o tem!
— Przez litość właśnie, pozwól mi o tem mówić, pani... przez litość nie pozbawiaj swej, córki przyszłości... Przyjmij moją ofiarę i zostań moją żoną... wówczas będę mógł uznać twoją córkę za swoją... pozwól mi dać jej znane nazwisko, zapewnić jej los... wszak wiesz, że jestem jednym z pierwszych panów Bretanji... A potem nie będę ci przeszkadzał opłakiwać twą zawiedzioną miłość... potem będziesz mogła złorzeczyć losom, które postawiły na twej drodze człowieka, który nie umiał ocenić skarbów twego serca... I ja sam będę wraz z tobą opłakiwał nieszczęścia twoje, bo wszak wiele boleści wspólnie nas dotknęło... Zanim atoli oddasz się gorzkim rozkoszom rozpaczy, winnaś najpierw zapewnić los swemu nieszczęsnemu dziecięciu.
— Nie, nie, to niemożliwe — przecież to byłoby nikczemnością z mej strony... przecież to byłoby samolubstwo, niewdzięczność!... Nie, twoja ofiara jest nie do przyjęcia dla mnie.
— Ale skoro ją odrzucisz, cóż ci pozostanie? Będziesz pracowała, to prawda — ale wszak im dalej, tem potrzeby twego dziecięcia będą rosły, twoje zaś siły malały, ono zaś na nikogo, prócz ciebie liczyć nie będzie mogło.... Po latach, gdy przyjdzie dla niej pora zamążpójścia, któż ją zaślubi? Bez majątku, bez nazwiska... cóż ją czeka?
— O, Boże, Boże! — Załamała ręce Teresa. Czuła, że wywody Ewina są nieodparte.
Ewin dostrzegł to jej wahanie, to też rzekł, z trudem ukrywając zadowolenie:
— Widzisz, pani, że musisz ulec wprost konieczności...
Teresa nie uległa jeszcze całkowicie w tej walce, w której szlachetność potykała się ze szlachetnością — rzeka wreszcie, ocierając oczy.
— Bóg mię chyba nie opuści: będzie miał litość nade mną, a użyczy życia dostatecznie długiego, abym zdołała wychować moją sierotkę i doda sił do pracy...
— Ach! nieszczęśliwa kobieto... mówisz o siłach! Przecież cierpienia już cię znękały — twoje życie już jest cienką pajęczynką! — Przecież dość spojrzeć na ciebie, aby widzieć, jak ci życie cięży... wszak, gdyby nie to dziecię...
— Och, już bardzo dawno... mówiła Teresa z posępnem spojrzeniem, pojmując niedopowiedzianą myśl Ewina.
— Widzisz więc, pani — byłoby zatem szaleństwem i nieludzkością z twej strony czynić przyszłość swego dziecka całkowicie zależną od twego życia, od istnienia tak niepewnego... Wiem, że jesteś młoda i piękna i że może jeszcze znaleźć się ktoś, kto uczyni ci tę samą propozycję, co ja... ale na jakich warunkach! Pomyśl, że nietylko przyjdzie ci walczyć ze swym wstrętem do pożycia małżeńskiego, ale interes córki może być zagrożony. Co do pierwszego, to, będąc dobrą matką, wcześniej, czy później przezwyciężysz wstręt, lecz czy ten, którego przeniesiesz nade mnie, czyż zdobędzie się na miłość do twego dziecięcia — czyż raczej nie będzie nań patrzył, jako na cień tego, który stać będzie pomiędzy nim a tobą... Co zaś do szczerości mego postanowienia, to dwie masz gwarancje — po pierwsze, własne przeczucie, które cię chyba nie myli, a po drugie — słowo uczciwego człowieka, który mówi do ciebie bez wyniosłości i bez płaszczenia się i którego cała przeszłość jest rękojmią, że i w jego przyszłości nie zmieni zasad swego postępowania.
W tejże chwili rozległo się lekkie pukanie do drzwi — Ewin zerwał się i podskoczył otworzyć. Po chwili wszedł Piotr, uginając się pod ciężarem materaców i bielizny, za nim zaś weszło kilku drabów, równie obładowanych.
— Moja siostro — rzekł Ewin — prosiłem tego poczciwego człowieka;, aby na mój koszt postarał się uczynić to mieszkanie możliwem, na parę dni przynajmniej. Racz zejść ze mną do sąsiadów, nim tu uporządkują.
Teresa ze smutkiem spojrzała na Ewina, jakby mu wyrzucała kłamstwo. Wzięła uśpioną córkę na ręce i zeszła za panem de Ker-Elliot do mieszkania blacharza.
Augusta pobiegła do pobliskiej restauracji i przyniosła gorącą wieczerzę, którą spożyto na miejscu.
Niestety — czyż trzeba opisywać, z jaką radością przyjęła Teresa widok świeżych smacznych potraw. Wesoło przycisnęła swe dziecię do łona.

Nieszczęśliwa! Przecież od wczoraj nie miała nic w ustach.

IX.
OPOWIEŚĆ UWIEDZIONEJ.

Pan de Ker-Elliot nie szczędził pieniędzy, więc rzemieślnicy pracowali z pośpiechem. — Ewin zresztą co chwila wpadał ich doglądać i w ciągu paru godzin facjatka Teresy nabrała ludzkiego wyglądu. Ściany obito gustownemi tapetami, poprawiono piec i drzwi, okna osłonięto firaneczkami, wniesiono porządne łóżko, wreszcie zaś opalono całe mieszkanko jak się należy.
Oczywiście, że o wiele prościej byłoby przeprowadzić Teresę do hotelu, lecz pan de Ker-Elliot, lękając się, że będzie miała objekcje, nie chciał się jej niczem sprzeciwiać. Teraz, Teresa biernie przyjmowała jego zarządzenia.
Po dniu, pełnym tak nieprzewidzianych i wstrząsających przejść, Teresie potrzebny był spoczynek, więc Ewin, jak tylko rzemieślnicy skończyli swą pracę, pożegnał ją, ona zaś uścisnęła mu rękę, mówiąc:
— Do jutra. Jesteś pan tak dobry, że mogę mieć do pana ślepe zaufanie i opowiem ci całe moje życie od chwili opuszczenia domu pana Dunoyer. Opowiem ci o wszystkiem, com wycierpiała; wtedy będziesz mógł osądzić, czym powitania przyjąć to szlachetne poświęcenie i czy ty sam powinieneś je uczynić.
Nazajutrz Ewin, przybywszy do Teresy, zastał ją smutniejszą jeszcze, niż wczoraj — widać było po jej twarzy, że większą część nocy płakała. Wiadomość o nikczemnym postępku pana de Montal i ostateczne upewnienie się, że ją niegodnie porzucił, musiało ją dotknąć straszliwie.
Pan de Ker-Elliot przyjrzał się jej i pokiwał głową.
— Nierozsądnie, nierozsądnie pani postępuje — rzekł.
— To prawda... gdybym nie myślała wciąż o mojej córeczce, nie wiem, do czego przywiodłaby mnie rozpacz.
— Czyżbyś więc jeszcze kochała tego człowieka?! — z boleścią zawołał Ewin.
— Niestety!...
— Nie czynię ci wyrzutów,, pani... Jakkolwiek okropna i nieszczęśliwa jest ta miłość, jakkolwiek obłąkaną się ona wydaje, mogę ją zrozumieć...
— Nie, ja tego człowieka nie kocham... tego nie można nazwać miłością, a raczej... Ale pozwól mi pan zacząć to opowiadanie, które ci przyrzekłam, a wtedy może pojmiesz wszystkie sprzeczne uczucia, jakie miotają mem nieszczęśliwem sercem.
— Słucham cię, pani, i ja będę równie szczery i opowiem ci o tem, co sam w tym czasie przeżyłem, a potem pomówimy o przyszłości. Rozważymy wszystko dokładnie i z przemyśleniem, a potem będziemy myśleli o twoim aniołku, czy dobrze, moja siostro?
Te ostatnie wyrazy: moja siostro, Ewin wymówił tak czule, z takim bezgranicznym szacunkiem, że Teresa, poruszona aż do łez, odpowiedziała mu:
—Tak, mój bracie, posłuchaj tedy długiej i przykrej spowiedzi...
Chwilkę zatrzymała, się, poczem zaczęła:
Nim przestąpiłam po raz ostatni przez próg domu pana Dunoyer, prosiłam, aby mi pozwolił po raz ostatni uściskać matkę i siostrę, lecz spotkałam się z gburowatą odmową. Poszłam za panem de Montal, no, bo gdzież iść miałam?... Z pomiędzy nielicznych krewnych żaden zapewne nie udzieliliby mi schronienia; pozostawało mi więc jedynie pójść za człowiekiem, którego zresztą uważałam prawie za męża.
W pierwszej chwili, przyznam się, byłam tak samolubna, że nawet nie pomyślałam, że, przy jego ubóstwie, będę mu ciężarem, a przecież uprzedził minie o swem położeniu! Myślałam tylko o tem, że już jestem z nim połączenia na zawsze. Srogość pana Dunoyer, nieczułość rodzonej matki, uwalniały mnie od najlżejszych wyrzutów — domu, z którego nie wyniosłam ani jednego jasnego wspomnienia, nie żałowałam zupełnie. Na całej ziemi istniał dla mnie jeden de Montal; byłam młoda, odważna, przyszłość mnie nie trwożyła; kochałam go i byłam szczęśliwa. A on był ponury, smutny... całą drogę powtarzał mi, że mój los sprawia mu niepokój.
Znalazłszy się u niego, uczułam dziecinną radość i mimowolne rozczulenie: wszystko, co jego dotyczyło, wszystko, co mi dawało poznać jego przyzwyczajenia, zdawało mi się czemś nieocenionym; mieszanina nędzy i zbytku w jego mieszkaniu odrazu rzuciła mi się w oczy — ta walka wytworności z brakiem środków, wydała mi się jakimś przejawem godności osobistej.
A pan de Montal rzucił się na krzesło, ukrywając twarz w dłoniach; robił wrażenie człowieka, który stracił już wszystkie nadzieje. A ja przypisywałam ten smutek temu, że widział mnie w smutnem położeniu i nic nań zaradzić nie mógł. Gdybym wiedziała wówczas, że uważa mnie tylko za ciężar, gdybym przejrzała istotne powody jego rozpaczy, chybabym życie sobie odebrała; byłam jednak przekonania o jego głębokiej miłości, byłam przekonaną, że stanowię jedyny skarb jego życia.
— Skoro się pobierzemy — pocieszałam go — i kiedy świat się dowie — o okrutnem obejściu się mej rodziny ze mną, wzbudzimy żywe współczucie i będziemy mogli liczyć na pomoc życzliwych, zwłaszcza, że twoje zdolności są znane. A czy znowu tak wiele do szczęśliwego życia nam potrzeba? Wystarczy, jeżeli ty dostaniesz się na jakieś skromne stanowisko, ja zaś będę pracowała. Przeniesiemy się do jakiejś oddalonej części miasta, a, sam się przekonasz, Edwardzie, że szczęście z nami zamieszka.
— I cóż na to odpowiedział?
— Że nie jest stworzony na podrzędnego urzędniczynę, że przecież ma jeszcze nieco pieniędzy i że nie należy znowu tak przejmować się jego położeniem. Ma przecież stosunki, dzięki którym może uzyskać posadę w ambasadzie w jakimś oddalonym kraju. Dodał jeszcze, że, ze względu na konwenanse, uważa za stosowne, abyśmy do czasu ślubu nie mieszkali razem; bardzo szybko też wynajął dla mnie małe mieszkanko na oddalonej ulicy, do którego przychodził, ilekroć czas mu pozwalał, lub o ile okoliczności tego wymagały. Ta rozłąka, jakkolwiek przykra, wydała mi się świadczyć o jego rozsądku i dbałości o moją opinję, to też zgodziłam się na nią z całą uległością.
Pierwszy dzień, który przepędziłam ze swym kochankiem, pozostawił mi wspomnienie smutne zarazem i miłe. Omawialiśmy wiele planów i projektów. Nalegałam jeszcze na pana de Montal, aby poprzestał na jakiem podrzędniejszem stanowisku; przypomniałam mu nasze skromne marzenia — odpowiedział mi jednak, że się boi pośmiewiska świata. Czyż jednak ludzie rozsądni mogliby się śmiać z człowieka, który, straciwszy majątek, wziął się do uczciwej pracy? — zdziwiłam się. On atoli był nieporuszony — mówił, że nie chce pogodzić się z taką ostatecznością.
Nazajutrz wyszedł bardzo rano, zalecając mi, żebym się nie odzywała, jeżeli ktoś będzie dzwonił. Pozostałam sama... nagle, w parę godzin po jego wyjściu, usłyszałam zgrzyt klucza we drzwiach pokoju, przylegającego do sypialni... Sądziłam, że to on, tymczasem... Och, panie... ten pierwszy dowód jego nieszczerości powinien był mnie oświecić, niestety jednak, zanadto byłam zaślepiona!
— I któż to był?
— Młoda kobieta, bardzo piękna... nie znałam jej, ale, jej rysy przypominałam sobie niejasno...
— Kobieta?... Skądże miała klucz?
— Miała go stale; pan de Montal poprostu nie zdążył jej uprzedzić o mej bytności...
— Więc ta kobieta?...
— Była to jego kochanka, panna Julja Dubren, słynna aktorka... Nie będę ci już mówiła o wstydzie i boleści, jakie przeżyć musiałam... o jej arogancji... poprostu biorąc minie za damę w swoim gatunku, poczęła mi wyrzucać, że jej odbijam kochanka... lecz, jak twierdziła, na próżno, bo de Montal kocha ją namiętnie, a nawet chciął się z nią żenić — jedynie ona przez kaprys odmówiła mu swej ręki.
— O, Boże. Ileś musiała ucierpieć!
— Nawet nie — o pannie Julji wiedziałam już, to zaś, co mi teraz mówiła, wydało mi się nędzną potwarzą. Wreszcie kobieta ta oświadczyła mi, że będzie czekała na pana de Montal, kiedy zaś powróci, zobaczymy, która z nas zastanie. Wobec tego natychmiast włożyłam palto i wyszłam czekać na ulicy — odrazu spostrzegłam go zdaleka; podbiegłam ku niemu i opowiedziałam wszystko, ale potrafił mnie uspokoić całkowicie...
— Uspokoił cię?...
— Tak, wytłumaczył mi, że panna Julja prześladuje go od czasu, jak ją porzucił dla mnie; niegdyś dał jej klucz od swego mieszkania i zapomniał go odebrać. Oto była cała tajemnica zjawienia się tej kobiety — uwierzyłam mu, bo ostatecznie wyglądało to bardzo prawdopodobnie... jednak za nic w świecie nie chciałam już wracać do jego mieszkania. — wówczas powiedział mi, że mieszkanko, które dla mnie wynajął na ulicy Ouest, w poblżu pałacu Luksemburskiego, stoi już gotowe i byle mi przeniesiono rzeczy, mogę się tam przenieść natychmiast, co też i uczyniłam.
Było to mieszkanko dwupokojowe, skromne i miłe, w domu spokojnym, dość oddalonym od centrum miasta; okna me wychodziły ma ogród. Ulica była prawie pusta cały dzień; wogóle to ciche ustronie bardzo mi się podobało. Dla oszczędności postanowiłam nie trzymać służącej, sprzątała mi zaś pokój żona portjera.
Przez kilka pierwszych nocy bałam się trochę samotności, ale bardzo prędko przyzwyczaiłam się.
Ślub mieliśmy zawrzeć bardzo prędko; czekaliśmy tylko na dopełnienie pewnych formalności; pan de Montal stale mi twierdził, że niecierpliwie na to czeka.
Zaczęło się dla mnie życie spokojne i szczęśliwe — och, tak, istotnie szczęśliwe — długo zachowam te dni w swej pamięci. Nie widywałam się z nikim; nie chcąc zaś być dla swego kochanka ciężarem, poczęłam haftować. Postarałam się o robotę i zarabiałam tyle, że wystarczało mi na całe utrzymanie. Pan de Montal pojawiał się u mnie prawnie codziennie — był smutniejszy, albo weselszy, zależnie od tęgo, jak mówił, jak się posuwała sprawa jego posady. Prócz tego mówił mi, że moje nieślubne urodzenie, dotychczas będące tajemnicą dla urzędników stanu cywilnego, wywołało teraz szereg komplikacyj, odwlekających nasz ślub. Wierząc mu bez chwili zwątpienia, pocieszałam go — wogóle wykazywałam więcej równowagi ducha, niż on. Bezwątpienia najprzykrzejszem dla mnie było, że nie mogłam żyć pod jednym dachem z ukochanym, znosiłam jednak wszystko z myślą o szczęśliwej, a niedalekiej już przyszłości.
Jedynemi dniami smutku były dla mnie te, w których nie widziałam de Montala, jednakże nie miałam do niego żalu, a przeciwnie, żałowałam go, przekonana, że rozłąka sprawia mu tyleż cierpienia, co mnie. W chwilach tych nawet energja do pracy słabła we mnie pod wpływem przejmującego smutku... Z jakąż radością atoli rzucałam się w jego objęcia nazajutrz!
Przez pierwszy miesiąc dnia takiego prawie nie było, w następnym jednakże raz nie pokazywał się przez trzy czy cztery dni, i wtedy jednak nie czyniłam mu wyrzutów, będąc przekonana, że to starania o posadę i załatwianie formalności przedślubnych zabierają mu cały czas. Przytem był mniej niespokojny, weselszy, co i mnie dodawało otuchy. Zmianę tę przypisywałam pomyślnemu dlań obrotowi jego sprawy o posadę — on sam mówił mi, że jest pewny, że niezadługo zdoła mi zapewnić świetny byt — to też, w oczekiwaniu na to nadspodziewane szczęście, pracowałam ze zdwojoną gorliwością, przytem zaś, obawiałam się nieco, że przyszłość nasza zależy od jakiejś niepewnej protekcji.
W tym samym domu, co ja, mieszkał pewien bogaty księgarz z żoną; byli to bardzo zacni ludzie. Zapoznałam się z nimi dzięki sąsiedztwu, i zaproponowali mi korzystanie ze swych książek. Zauważywszy z doboru mej lektury, że władam angielskim, księgarz ten zaproponował mi, abym zaczęła dlań tłumaczyć modną angielską beletrystykę. Możesz pan sobie wyobrazić z jaką radością i wdzięcznością przyjęłam tę propozycję!
Zrywałam się ze snu już o świcie; w ciągu dnia przeważnie haftowałam; wolałam poświęcić temu zajęciu dzień, żeby wieczorami, czy nocami nie brudzić sobie oczu. Pan de Montal przychodził do mnie zwykle o drugiej po południu; największą radością dla mnie było, gdy mogłam go przyjmować; przed drugą ubierałam się skromnie, ale gustownie, co on szczególnie lubił.
Bawił u mnie zwykle kilka godzin; po jego wyjściu siedziałam przy hafcie aż do nocy. Wreszcie zapalałem lampę i, spożywszy skromny obiad, zabierałam się do tłumaczenia, co zabierało mi czas aż do północy. Obiad przynosiła mi żona portjera.
— Och, gdybyś pan wiedział, ile długich wieczorów zimowych przepędziłam sama... lecz stale zaprzątnięta pracą... melancholijna, ale nie smutna...
— Więc nigdy nie spędził ani jednego wieczoru z panią?
— Bardzo rzadko kiedy... może raz, czy dwa na miesiąc...
— I takim ludziom szczęście samo w ręce idzie!... — westchnął głęboko pan de Ker-Elliot.
— Tłumaczyłam sobie — ciągnęła dalej Teresa — że przecież pan de Montal musi, choć nawet wbrew swej woli, bywać co wieczór w różnych towarzystwach i widywać się z ludźmi, którzy mogą mu dopomóc w uzyskaniu stanowiska. Sam mówił mi, że przecież groziłoby mu pójście w ogólne zapomnienie, gdyby zaprzestano go widywać; nie miałam najmniejszego powodu do kwestjonowania tych jego słów. Niekiedy, gdy pan de Montal wychodził ode mnie, odprowadzałam go i wówczas przechadzaliśmy się po bulwarach Montparnasse. Były to dni uroczyste dla mnie; po takiej przechadzce on odprowadzał mnie aż do drzwi mieszkania i wracałam do siebie, jakby z nowym zapasem szczęścia.
Wieczory po takich przechadzkach upływały mi w pogodnym, szczęśliwym nastroju; nawet praca wydawała mi się wtedy łatwiejszą i pisałam niekiedy aż do drugiej w nocy. Hafty i tłumaczenie przynosiły mi do dwunastu franków dziennie.
W jednym z dwóch moich pokoików urządziłam gabinet do pracy, który de Montal bardzo lubił. Sama chodziłam po kwiaty, aby go przyozdobić. Było to dla mnie zabawką, rozrywką najmilszą... Mimo tych drobnych wydatków na zbytki — smutnie uśmiechnęła się Teresa — w ciągu dwóch miesięcy zaoszczędziłam przeszło dwieście franków. Z tryumfującą miną wręczyłam je panu de Montal, mówiąc ze śmiechem, że to zadatek na posag, z czego był bardzo ucieszony.
— Ach, gdybyś wreszcie zdecydował się — mówiłam mu — na wyrzeczenie się dumnych i górnych projektów, czyż nie bylibyśmy szczęśliwi, gdybyś zgodził się objąć jakieś skromne stanowisko; wówczas, dodawszy do tego moje skromne zarobki, moglibyśmy żyć zupełnie przyzwoicie, zwłaszcza, że czyż tak wiele znowu potrzebujemy?
— On atoli odpowiadał mi stale, że nie chce, bym pracowała, że sam widok tego rani mu serce i że dlatego jedynie dziś godzi się na to, że sam żyje jaknajoszczędniej w oczekiwaniu na ową posadę. Nie śmiałam mu powiedzieć, że przecież starania o tę posadę kosztują tyle, że starczyłoby tego na życie w ciągu kilku miesięcy; cieszyłam się przecież, że sama mogę własną pracą opędzić wszystkie potrzeby.
Myśl, że nie jestem żadnym ciężarem dla pana de Montal, sił nowych mi dodawała.
— A od rodziców żadnych nie miałaś wiadomości?
— Żadnej, w pierwszym dniu przysłano mi do pana de Montal suknie, bieliznę i kilka drobiazgów, które niegdyś otrzymałam w podarunku.
— Nikczemnicy!
— Pan de Montal chciał wytoczyć memu rzekomemu ojcu sprawę o alimenty dla mnie, ale żadną miarą nie chciałam się na to zgodzić...
— Tak... — wyrzekł Ewin po kilku chwilach skupionego milczenia — musiała pani wtedy żyć szczęśliwie tem życiem pracy i miłości... sądzę, że wspomnienie tych chwil zawsze będzie dla pani miłem... ale i bolesnem zarazem.
— Tak... trudno to wysłowić i zrozumieć, ale to prawda... Gdybym była bogata i w niczem nie potrzebowałabym sobie odmawiać, mniej żywo zapewne odczuwałabym moje szczęście... ale w samotności moja miłość rosła... stała się też dla mnie takiem źródłem szlachetnej rozkoszy, jak każde poświęcenie — rozkoszy szlachetnej, jak obowiązek. Zdawało mi się, że tem życiem w samotności i pracy odpokutowuję za me przewinienia. Pracowałam gorliwie; mój księgarz był ze mnie zadowolony i płacił mi coraz więcej; po upływie trzech miesięcy mogłam dać panu de Montal piętnaście luidorów.
— Co? przyjął?...
— Na cóż miałam je chować, przytem miał przecież większe potrzeby, niż ja... A czyż mogłam przewidzieć, że kiedykolwiek będę żałowała tych pieniędzy... Ale dowiesz się pan jeszcze o wszystkiem... Mój Boże, przecież zasmucam pana tylko, mówiąc o swojem szczęściu...
— Bynajmniej... wiesz przecież, moja siostro, że powinienem wiedzieć o wszystkiem... mów, bo jeszcze musimy pomyśleć i o przyszłości... a przytem... wszak wspomnienie o minionem szczęściu, to jedyna dla ciebie pociecha...
— Och, tak... tylko te wspomnienia rozjaśniały nieco moje życie... Teraz jednak zbliżam się do chwili najokropniejszej... i tylko te szczęśliwe wspomnienia mogą mnie przygotować... dodać mi sił do postawienia sobie raz jeszcze przed oczy wspomnienia straszliwego ciosu...
Było to 25 marca tego roku... w środę... przypominam to sobie z przerażającą dokładnością... Pana de Montal nie widziałam już od ośmiu dni... pierwszy raz zdarzyło się, by się nie pojawił aż tak długo... Gdy wreszcie stanął we drzwiach, rzuciłam mu się na szyję, łzami zalana. — Płaczesz, Tereso? — zawołał wesoło — masz rację, bo powinnaś z radości aż płakać! Mam ci do zakomunikowania, że otrzymałem wyższe stanowisko w ambasadzie w Lizbonie[8], z 2000 franków pensji! Od dziś jesteśmy bogaci; zaraz dziś ogłoszę nasze zapowiedzi! Teraz już wiesz, dlaczego tek długo nie mogłem wpaść do ciebie?...
Nic łatwiejszego, niż puścić w niepamięć wszelkie cierpienia, gdy po nich szczęście następuje... W pierwszej chwili nie mogłam poprostu w to uwierzyć, lecz de Montal okazywał tak żywą radość, twarz jego jaśniała tekiem weselem, że wpadłam w szał prawdziwy.
— No i?...
— Kłamstwo... wszystko kłamstwo!... A czy wiesz pan, co go wprowadziło w tak radosny nastrój?... Jakże zapóźno o tem się dowiedziałam! — oto wtedy dopiero upewnił się, że... markiza de Beauregard go kocha!
— Co??... Więc wtedy już był z nią w kontakcie?...
— Widywał się z nią codziennie... Skoro pan jest tak dobry, że słucha mnie pan bez zniecierpliwienia, pozwól pan, że opowiem o ostatniem, najstraszliwszem mem przeżyciu...
Dnia tego de Montal mówi mi: — Tereso, uczcijmy dzień, przełomowy w całem naszem życiu — oto mój zamiar: korzystając z prześlicznej pogody, chodźmy najpierw na spacer, potem zjemy obiad w restauracji, a wreszcie pójdziemy wieczorem do teatru.
— Wybacz pan, że opowiadam nawet o takich podrzędnych szczególikach — ciągnęła Teresa po chwili, — ale miło mi wspominać o tem, bo jakąż radość sprawiła mi owa propozycja! Wszystko zdawało się brać udział w uprzyjemnianiu mi tego dnia: słońce świeciło wspaniale i już poczynało się zielenić.
Chociaż okolice Paryża nie odznaczają się niczem szczególnem, czas był tak przyjemny i czułam się tak szczęśliwa, że wydawało mi się, że nigdy nie widziałam piękniejszych stron; odzyskałam swą dawną wesołość i bawiłam się, jak piętnastoletnia dziewczynka. Edward także był bardzo wesół. Zmęczeni powróciliśmy do miasta; zaczęłam się ubierać w najlepszą suknię, a Edward pojechał na chwilę do siebie, poczem powrócił, by mnie zabrać ze sobą. Obiad zjedliśmy w równie wyśmienitym nastroju; potem poszliśmy do teatru i wydawało mi się, że nigdy nie widziałam równie zajmującej sztuki. Wreszcie znalazłam się sama z Montalem i mogłam brać udział w jego ambitnych marzeniach. Stanowisko dyplomatyczne w Lizbonie miało być dlań szczeblem jedynie ku dalszym zaszczytom, wobec jego urodzenia, ogłady i stosunków towarzyskich wydawało mi się to zupełnie prawdopodobnem...
Cały ten dzień przeminął, jak piękny sen... Wreszcie, wieczorem, pan de Montal, odprowadzając mnie do domu, zakomunikował mi rzecz, która poprzednio pobudziłaby mnie do płaczu, ale przy mojem radosnem upojeniu nie wywarła na mnie żadnego wrażenia.
Otóż, dla zapoznania się ze stanem interesów swego urzędu, zmuszony był udać się na tydzień, może i na dziesięć dni do byłego konsula, bawiącego w Melun; przez ten czas miał do mnie pisywać jaknajczęściej; ta ostatnia obietnica ostatecznie uczyniła mi tę rozłąkę prawie obojętną... Wpadłam w takie upojenie, że nie przeczuwałam w tem wszystkiem cienia kłamstwa... Ślub nasz miał odbyć się 17’kwietnia — dlaczego wyznaczył tę datę, a nie inną — dotąd nie wiem, oczywiście, teraz już mogę się domyśleć, że widocznie musiał mieć jakiś powód, z którego ten termin nadawał się najlepiej do ostatecznego zwiedzenia mnie. Wyjechał tegoż wieczoru...
— A Więc ten urząd... ten wyjazd w interesach służbowych?...
— Kłamstwo!... Wszystko od początku do końca kłamstwo, kłamstwo!... Po czterech dniach otrzymałam list bardzo czuły... tylko że... albo przez zapomnienie, albo i umyślnie, nie było na nim adresu nadawcy, tak, że nie mogłam odpisać... Myślałam, że to roztargnienie....
W kilka dni później z następnego listu, jeszcze czulszego niż pierwszy, dowiedziałam się, że interesy konsulatu są straszliwie pogmatwane... adresu znów mi nie podlał... Zaczęłam się trochę martwić...
— Co za przewrotność, co za okrucieństwo! A czy zdołała się pani dowiedzieć, gdzie się istotnie ukrywał?
— Rzeczywiście był w Melun... ale nie wiedziałam, że pani de Beauregard, gdy pobyt jej w stolicy stał się poprostu niemożliwy, przeniosła się do jednej z posiadłości męża, o ćwierć mili francuskiej od tego miasta... i de Montal wysiadywał tam całemi dniami....
— Co za podłość!... Ale co za cel podobnej komedji?
— Widocznie bał się bardzo, abym nie powzięła jakichś podejrzeń... całe życie mając do czynienia z kobietami lekkich obyczajów, uważał i mnie za zdolną do skompromitowania go w oczach pani de Beauregard...
Nareszcie pobyt w Melun się zakończył. Gdy znowu zobaczyłam pana de Montal... w piętnaście dni po owej wiadomości o posadzie... byłam jeszcze szczęśliwsza... z jakąż radością, z jakąż dumą rzuciłam się w jego objęcia!... Poczułam, że będę matką!...
— I to nie poruszyło serca tego nikczemnika?
— Podzielał moją radość, a przynajmniej udawał to... jednocześnie jednak przyniósł mi smutną wiadomość: oto zaczynał się nowy kryzys gabinetowy i jego przyjaciel zmuszony był oddać przyrzeczoną mu posadę komu innemu, dla pozyskania silnego przeciwnika... Niestety... wyznaję... odrazu stanęła mi na myśli przyszłość naszego dziecięcia i, choć dotąd prawie obojętnie traktowałam plany Montala, teraz poczynałam żałować tego stanowiska, które mogło nam byt zapewnić...
Od tej chwili zaczyna się najstraszliwszy okres mego życia... Z de Montalem nie widziałam się znowu cały tydzień. Dwa razy pisałam do niego, do jego paryskiego mieszkania, ale nie otrzymałam odpowiedzi; wreszcie przybył, ale po raz pierwszy dostrzegłam w jego odnoszeniu się do mnie pewną obojętność. Ośmieliłam się przypomnieć mu, że przecież termin naszego ślubu już minął; wówczas zapytał mnie dość oschle, Czy mu ufam, czy nie.
— Ależ zapowiedzi już ogłoszone! — tłumaczyłam się.
— No, to jeszcze nie wystarcza — odpowiedział tym samym tonem. — Twoje nieślubne pochodzenie dotychczas ukrywane, wytwarza niezliczoną ilość przeszkód, mam nie małe trudności z lich pokonaniem, jestem zaambarasowany, więc mnie nie nudź pytaniami.
Wszystko to przykro brzmiało w mych uszach; przemknęło mi się nagle przez myśl, że gdyby pan de Montal mnie zwodził, to i moje dziecię będzie kiedyś pokutowało za swe urodzenie... Jednakże otrząsnęłam się prędko z tych przykrych przeczuć; pomyślałam o szlachetności de Montala, a szczególny jego ton przypisałam wyjątkowemu przygnębieniu. I znowu nie widziałam go całe dwa tygodnie; wtedy już mój niepokój zaczynał dochodzić do szczytu; nie dość na tem, smutek i złe przeczucie poczynały gnębić mój umysł, a jednocześnie przecież rozumiałam, wobec rozwiania się widoków Montala na posadę, większą niż kiedykolwiek potrzebę wytężonej pracy.
Niestety, wtedy to po raz pierwszy uczułam, że siły minie opuszczają; byłam już zadręczona. Chociaż tłumaczenie z obcych języków jest pracą dość machinalną, już jej nie mogłam podołać. Daremnie starałam się pokonać znużenie. Życzliwe wymówki mego księgarza dawały mi do zrozumienia, że wartość mej pracy zmniejsza się z każdym dniem, ale wymówki te szły na marne; jeżeli choć na chwilę zdołałam odpędzić zaćmiewające mój umysł czarne myśli, to po chwili oblegały go one ze zdwojoną zajadliwością.
Wtedy pióro poprostu wypadało mi z ręki, zalewałam się łzami, rozpaczałam głośno, padałam na kolana, błagając Opatrzności — tak czas mi mijał, a każda godzina, stracona na żale i skargi, zmniejszała mój zarobek. Na tę myśl, obcierałam łzę i z najcięższym wysiłkiem, złorzecząc mej słabości, brałam się znów do pracy; mówiłam sobie, że przecież moje dziecię będzie może cierpiało z mej winy... wyrzucałam sobie nawet moją boleść, bo przecież mogła ona odbić się na nieszczęśliwej istotce! Wśród takich udręczeń, nawet myśląc o konieczności pracy, stawałam się coraz bardziej do niej niezdolną, umysł mój zaćmiewał się z dnia na dzień; wreszcie księgarz zaprzestał dawać mi zamówienia. Wówczas pozostał mi tylko haft; pomimo nawiedzającego mnie niekiedy konwulsyjnego drżenia rąk, haftować jeszcze mogłam, jako tako. Jakaż jednak różnica w zarobkach! Haftując piętnaście godzin na dobę, mogłam zarobić ledwo czwartą część tego, co zarabiałam tłumaczeniem, przy mniejszej ilości godzin pracy. Następnie wzrok zaczął mi słabnąć... och, najokropniejszym chyba był dla mnie dzień, gdy już oczy nie pozwalały mi nawet na tę nędznie opłacaną pracę!...
— Ach, straszliwie cierpieć musiałaś!... Czyż miałem prawo mówić przy tobie o moich przejściach? — przerwał jej baron. — Czemże one były w porównaniu z tem wszystkiem!... Ach, co za człowiek, co za człowiek!..
— A ztem... po tej ostatniej rozmowie nie widziałam go całe dwa tygodnie; pisałam do niego, lecz bezskutecznie. Kiedyś polecił mi, żebym do niego nie przychodziła; teraz, przerażona, ośmieliłam się przekroczyć zakaz... lecz służący oświadczył mi, że go niema... Byłam kilka razy, lecz zawsze albo ubierał się przed wyjściem do klubu, albo jadł obiad na mieście; wracał zaś do domu prawie zawsze w nocy...
— Co słyszę?... Więc pan de Montal prowadził zbytkowny tryb życia, gdy pani znajdowała się w takim niedostatku?... I jeszcze ośmielał się brać od ciebie pieniądze... No, to już ohyda!
— Był przyzwyczajony do wystawności... cóż robić!... Co do mnie... to pieniądze, które mu oddawałam, wtedy były dla mnie zbyteczne... No, ale kończę: otóż, za trzecim, czy czwartym razem, czekałam na pana de Montal na ulicy aż do szóstej wieczorem, wkońcu jednak byłam tak osłabiona, że musiałam wrócić do domu. Tego dnia również nie zarobiłam ani centyma.
Nazajutrz, nieledwie o świcie, pojawiłam się u niego znowu. Służący powiedział mi, że pan nie kazał się budzić przed południem — czekałam do południa... Nie mogę wprost opisać, z jakim gniewem, jak niegrzecznie mnie przyjął, z jaką goryczą wyrzucał mi natręctwo!... Natręctwo!... — powtórzyła Teresa z goryczą — całe dwa tygodnie na oczy go nie widziałam... gniewał się nawet za to, że doń pisałam... gdyż nawet tego mi nie było wolno?... Zakończył groźbą, że, jeżeli będę mu się naprzykrzała — tak! — to żadnych obietnic nie dotrzyma!
— Należało się tego spodziewać... — mruknął baron z odrazą. — Ale czemuż tego wcześniej nie zrobił, po cóż cała ta podła komedja?
— Widocznie bał się kompromitacji... Wtedy był w wyjątkowo złym humorze i zdradził się po raz pierwszy... i..
Teresa nagle urwała.
— Wahasz się?... Tereso, musiał ci powiedzieć coś okropnego...
— Tak... ale nie... nie będę ukrywać niczego, nie mam obowiązku utrzymywania jego podłości w tajemnicy... Powiedział mi wprost... że, gdy przyrzekał, że się ze mną ożeni, sądził, że ma do czynienia z córką pana Dunoyer, a nie z bękartem i, wypędkiem...
— Mów pani dalej — Ewin silił się na spokój. — Zgoła mnie to nie zadziwia.
— To już mnie oburzyło... No, ale cóż miałam czynić? Los mój, a raczej los mego biednego dziecięcia, leżał całkowicie w jego ręku... Poniżyłam się aż do płaczu... błagałam go, aż zmiękł nieco i powiedział, że nie zmienia postanowienia zaślubienia mnie, ale nie może wyznaczyć ścisłego terminu... i że będzie to zawisłe od mej uległości... Kiedy zapytałam go, z płaczem, kiedy znowu będę go mogła widzieć, uniósł się znowu... odpowiedział, że, jak on sam sobie będzie tego życzył i kazał mi czekać. Pożegnałam go...
— A nie pytał, czy masz jakie środki ido życia?
— Nie przyzwyczaiłam go do tego. Aż dotąd utrzymywałam się przecież własną pracą.
— A z czego żył sam?
— Kiedy opuszczałam dom państwa Dunoyer, miał jeszcze koło sześciu tysięcy franków... prócz tego, pan Dunoyer przypomniał mu, że mu pożyczył dwieście luidorów. Prosiłam go, aby ten dług oddał, ale jak postąpił.. nie wiem...
— Wybacz mi pan, że przytoczę pewne szczegóły, drobne, ale ciekawe... A zatem... znowu przez trzy tygodnie nie miałam od niego żadnej wiadomości... nie zapomniałam o jego groźbach, ani o zakazie przychodzenia doń, a nawet pisania... wreszcie jednak napisałam, że jestem zupełnie chorą, niezdolna do pracy, że o nic go nie proszę, ale pragnę go widzieć, bo może to mnie sił doda; że stan mój jest chyba tylko dowodem mego przywiązania do niego... Wszystko to napisałam bez cienia goryczy, bez najmniejszego wyrzutu.
— Tygrys poczułby litość... — a on zapewne nawet nie odpisał...
— Zgadłeś... Wysłałam jeszcze kilka listów... przyznam się, że mu jeszcze ufałam... czekałam dzień, dwa, trzy... nie przyszedł!... Straciłam resztę nadziei, a za nią, i resztę sił... pracować już nie mogłam... wszystkie zaś moje oszczędności wyczerpały się... Zachorowałam... Napisałam doń znowu, błagając, by przyszedł, napisałam, że jestem poważnie chora...
— I bez ¡skutku?
— Nareszcie odpisał... że nie wierzy moim podstępom i wykrętom.
— Co za bezczelność!
— Chorowałam cały miesiąc... musiałam wyprzedać wszystkie moje suknie i niewysokiej wartości klejnoty, które mi przy przeprowadzce pan Dunoyer odesłał. Z niecierpliwością wyczekiwałam chwili, gdy już będę mogła wyjść... wciąż bowiem myślałam o jednem... Nareszcie mogłam podnieść się z łóżka... kiedy po raz pierwszy spojrzałam w zwierciadło, omal nie krzyknęłam, z przestrachu... później nawet cieszyłam się z tej zmiany... przynajmniej de Montal mógł się przekonać, że nie kłamałam. Odrazu poszłam do niego... z trudem się dowlokłam... byłam tak osłabiona że doszedłszy do jego drzwi, omało nie zemdlałam... Było to równo przed sześcioma miesiącami... Wreszcie odzyskałam siły... myślałam, że wreszcie obudzę w mim litość — aż dotąd tłumaczyłam sobie jego zachowanie się wyjątkowem przygnębieniem i kłopotami... Weszłam na górę usłyszałam w jego pokoju głośną rozmowę... drzwi były otwarte... nagle ujrzałam wychodzącą kobietę... tę samą, z którą już raz rozmawiałam u niego.
— Pannę Julję?!
— Tak. Wyglądała na mocno zmartwioną; na mój widok, zawołała zdziwiona:
— Pani tutaj?... jeszcze nie jesteś matką?
Spojrzałam na nią, wprost oniemiała... zdawało mi się, że jest rozezłoszczona i przelękłam się... Wpatrywała się we mnie przez chwilę i wreszcie wykrzyknęła:
— Ach, co za szelma!... Znowu kłamstwo... i tym razem mnie ołgał! Co za Magier!
Chwyciła mnie gwałtownie za rękę i wciągnęła do pustego mieszkania. Zamknęła drzwi i zostałyśmy same.
— Pani — rzekła do mnie ta kobieta — wybacz mi pani, żem ci przy pierwszem spotkaniu ubliżyła... nie wiedziałam, kim jesteś... Jeszcze było zawcześnie, abyśmy obie wyszły z błędu... Teraz dowiedz się o jego nikczemnem postępowaniu... dowiedzże się wszystkiego... Od sześciu miesięcy zdradzał mnie z tobą... teraz ciebie zdradza z nową... i wiesz, z kim?... z markizą de Beauregard, z tą osławioną wdową... umizgał się do niej oddawna... i z którą zapewne się właśnie żeni... bo dziś w nocy wyjechał Bóg wie gdzie i poco!
— Nie potrzebuję panu mówić — ciągnęła Teresa — jakie wrażenie zrobiła ma mnie ta wiadomość... Aż dotąd mi na myśl nie przyszło, by mnie mógł tak nikczemnie porzucić... pomysł zaś małżeństwa jego z panią de Beauregard wydał mi się potwornością; wiedziałam przecież o jej skandalach... Ufałam mu ślepo... było to złudzenie nie roztropne, ale doprawdy winnam je błogosławić, bo chyba ono tylko powstrzymało mnie od zbrodni...
— Jakto... więc jeszcze nie wierzyłaś w to małżeństwo?
— Nie mogłam... byłam przekonana, że to jakiś przelotny związek; wszak to kobietą okryta niesławą!
— Ale bogata.
— Prawda, ale nie posądzałam pana de Montal o taką podłość; raczej już miałam go za niestałego uwodzicie! i, niżbym posądzała go o podobne sprzedanie się. Ale panna Julja wyznała mi jeszcze, że pan de Montal z całym spokojem przyznał się jej, że uwiódł mnie jedynie w nadziei na wielki posag — po wypędzeniu mnie z domu pana Dunoyer zgoła wyleczył się a jakichkolwiek pragnień pożycia ze mną, a spotykał się ze mną jedynie przez litość... I jeszcze jedno... ale... wprost odwagi mi brakuje...
— No, mów, mów.
— Zdaje mi się, że sromota pana de Montal i mnie dotyka... wszak go kochałam... i zasługuję na pana pogardę... pogardzaj mną... ja teraz sama żałuję, że w jego miłość uwierzyłam... Niechże to będzie karą za wszystkie moje...
— Co zatem?
— Ta kobieta... panna Julja... z gniewem i obrzydzeniem zakomunikowała mi, że on... przed paru dniami... przyszedł do niej... i prosił... tak... błagał... mówił, że ciężko jestem chora... ja... że z tego powodu wyczerpał resztę swego majątku... i błagał, by mu pożyczyła tysiąc talarów, by jego dziecię... i ja nie cierpieliśmy nędzy... a wiesz, że to osoba bogata...
— Co za plugawiec!... — wykrzyknął pan de Ker-Elliot, poprostu z trudem uszom wierząc. Wstydził się za swego krewniaka.
— Pan de Montal tak zręcznie udawał rozpacz... tak wymownemi słowami malował moją sytuację, że wzruszył serce mojej rywalki i nie oparła się jego prośbie...
— Co za upodlenie... trudno uwierzyć poprostu... szczęście doprawdy, że twe opowiadanie ma się już ku końcowi...
— W rzeczywistości... pieniądze, które pożyczył dla mnie... zużył na... podróż do pani de Beauregard! Tak, wierzę pannie Julji najzupełniej!
— Przynajmniej tak mi ona wytłumaczyła... Zupełne ogołocenie mieszkania ze sprzętów było prawdziwym dowodem, że nie kłamie... Widocznie przed ślubem wyprzedał wszystkie meble... licząc, że przeniesie się do niej..
Panna Julja spostrzegła oddawna... a ja od niej, że stara się o rękę bogatej markizy... świat, mimo swej grzeczności, odtrącił całkowicie tę kobietę... odpychał ją... po tym skandalu w zeszłym roku nikt jej przyjmować nie chciał... Cóż więcej mam powiedzieć... wiadomość ta doprowadziła minie ido takiego przerażenia, aż panna Julja... moja rywalka... litowała się nade mną... po swojemu... powiedziała mi, że chce się na nim zemścić... i zaproponował; mi, żebyśmy wspólnie odsłoniły pani de Beauregard istotną jego wartość... zaproponowała mi pomoc...
— Ach... — otrząsnął się ze wstrętem Ewin — doprawdy... nie było poniżenia, przez które nie musiałabyś przejść.
— Oczywiście odmówiłam... Pożegnałam ją... rozstała się ze miną, jak przyjaciółka... powróciłam do domu... To co mam jeszcze do opowiedzenia, jest tak bolesne, że będę starała się skrócić... Nędza coraz bardziej zaczęła mnie gnębić... prawie, że straciłam wzrok... wreszcie nie mogłam już płacić komornego i po kilku tygodniach zmuszona byłam wyprzedać resztę sprzętów i przenieść się do tej nory... kiedy zostałam matką, byłam już tu...
Gdy już godzina... mojej słabości zbliżała się, nie chciałam, by imię dziecię było ofiarą mej dumy i, poszłam do miejskiej kliniki, gdzie przynajmniej przez kilka dni miałam pewne wygody, choć leżałam na ogólnej sali...
Pan de Ker-Elliot zasłonił twarz rękoma, wydając jęk bolesny.
A Teresa ciągnęła dwa ponurą opowieść, ocierając łzy:
— Po piętnastu dniach, według przepisów, zlecono mi opuścić to schronisko — opuściłam je z dziecięciem... które było moją radością i rozpaczą zarazem... Gdy wchodziłam do szpitala pozostawało mi jeszcze czterdzieści franków; w czasie mego pobytu tam pracowałam, tak, że ta mała sumka nawet się zwiększyła... byłam tam bezpłatnie... Po wyjściu, mogłam kupić ładną kołyskę dla mego dziecięcia, opłaciłam tę stancyjkę za trzy miesiące zgóry, no, ale wtedy znalazłam się bez grosza... Starałam się pracować bez wytchnienia, ale zabiegi koło mego dziecięcia zabierały mi wiele czasu... z trudem mogłam zarobić na życie haftem, zwłaszcza przy osłabionym wzroku... Zbliżyła się zima, zimno w tej stancji i zaczęło być nieznośnie... drżałam o zdrowie mej córeczki... i wreszcie odważyłam się na krok, który przedtem nawet na myśl mi nie przyszedł...
Mówiła z trudem, widać było z jakim wstydem jej to przychodzi.
— Napisałam do mojej miałki... jaką otrzymałam odpowiedź, już pan wie... Wtedy moja sąsiadka.. dobra kobieta, weszła tu, poprostu konałam na barłogu z głodu i chłodu...
— No nareszcie opowiedziałam wszystko... wszystkie me przejścia aż do dzisiejszego dnia... Mimo wszelkich zwątpień spodziewałam się jeszcze, że de Montal powróci... jakkolwiek niedorzeczną była ta nadzieja, ona mnie utrzymywała(przy życiu... ona tylko... Kiedy mi powiedziano, że jakiś pan pyta o mnie, myślałam, że to on...
— A teraz... czyż mam mówić jeszcze, że moje serce wynużyło się, zamało... zamało dla wszystkich uczuć, prócz macierzyństwa.... Tylem wytrwała, tyle wycierpiałam przez miłość, że.. samego tego wyrazu teraz nienawidzę.
— Czyż mam jeszcze mówić, że... pomimo ohydnego postąpienia ze miną pana de Montal... tak... mimo jego upadku, mimo przeniewierstwa, mimo plugawej zdrady... będę do końca życia żałowała, jako najpiękniejszego, najszczęśliwszego okresu w mem życiu... tego czasu, kiedy spotykałam się z nim u mojej matki... i kiedy wyczekiwałam nań w mem ustroniu na ulicy Ouet, pracując po całych dniach... i kiedy mogłam mu oddawać pieniądze, zarobione ciężką pracą...
— Wiem, że tego ‘wszystkiego wstydzić by się należało... przecież jego sromotne postępowanie winnoby obrzydzić najmilsze wspomnienia... Sądzę atoli, że niema nic trwalszego i dłużej zachowującego się w pamięci, niż miłość w nędzy i pracy... Żadna rozkosz ziemska nie daje tyle upojeń... w niej tylko radość, w niej tylko zapomnienie...
— Powtarzam ci, mój panie... serce moje strawiły szczęście i męczarnie... strawiły do cna... Jeżeli coś jeszcze w niem zostało, to należy całkowicie do dziecięcia. Tak, moje serce wyschło... jeżeli bije jeszcze, to jedynie dla wspomnień przeszłości... radosnej... dla szczęścia, którego teraz, choćby i powróciło, nie jestem poprostu zdolna odczuć...
— Czy wiesz pan dlaczego jednak odrzucam pańską ofiarę, tak wielką, tak szlachetną?... Posłuchaj, czemże byłabym dla ciebie?... Conajwyżej smutną i zimną przyjaciółką... Pocóż wiązać swe życie... pocóż przykuwać je do innego życia, lodowatego i, jak grób głuchego i niemego?... Och, wierzaj mi, panie, mówię ci, że serce twe godniejsze jest innego serca... Strzeż się, panie, bo, doprawdy, zadaleko posuwasz swe poświęcenie... pomyśl, że przyjdzie czas, kiedy spojrzysz na nie, jak na szaleństwo i będziesz go żałował.
Ewin de Ker-Elliot przysłuchiwał się Teresie z dziwnem uczuciem, zmieszanem z podziwu boleści i najgłębszej litości; wprost nie spodziewał się po niej takiego męstwa, takiej uległości wobec przeznaczenia. A miłość jego rosła...
Dusza każdego człowieka ma chwile słabości... Gdy mówił Teresie o swem uczuciu braterskiem ku niej — kłamał, sam może tego nie odczuwając, nie dlatego, by pragnął używać praw, jakie daje małżeństwo; spodziewał się przecież, że czułość, że przywiązanie i wdzięczność do niego wypędzą z serca młodej kobiety niegodne, potworne wprost wspomnienie de Montala. Spodziewał się, że doczeka się wynagrodzenia za swą miłość, że Teresa ją podzieli.
Znając fantastycznie rozbujałą dumę Teresy, wiedząc, jak boleść takiej miary nieufna jest a drażliwa, pan de Ker-Elliot nie uważał za stosowne ukazać się jej jako starający się o jej rękę, lecz jedynie jako brat; postanowił sobie nawet pozostać nim tylko na zawsze, gdyby w sercu Teresy nie obudziła się miłość.
Ewin kochał ją namiętnie,¡był zdolny do takiej miłości, a ufał, że jego poświęcenie doczeka się nagrody; wciąż żywił nadzieję, że kiedyś zdoła uzyskać miłość Teresy, że jej obecny stan jest wynikiem jedynie okropnych warunków.
Czyż złudzenie jego nie jest całkowicie usprawiedliwione szlachetnym jego celem — wszakże dążył wszelkiemi siłami do uwolnienia Teresy i jej dziecięcia z najstraszliwszej nędzy i straszliwszego wspomnienia nieszczęsnej miłości.
Co do panny Dunoyer, to była ona zupełnie¡szczera — w zupełnie dobrej wierze mówiła, że serce jej umarło na zawsze, że bije wyłącznie dla miłości macierzyńskiej i że dla niego, aczkolwiek czuje całą jego szlachetność, przyjaźń tylko może odczuwać.
Ta pewność, że już będzie niezdolna do pokochania kogokolwiek, wypływały w niej, z intuicji, do której tylko kobiety są zdolne, bo one tylko zdolne są tylko raz w życiu kochać i wieczną żywić boleść po utracie pierwszej miłości. Mężczyźni, przejawiający tę zdolność, są rzadcy — do takich mężczyzn należał pan de Ker-Elliot.
Wielkie udręczenia wypierają z niektórych dusz nadzieję na zawsze — boleść zaś daje im doświadczenie i pewność, że stan ich duchowy jest stanem trwałym, nie przeminie aż do śmierci.
Nie woli, ale zdolności do kochania im nie staje.
Dusza taka czuje, że w sercu ich okropne przejścia zerwały najczulszą strunę harmonji.
Niekiedy i kalece bez ręki wydaje się, że ma jeszcze rękę, którą mu dawno odcięto — tak samo i tym duszom jawią się czasami pragnienia uczuć, jak zwodnicze widziadła, które znikają, gdy słońce wzejdzie.
Teresa popadła już w zupełne zwątpienie i była niezdolna nawet do podobnych widziadeł, lecz Erwin żywił najczulsze złudzenia.
— W najgorszym razie — mówił sobie — zapewnię Teresie i jej dziecięciu swoje nazwisko i przyszłość.
Ewin był zdolny do wszystkich podstępów i wybiegów szlachetnej miłości, doskonale zdawał sobie sprawę ze znaczenia tego, co ustawicznie powtarzał Teresie — powtarzał to zresztą zupełnie szczerze.
— Jeżeli pani umrze w nędzy i rozpaczy, to cóż się stanie z pani córeczką?... Wspomnij na własne swoje cierpienia — nie narażaj ją na cierpienia większe jeszcze. Pomyśl, czy masz prawo odrzucać szczęście, które się do niej uśmiecha.... I przytem to dziewczynka... istota słaba, narażona na tyle złego... istota, dla której najczystsze uczucie może stać się drogą do upadku — i to wtedy, gdy mężczyzna), jeżeli kocha, nie wystawia na szwank nic, prócz honoru, szczęścia i spokojności tej, która jest przedmiotem jego miłości... Zaliby pani chciała wyrzucić swe dziecię na wszelkie burze życia, gdy godny człowiek ofiaruje jemu i tobie bezpieczne schronienie?
Teresa wprost nie mogła znaleźć odpowiedzi, na te zarzuty.
W każdym wyrazie Ewina jaśniała rycerska szczerość — szczerość ta wzbudziła zaufanie panny Dunoyer. Przez chwilę nawet nie mogła wątpić — i miała słuszność — w szczerość przyrzeczeń pana de Ker-Elliot.
Jeżeli jej mówił: bądź moją siostrą, to istotnie pragnął być dla niej tylko bratem i nawet nie śmiał pragnąć jakiegoś żywszego uczucia.
A jednak Teresa, przez pewną delikatność, nie chciała się zgodzić, na małżeństwo — przystanie na związek, który jej tylko miałby przynosić korzyści, wydawało się jej nikczemnością.
Napróżno pan de Ker-Elliot mówił jej, że będzie bez niej najnieszczęśliwszy, że jedynem jego pragnieniem jest całe swe lżycie poświęcić dla niej. Dla zapewnienia jej niezawisłego bytu, chciał w intercyzie zapisać jej znaczną sumę pieniężną, lecz Teresa, traktując to, jako pożyczkę, a wiedząc, że nigdyby nie mogła tej pożyczki zwrócić, odmówiła przyjęcia także i tej ofiary.
Nareszcie atoli uległa uporczywym błaganiom pana de Ker-Elliot..
Baron, pewny już, że zostanie jego żoną, skłonił ją do przeniesienia się do niego, a po dopełnieniu formalności, zaślubił ją, córeczkę jej uznał za swoją i, pełen nadziei, udał się z nią do rodzinnego zamku.


X.
CZARNY MIESIĄC.

Czytelnicy nie zapomnieli zapewne o dwojgu wiernych sługach, tak gorąco kochających młodego pana bretońskiego zamczyska — o Annie-Joannie, dawnej mamce Ewina i o Les-en-Goch‘u, starym szuanie.
Od ślubu pana de Ker-Elliot z Teresą rok już upłynął.
Z rozmowy Les-en-Goch‘a z żoną poznamy przebieg wypadków w ciągu tego roku.
Był właśnie listopad....
Listopad, czarny miesiąc, według podania szczególnie zgubny dla starszego rodu baronów de Ker-Elliot.
Była dopiero pierwsza po południu, ale mgła leżała tak gęstła, że było ciemno.
Les-en-Goch i Anna Joanna swym zwyczajem siedzieli za stołem przy kuchennym kominie.
W obszernej kuchni żarnikowej nic się nie zmieniło — wciąż ten sam wysoki komin, te same obrazy bretońskich patronów, zawieszone na murze. Wąskie okienko, o małych, zielonych szybkach zaledwie przepuszczało słabe światło, w którem zaledwie można było rozpoznać stół dębowy i stary kredens orzechowy.
Wysoka, charakterystyczna postać Les-en-Goch‘a rysowała się na tle komina, na którym płonął ogień.
Anna-Joanna wydawała się pogrążaną w smutku.
Stary bretończyk był bardziej jeszcze milczący, niż zwykle; żona odzywała się do niego kilkakrotnie, lecz on jej zdawał się nie słyszeć.
— Les-en-Goch, co się nie odzywasz: czy nie słyszysz? — odezwała się wreszcie, podnosząc się i kładąc rękę ma jego ramieniu. — Czy nie zastałeś księdza proboszcza ma plebanji.
— Nie — pojechał do Roedec, do chorego — szczęśliwy ten chory — dodał po chwili ponuro.
— Co chcesz powiedzieć?... ten co umiera, byłby szczęśliwy.
— Szczęśliwy! — odpowiedział stary żołnierz z westchnieniem.
— Ale ten nieszczęśliwy, kto go przeżyje... — dodał po chwili.
— Smutne maisz myśli, Les-en-Goch!
— Tak... smutne, jak czarny miesiąc.
— Och, ten czarny miesiąc! — z boleścią rzekła mamka, zakrywając twarz fartuchem.
— Mor-Nader mówił prawdę — ponuro mówił do siebie bretończyk. — Czyż nie widzieliśmy — przed dwoma laty, w czarnym miesiącu pen-kan-ger pojechał do Paryża i powrócił, jakby na własny pogrzeb... A po roku, też w czarnym miesiącu, znowu wyjechał nagle do Paryża, ażeby zaślubić tę bladą kobietę, bladą, jak mara piekielna... doprawdy, to chyba jakieś straszydło!... Teraz znów czarny miesiąc... a od roku od czasu jak się ożenił, pen-kan-ger nigdy nie był smutniejszy.
— Tak, prawdę mówisz! — odrzekła Anna-Joanna, podnosząc twarz, zalaną łzami. — Nie, nigdy mab-mabrin nie był smutniejszy.
— Ani ta kobieta bledszą! Doprawdy to jakieś straszydło... — rzekł bretończyk. — Kiedyż powróci do piekła, z którego wyszła?
— Nie złorzecz jej — biedaczka dnie i noce płacze po stracie dziecięcia.
— Przecież to dziecię także nie było dziecięciem...
— Co??
— Było upiorem.
— Człowiecze, co ty wygadujesz?!
— I ta kobieta nie jest kobietą. Powtarzam ci, że to jednaj z tych straszydeł, które wychodzą z piekła i pokazują się ludziom w czarnym miesiącu. Mor-Nader ma słuszność.
— Les-ein-Goch, poco wciąż myślisz o tym człowieku? Już sam proboszcz de Keronëllen wyklął go z ambony.. i tych, co go jeszcze słuchają.
— Bóg też potępił szatana, ale szatan szatanem pozostał.
— Ależ powiedz mi, dlaczego właściwie tak obwiniasz tę nieszczęśliwą kobietę? Czyż sam ksiądz proboszcz jej nie szanuje — pamiętasz przecież, jak tu przychodził! całemi dniami ją pocieszał o stracie dziecięcia? A i teraz przychodzi często. Jeżeli ona jest straszydłem, to chyba dla siebie samej — widać przecież, że ją smutek dobija... Nie, to nie jest zła kobieta; ilekroć nieszczęśliwe matki do niej przychodzą, nigdy im niczego nie odmawia... płacze tylko, przypomniawszy sobie własne dziecię. Ubodzy, sieroty, mają w zamku schronienie, jak dawniej, mają chleb i jałmużnę — blada kobieta wspiera każdego, nie gorzej od męża.
Les-en-Goch potrząsnął głową i odpowiedział z przekonaniem:
— Czort wszelkie kształty przybiera.
— Ale nigdy matki, która płacze po swem dziecięciu.
— Wszystkie — ze smutku pen-kan-ger‘a widać złość tej kobiety.
— Przecież zdaje się, że go kocha.
— Grób także kocha żyjących.
— Blada niewiasta! zawsze mężowi towarzyszy.
— Gorączka też nie opuszcza konającego.
— Los-en-Goch, doprawdy, zbyt już jesteś niesprawiedliwy!
— Niesprawiedliwy!?... — Sama powiedz — czyś kiedykolwiek, w najgorszych nawet czasach widziała by pen-kan-ger był tak straszliwie przygnębiony?
— Niestety, nie. — Czyż nawet przed dwoma laty, kiedy powrócił z Paryża, czyż wtedy nawet był pogrążony w takiej rozpaczy?
— Nie.
— Widzisz więc — powiadam ci, że ta kobieta jest jego złym duchem. Niedawno, któregoś wieczoru, poszedłem prosić pen-kan-ger‘a na ¡wieczerzę — i gdzież go znalazłem? Drżę na samo wspomnienie o tem... stał na szczycie wieży i patrzył na morze. Wiatr huczał straszliwie — od czasu do czasu księżyc wyglądał z za chmur i wtedy w jego promieniach mogłem dostrzec przy pen-kan-ger‘ze jego żonę — patrzyli oboje w otchłań, schyleni, jakby mieli w nią się rzucić... Tak, to jest jego zły duch!
— Ach, biada, biada! — jęknęła mamka, ukrywając znowu twarz w dłoniach.
— Tak, biada, biada... ale zwłaszcza biada tej kobiecie, jeżeli kiedy..
— Les-en-Goch, uspokój się — zawsze to żona naszego barona. Ale, kiedy ¡zobaczyłeś pen-kan-ger’a na wieży, czy z nim mówiłeś?
— Nie śmiałem się odezwać, żeby nie spadł — czekałem. Zdaleka odezwał się jakiś ponury jęk — wtedy żona pen-kan-ger‘a drgnęła; kiedy się odwróciła, widziałem, że oboje płakali.
— Niestety, to prawda, że bardzo często płaczą. Onegdaj¡chociażby...
— Co, widziałaś ich? A w czasie wieczerzy jakże zawsze są milczący, jakże smutny wzrok mają oboje! Ach, powiadam ci, powiadam — blada kobieta zaczarowała pen-kan-ger‘a... nawet wielebnego rektora złudziło to widziadło... Poczciwych i pobożnych ludzi czarci najchętniej zwodzą. Ach, Anno-Joanno, powiadam ci, że ta blada kobieta zgubę temu domowi przyniesie; czyż to nie od jej portretu zaczęły się wszystkie nieszczęścia naszego pana? Mor-Nader to przepowiedział.
— Ach, Mor-Nader jest obłąkańcem!
— Bo go djabeł opętał, ale też wie, czego inni nie wiedzą... to człowiek inny, niż wszyscy ludzie... Co przepowie, to się ziści.
— Biada, biada temu domowi! — jęknęła mamka. — Czemuż Mor-Nader nie przepowiedział, że podzielimy los naszego pana?
Oboje małżonkowie umilkli; po pewnym czasie pierwszy odezwał się półgłosem Les-en-Goch:
— Gdybym nawet go zabił, przepowiedni to przecież nie odwróci.
— Zabić, zabić... kogo, Les-en-Goch? — przeraziła się mamka.
— Mor-Nader‘a.
— Zabić go?!... A sąd, a Bóg?
— Kiedy zabiłem trójkolorowego[9], który brał pen-kan-gera na cel, nie myślałem ani o Bogu, ani o sądach tylko o tym, którego kocham, jak syna i któremu wobec Boga wierność przysięgłem. W ciągu ostatnich dwóch lat ze dwadzieścia już razy brałem strzelbę, zaczajałem się przy czerwonej skale i kiedy Mor-Nader zaczynał swą pieśń umarłych...
— Les-en-Goch, chodziłaś tam, słuchałaś go? Boże, zmiłuj się nad nami!
— Raz już wymierzyłem, ale ręka mi zadrżała i ściemniło się okropnie... wiesz przecież, że on swym śpiewem wywołuje burzę... Dwadzieścia razy... i już miałem wypalić, ale Pan Bóg, czy szatan mi przeszkodził.
— To Bóg... Bóg nie chciał, abyś popełnił morderstwo. On sam Mar-Nader‘a ukarze. Martwi minie tylko, że i Ewin często wspomina o tym potępieńcu. Przed miesiącem nawet wybrał się wraz z żoną z nim na morze, chociaż pamiętasz przecież, że przed dwoma laty omal go nie zatopił.
— Powiada Mor-Nader, że w obłokach wyczytał, że pen-kan-ger zginie wraz ze swą bladą żoną podczas burzy w czarnym miesiącu — opowiadał z trwogą stary szuan.
W tejże chwili drzwi się otworzyły i do kuchni wszedł Mor-Nader.
Powierzchowność jego mało zmieniła się w ciągu dwóch lat ostatnich. Był to starzec wysoki; ruchomo-białe włosy spadały mu na czoło opalone, posiekane przez wichury. Był w odzieży rybackiej, w kurtce czarnej, w szerokich, białych spodniach w pasy, przypominających nieco albańskie szarawary. Mimo listopadowego zimna, kurtkę miał rozpiętą, szyję i piersi obnażone. Wszedł ze złowrogim wyrazem twarzy; wogóle w ostatnich czasach był już zupełnym szaleńcem.
Mimo wstrętu, jaki budził ten sługa szatana, na twarzach Les-en-Gocha i Anny-Joanny na widok jego odmalował się wyrażony szacunek mimowolny.
Mor-Nader wkroczył poważnie, prawie uroczyście, wytrzeszczając na służących swe małe, żółtawe oczki.
— Gdzie jest pen-kan-ger? — zapytał.
Stary szuan i jego żona nic nie odpowiedzieli; spuścili głowy. Mamka przeżegnała się, jakby dla odpędzenia złego ducha.
— Gdzie jest pen-kan-ger? — powtórzył czarownik głosem grzmiącym i prawie groźnym.
— Zgadnij... przecież ty wiesz wszystko — odpowiedział opryskliwie Les-en-Goch.
— Gdzie jest? — pytał sternik ponuro. — Muszę go widzieć, a czasu wiele niema; czarny miesiąc ujrzy śmierć jego wraz z jego bladą żoną.
— Słyszysz, słyszysz? — szeptał Les-en-Goch do żony, która modliła się z przerażeniem.
A sternik, wyciągnąwszy rękę ku wychodzącemu na morze oknu, zaczął jedną z tych starożytnych pieśni bretońskich, niepozbawionych uroku, acz niesamowitego i ponurego:

Mgła gęsta... szum morza usypia i ocean spokojny jest, jak niemowlę i ludzie mówią ido siebie: śpijmy spokojnie, wyciągnąwszy sieci na piasek. Ale kormoran widzi z obłoków to, co ukryte jest oczom ludzkim.
Z pod ciemnych obłoków, nad któremi słońce jaśnieje, zielonem okiem dostrzega zdaleka trupy.
On pzeczuwa burzę w ciszy morza.
Wzbija się(wysoko, wysoko; i zdaleka widzi nadciągający wśród grozy huragan. Czerwony obłok z zachodu nadciąga i słychać burzę biegnącą, której ludzie nie widzą, ani nie słyszą... A kormoran zdaleka widzi kłęby obłoków,, których ludzie nie dojrzą, a które, jak on, kocha Pen-kan-ger.

Po chwili dodał z obłąkanym uśmiechem:

I on chce mu powiedzieć, to co jemu jednemu wolno usłyszeć... Gdzie on jest, gdzie on jest?

Anna-Joanna przeżegnała się znowu.
— Ten człowiek wygląda, jak szatan, który po duszę przychodzi — szepnęła.
— Co masz do powiedzenia pen-kan-ger‘owi? — zapytał Les-en-Goch.
Sternik uśmiechnął się głupkowato, podniósł palec do góry i wyrecytował tajemniczy dwuwiersz:

Deuz fors pétra a chocuzrezo
Pez ta zo dléct a vezo.
(Co minie obchodzi to, co ma się stać?
Wszakże losu nikt nie odwróci).

W tejże Chwili drzwi otworzyły się znowu i do kuchni wszedł ksiądz de Keronëllen; na widok starego czarownika oczy zapłonęły mu gniewem. Gwałtownie ruszył ku Mor-Nader‘owi, wziął go za kołnierz i wypchnął z kuchni, mówiąc z gniewu:

— Ach, błaźnie jeden, skoro wiesz, co było i będzie, to dobrze; co do przeszłości, to chyba pamiętasz, co ci obiecałem, a na teraz... będziesz się miał z pyszna, jak, sobie kiedy przypomnę jeszcze, swe dragońskie czasy.
Mor-Nader zsiniał od wściekłości, oczy jego biegały na wszystkie strony, lecz oporu nie stawiał,’uśmiechał się tylko jak obłąkany.
Chwilę stał bez ruchu, wreszcie wzniósł ręce do góry, jakby wyklinał księdza, szeptał jakieś zaklęcia; wreszcie wyciągnąwszy z za pazuchy jakiś mały woreczek płócienny, rzucił go ma próg kuchni.
Te gusła do reszty wyprowadziły plebana z równowagi.
— Hultaju zatracony, daj pokój tym bzdurom, bo źle będzie.
Rybak zdawał się nie słyszeć.
— Po raz ostatni cię dziś tu widzę; jeżeli się tu jeszcze kiedy pokażesz, to napiszę do prokuratora królewskiego, że oszukuje moich parafjan rzekomemu czarami, a dobre kilka lat kryminału cię nie minie.
Lecz Mor-Nader spokojnie kończył swe praktyki i rzuciwszy swój woreczek pod nogi księdza, zawołał grzmiącym głosem:
— Klecho, oto jest oko kormorana i serce jaszczurki!!
— Co, łotrze, to jeszcze śmiesz gadać o tych błazeństwach? — ryknął rektor, podnosząc potężną łaskę, z którą się nie rozstawał — strzeż się zapoznać z tą laseczką!
A sternik zawołał, jakby rzucając przekleństwo na dom cały:
— Jutro grabarz stary będzie biegał z dzwonkiem w ręku!... Będzie biegał i rozgłaszał wiadomość o śmierci...
Mor-Nader wygłosił swe zaklęcia z wyrazem takiego przekonania, oblicze jego wyglądało tak przerażająco, że i ksiądz de Keronëllen osłupiał; istotnie można było uwierzyć, że starego sternika djabeł opętał. Po chwili jednak pleban groźniej jeszcze podniósł kij na Mor-Nader‘a, który już się oddalał ku morzu.
Powróciwszy do kuchni, proboszcz zastał Annę-Joannę i Les-en-Goch’a, pogrążonych we łzach i modlitwie.
— Cóż do ciężkiego djabła; ach, znowu to przyzwyczajenie żołnierskie! Boicie się, że ten łotr dmuchnięciem cały zamek, czy co? Oto i skutki zadawania się z durniem!... Les-en-Goch, cóż to, nie masz kija na tego łotra? To pewniejsze, niż vade vetro Satanas, przecież to nawet nie opętany, a zwyczajny oszust, albo warjat! Jeżeli takie egzorcyzmy kijem są grzechem, to ci zgóry daję rozgrzeszenie... Gdzie Ewin? muszę się z nim natychmiast rozmówić w sprawie tego...
— Pan-kan-ger zapewne siedzi w wielkiej sali zamkowej... ze... swą bladą żoną... — odpowiedział bretończyk, znowu unikając nazwania baronowej swoją panią.
Rektor zmrużył oczy, chmura przeszła mu prze<z czoło i rzekł:
— Nic nie szkodzi, prowadź mię do pen-kan-ger‘a.

Bretończyk ruszył przodem, prowadząc proboszcza po wielkich schodach kamiennych na pierwsze piętro zamkowe.

XI.
ROZMOWA.

Ksiądz de Keronëllen zastał Ewina samego w obszernej sali, której okna wychodziły wprost ma morze.
Jak w pieśni Mor-Nader‘a, wieczór był zupełnie spokojny, ale groziła burza; słońce zachodziło za wielkie kłęby chmur; ocean był spokojny, ale jego wody ciemniały z każdą chwilą; wiatru jeszcze nie było, ale już od zachodu poczynały napływać ogromne chmury.
Ewin nawet nie dosłyszał hałaśliwych kroków swego mentora.
Stał, oparty o stół, z oczyma zaczerwienionemi od bezsenności i płaczu; spoglądał bezmyślnie, to na niebo, to na ponure morze.
Ewin wyglądał na własny cień; jego zapadłe policzki, podkrążone oczy, blade i wprost zmienione rysy, wskazywały, że ostatni rok był dlań jednem pasmem udręczeń.
Rektor patrzył nań chwilę ze smutkiem; wreszcie zbliżył się, mówiąc:
— Ewinie, Ewinie... nad czerm się tak zamyśliłeś, drogie dziecię?
Baron drgnął, spojrzał na księdza błędnym wzrokiem i odpowiedział:
— Patrzę na morze... straszna się noc zapowiada... straszna...
— I może masz ochotę na przejażdżkę po zatoce — śliczna para... Właśnie przed chwilą był tu sternik... — dodał z ironją.
Ewin pochylił głowę, lecz nic nie odpowiedział.
— Umyślnie przyszedłem — ciągnął ksiądz — aby kijem tego draba przepędzić. Czyś ty oszalał, czy co? Przecież chyba nie zapomniałeś, że cię dwa lata temu omal nie utopił! Przecież to manjak zupełny, albo ostatni łotr.
Ewin, siląc się na spokój, zgoła obcy jego sercu, odpowiedział:
— Wiesz, mój dobry księże, że ja lubię czasami niebezpieczną przejażdżkę po morzu... zwłaszcza po moim powrocie często robiłem je sam, albo też z moją żołną. Mor-Nader dobrze mą łodzią zawsze sterował. Miesiąc temu wraz z Teresą byliśmy u niego na wyspie Sein...
— Ale wiesz przecież oo ten nędzny warjat wygaduje! Gada, jakoby miesiąc listopad był zgubny dla waszej familji; nie sądzę chyba, byś wierzył podobnym bredniom, ale chłopom i służbie we łbach się od tego przewraca.
— Teresę bąwią jego dziwactwa... istotnie wygląda niesamowicie — uśmiechnął się Ewin wymuszenie. — No a bać się, to znowu niema czego... to zwyczajny warjat, nie żaden oszust... Co zaś do czarnego miesiąca... to... doprawdy, trzeba uwierzyć w niektóre rzeczy, choć ich pojąć nie można...
— Ach, przypomina i się ten spalony portret, który znów się zjawił... Nic prostszego — przecież już ci wyjaśniałem całą tę tajemnicę. Po twoim odjeździe, starannie obejrzałem portret i przekonałem się, że pod płótnem, które twój ojciec zerwał z ram, znajdowała się jeszcze bardzo dokładna kopja tego obrazu, prawie zatarta, ale która z biegiem czasu, powoli... zaczęła...
— Zupełnie mnie to nie uspakaja, przyjacielu drogi — mówił Ewin.
— To może jeszcze będziesz mówił o podobieństwie swej żony do?... No, ale...
— No, to już zupełny przypadek, mój przyjacielu. prócz tego, co może mieć wspólnego Teresa z tym portretem?... Kobieta, którą on przedstawia, umarła, zadręczywszy mego dziada; tymczasem Teresa czyni mnie najszczęśliwszym... sam wiesz, że to anioł dobroci.
— Tak, twoja żona jest dobra, łagodna, lubi wspomagać nieszczęśliwych i rzadkie przejawia cnoty... a przecież, zamiast być najszczęśliwszym z ludzi, nikniesz w oczach.
— Zdrowie moje wojna nadszarpnęła, mój przyjacielu, wojna — z uśmiechem odpowiedział Ewin. — Tyle nocy przespałem się w lasach, na ziemi, w bagnach...
— O, nie, nie, mój przyjacielu... Przecież jesteś silny i zdrów, jak ryba...
— Ale...
— Nie ciało, ale dusza w tobie chora.
— Upewniam cię...
— Jesteś z dnia na dzień smutniejszy.
— Ależ nigdy nie byłem zbyt wesoły. To już kwestja usposobienia.
— To nie chodzi o wesołość, ale...
— Raz jeszcze... znowu!
— Tem gorzej, jeżeli cię to uraża. Ale nie mogę już dłużej milczeć... twoje serce cierpi boleśnie... muszę z tobą pomówić zupełnie szczerze... ja cię przeniknąłem.
— O czem mówisz?
— Wiem już o wszystkiem.
— O czem? — zaniepokoił się Ewin.
— Bądź spokojny. Rzeczy takie, gdy się je z serca wyczyta, święte są, jak spowiedź, gdy cię odgadłem, z tobą jednym mówił o tem będę... bo już milczeć nie mogę...
— A więc.
— Jakiś tajemny smutek cię zadręcza., dobija. Widzę przecież, jak jesteś nieszczęśliwy.
— Przykrą boleść, sprawiła nam obojgu śmierć dziecięcia. Cóż w tem dziwnego?
— No, tak... ale...
— Ale co?
— Nie zmuszaj mnie do mówienia.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zadziwił się mocno Ewin.
— Nie śmierć twojego dziecięcia stanowi przyczynę twego smutku.
— Już ci wyznałem: W czasie mego pobytu przed dwoma laty, uwiodłem pannę Dunoyer; wtedy ją porzuciłem, ale, dowiedziawszy się, że owocem tego stosunku jest dziecko, pojechałem w zeszłym roku do Paryża powtórnie i wynagrodziłem tę krzywdę, nadając jej me nazwisko...
— No tak... prawdziwie to szlachetne kłamstwo... już mi to mówiłeś... tem nawet tłumaczyłeś boleść, która cię tak długo męczyła... Ale, szlachetny kłamco, nigdy w to nie wierzyłem!
— Księże!...
— Nie wierzę... poprostu kryjesz się z czynem zacnym, jak ze zbrodnią...
— Ależ, raz jeszcze...
— A ja raz jeszcze powtarzam ci, Ewinie, że już wiem, żeś powrócił życie i cześć nieszczęśliwej kobiecie, którą uwiódł rzeczywiście nikczemnik. Dziwisz się, jak to mogłem zgadnąć?
— Rzeczywiście... to szczególne... — mówił Ewin machinalnie.
— Odrazu domyśliłem się, że kłamiesz. Najpierw ani chwili nie mogłem cię posądzić, byś był zdolny do podobnej podłości; po drugie, gdybyś ją nawet uwiódł i wyrzuty sumienia poczęły cię gryźć, to któż ci zabraniał naprawić swój błąd przed listopadem zeszłego roku... czyli nim się dowiedziałeś o małżeństwie swego kuzyna? Widzisz więc, że odrazu ci wiary nie dawałem... przytem znam przecież tego de Mantala i odrazu nienajlepszego o nim nabrałem wyobrażenia. Potem przyjechałeś z żoną i dziecięciem, które nazywałeś swojem — nawet je formalnie uznałeś za swoje.
— No i czyż się z niem nie obchodziłem, jakby ze swojem?
— Czegóż to dowodzi? Wzniosłości twej duszy, niczego więcej. W pierwszym miesiącu po twym ślubie, widziałem wielką zmianę w tobie: twarz twoja oddychała szczęściem i nadzieją. Przyznam ci się, że miałem pewne objekcje w stosunku do twojej żony, ale uprzedzenia te rozwiały się wobec jej dobroci, zacności i przywiązania do ciebie, aczkolwiek nieco jakby zimnego. Jedno tylko spostrzeżenie popierało moje domysły: dla swego dziecięcia zawsze byłeś nadzwyczaj dobry i troskliwy... a jednak można było w twym stosunku do niego spostrzec nie, broń Boże, niechęć, nie obrazę, nie oburzenie, ale jakąś boleść, Ewinie, boleść gorzka... nie powiem, żeby zazdrość, ale jakaś tłumiona nienawiść do tego cudzego dziecka...
— Księże, przez litość... ani słowa więcej!... — jęknął Ewin.
— Ewinie, przyjacielu drogi — mówił ksiądz tkliwym głosem, ujmując Ewina za ręce. — Nie myślisz chyba, iże ci będę czynił jakieś wyrzuty, za co? Za to, żeś się okazał zdolnym do najwyższego poświęcenia? Toż to czyn, który chlubę ci większą, niż wszystkie twe czyny na wojnie przynosi. Nie, przychodzę tylko błagać cię... wymagać od ciebie zaufania, na które chyba zasługuję... przychodzę prosić cię o odsłonienie przede mną całej twej tajemnicy. Długo wahałem się, ale, widząc cię grzęznącego w coraz głębszej rozpaczy, nie mogłem już się wstrzymać... poczułem się w obowiązku przyjść do ciebie z pociechą, by, ile mi sił starczy, ulżyć twej boleści. Przytem, chociaż nie wierzę w głupie bajdy... ten czarny miesiąc trwoży mnie... istotnie jest burzliwy... Stąd nawet powstały te wszystkie głupie historje o nim... Te ciągłe niepogody i burze mogą nawet mieć wpływ na twe osłabione zdrowie.
— No, uspokój się, mój przyjacielu — uśmiechnął się Ewin. — Czas to najlepszy lekarz i on tylko mnie powoli wyleczy.
— Daj Panie Boże!... Ale ten smutek, który cię zabija w oczach... smutek, którego przyczyny dociec nie mogę... czyby nań nie można było znaleźć lekarstwa... naprzykład, czyby podróż cię nie rozerwała? Wierzaj mi, najlepiej będzie, jeżeli wyjedziecie stąd na pewien czas.
Ewin smutnie potrząsnął głową.
— Może zmiana miejsca będzie dla was lekarstwem... przytem klimat tutejszy może jej szkodzi... Jedźcie na[południe naprzykład...
— Na co, mój przyjacielu? Jeżeli, jak się domyślasz, cierpienia mnie gryzą, to czyż one nie pojadą wraz ze mną? Co mi pomógł ten wyjazd do Paryża przed dwoma laty?
— A więc przyznajesz się, że cierpisz, drogi mój przyjacielu?
— Przyznaję, że istotnie robię wrażenie bardzo smutnego.
— Ale cóż jest przyczyną tego smutku?... Panna Dunoyer zaślubiła cię, o tym twoim kuzynie zapomniała zupełnie. Jest to kobieta o najszlachetniejszych przymiotach, dobra dla ciebie, wszyscy ją kochają i poważają ma równi z tobą — i zasłużenie. A przecież i ona zdaje się być trawiona jeszcze głębszą męką i rozpaczą.
— No, śmierć dziecięcia okropnym dla niej była ciosem. Smutek matki często bywa wieczny, ja zaś cierpię, bo podzielam jej cierpienia. Oto, mój drogi, i wszystko; twoja przyjaźń zbyt się już przejmuje. Powoli to minie, przecież od kilku dni jestem weselszy i spokojniejszy, a i Teresa wraz ze mną. Onegdaj, gdyś był u nas, zastałeś nas w nastroju prawie wesołym.
— I ta wesołość najbardziej mnie zatrwożyła, Ewinie... Tak, ta wasza wesołość właśnie skłoniła mnie do udania się do ciebie.
— Ależ upewniam cię...
— Powtarzam ci, że ta wesołość miała w sobie coś przerażającego!
— Ależ...
— Mówię ci, że mieliście oboje taki wyraz twarzy, aż mnie dreszcz przejął.
— Ależ raz jeszcze powtarzam ci, księże, że jesteś w błędzie. Nigdy ja, z Teresą nie żywiliśmy tak silnego zaufania wzajemnego, jak obecnie; w czasie tej przechadzki nad morzem, z której powróciliśmy na chwilę przed twem przyjściem, najzupełniej odsłoniliśmy przed sobą swe myśli.
— Ach, nieszczęśliwy, gdybyś ty mógł widzieć siebie samego w chwili, gdy do mnie mówisz... Twoje słowa mają mnie uspakajać... a jednak łzy mi się cisną do oczu, serce mi się kraje w przeczuciu jakiegoś okropnego nieszczęścia... Ewinie, Ewinie, na Boga, nie ukrywaj nic przede mną!
— Ale o co ci chodzi, przyjacielu? Przecież ja nic nie ukrywam.
— A jednak przeczucie mi daje dostrzec w twych, napozór spokojnych słowach, gorycz jakąś... Uśmiech twój dreszczem mnie przenika, spokój twój mnie przeraża... Ewinie, błagam cię, dziecię moje, powierz się przyjacielowi, zaufaj mi... Dotąd cierpiałem w milczeniu, ale dziś tak już mnie zatrwożyłeś, że już muszę być natrętny i nie opuszczę cię, póki się wszystkiego nie dowiem...
— Ale co ja ci mogę powiedzieć, stary mój, dobry przyjacielu? Powtarzam ci: nic mi nie jest; tak samo i Teresie... przeciwnie, nawet jej smutek zaczyna tracić swą siłę. Kocha mnie czule, ja podzielam jej uczucia; strata dziecięcia silniejszy jeszcze węzeł między nami zadzierzgnęła, bo dała nam wspólną boleść. Jesteśmy oboje smutni, no, ale to już taki mamy charakter; wiesz przecież, że oboje nigdy nie byliśmy weseli, przytem Teresa smutne miała dzieciństwo. Zdrowie ma słabe, przytem rozstrojone zupełnie okropnemi warunkami, w jakich cały rok żyła, mnie znowu ta wojna dobrze sił nadszarpnęła. No, ale oboje młodzi jesteśmy i powoli przezwyciężymy tę melancholję... teraz istotnie zanadto już dajemy się jej opanować... wreszcie przecież wszystko będzie dobrze... Wierzaj mi, mój przyjacielu, przecież nic przed tobą nie ukrywam, przecież jesteś dla mnie drugim ojcem. No, a co do wpływu czarnego miesiąca — dodał Ewin z uśmiechem — to doprawdy nie godzi się, abyś był taki ésprit fort[10] miał się lękać feralnych dat i miesięcy. Czyż się godzi, aby człowiek tak pogrążony w zabobonach jak ja, miał ci powtarzać własne twe słowa: dlaczegóż listopad ma być gorszy od maja? Jeżeli jesienią liście opadają, to na wiosnę znów puszczą. Bądź więc spokojny, mój księże, dużo jeszcze czarnych miesięcy spędzimy ze sobą; przyznam ci się, że nieraz jeszcze i mnie i mojej żonie będziesz przyganiał, że się smucimy bez powodu. Alle o co ci chodzi?... Przecież samo nasze upodobanie do samotności nadało naszemu charakterowi piętno pewnego smutku.
Ksiądz de Keronëllen spojrzał ma pana de Ker-Elliot z pewnem powątpiewaniem i rzekł, ocierając załzawione oczy:
— Sercem całem chcę ci wierzyć, mój drogi, tak, chcę ci wierzyć... może i masz słuszność, że moje obawy są płonne... A jednak... jakieś smutnie przeczucie mnie dręczy... i to kręcenie się dokoła ciebie Mor-Nader‘a... Ale, Bogu dzięki, mam już swój zamiar... od jutra już ten hultaj nie będzie mi głowy klekotał... Ach, co za gapa ze mnie!... Przed samym wyjazdem z plebanji otrzymałem list od jednego z mych przyjaciół, adwokata z Remes, który mi donosi, że interesy twego miłego teścia, pana Dunoyer, wkłają się coraz bardziej; mówią, że ma być na tę budę nałożony nadzór sądowy, wypłaty zaś są już zawieszone. Miałeś przecież tam duże depozyty, powinieneś więc tą sprawą się zająć. To notoryczny aferzysta.
Ewin uśmiechnął się z jakiemś smutnem lekceważeniem.
— Dziękuję ci, mój przyjacielu, w sam czas zdążyłem odebrać wszystkie należności i nawet przyniosło mi to pewne zyski... A pozatem... niewiele mnie to wszystko obchodzi...
— Jakto? — przeraził się pleban. — Nic cię to nie obchodzi? Toż to przeszło dwieście tysięcy franków?
Ewin jakby się poprawił:
— Chciałem powiedzieć, mój przyjacielu, że, skoro moje kapitały są już w pewnem miejscu, mało mnie to wzrusza, że zacny mój teść, podtrzymując tradycję rodu..
— No, no, moje dziecię, rzeczywiście masz talent uspakajania mnie; zdołałeś do mnie tak przemówić, że odchodzę nieco spokojniejszy. A jutro wybiorę się do Pont-Croix w sprawie tego starego warjata... Już dziś mało brakowało, a sprawiłbym mu takie baty, jakbym jeszcze był w moim szwadronie...
— Co mu chcesz zrobić? — Ewin jakby się zaniepokoił.
— Ech, jak mam przed sobą dzieciaka, który nie wstydzi się protegować takiego nędznika i durnia, to już wolę utrzymywać tajemnicę, aż wszystko mi się uda. Jeżeli pozwolisz, będę jutro u ciebie na obiedzie, to ci wtedy opowiem, jak go wspaniale spławiłem!
— Z największą przyjemnością — rzekł Ewin, w dalszym ciągu nieco pomieszany. — Dziś niebardzo cię zatrzymuję, bo biedna Teresa czuje się nieco źle.
— Dobrze, dobrze, nic nie szkodzi, mój drogi. Ja to mam naturę dziecka: o byle co płaczę, ale byle czem się pocieszam. Dowidzenia, do jutra; żegnam cię, mój Ewinie.
I wyciągnął doń rękę.
Pan de Ker-Elliot uścisnął ją czule; chorał nawet rzucić się w objęcia księdza, ale wstrzymał się, pomyślawszy, że może znowu podnieść jego niepokój.
Pleban opuścił zamek.
Ewin dłuższy czas jeszcze przechadzał się wzruszony po sali; wreszcie zapadł zmrok; wiatr zerwał się mocniejszy. O godzinie szóstej Les-en-Goch obwieścił panu, że obiad na stole; gdy Ewin zeszedł do jadalni, zastał tam już Teresę.
Obiad przeszedł w przygnębiającem milczeniu; oboje czuli ciężar atmosfery i szybko podnieśli się od stołu.

Po obiedzie, oboje małżonkowie przeszli do tej samej sali, w której Ewin przed chwilą przyjmował księdza de Keronëllen.

XII.
DECYZJA.

Obszerny ten salon wytapetowany był ciemno-czerwoną materją; wielkie jego, większe niż w innych komnatach zamkowych okna, wychodziły na morze; zwisająca na łańcuchu złotym lampa rzucała słabe światło na ciężkie, starożytne meble mahoniowe.
Wiatr wzmagał się z każdą chwilą; wyraźnie słychać było huk bałwanów, na dole, u samych stóp zamkowego muru; w szyby okien bił gęsty deszcz, i gwałtowny szura rozlegał się po korytarzach zamku.
Oboje małżonkowie, głęboko zamyśleni, usiedli przy kominie.
Ewin zasłaniał czoło rękoma.
Teresa, blada, wychudła, niepewnem spojrzeniem, z głową nieruchomą i rękoma, założonemi na kolanach, spoczywała w całkowitem, jakby kataleptycznem znieruchomieniu.
Był to prawdziwy posąg boleści.
Po długiej, przygnębiającej ciszy, młoda kobieta przemówiła pierwsza, z wzrokiem bezmyślnie utkwionym w komin:
— Czy aby Mor-Nader przybędzie jutro, mimo gróźb księdza.
Ewin podniósł głowę, uśmiechnął się ponuro i odpowiedział:
— Powróci... napwno powróci... wszak to już koniec czarnego miesiąca...
— Przepowiedział straszliwą burzę... ale czy ta burza będzie trwać aż do jutra?... — mówiła młoda kobieta, wciąż pozostając w tej samej, stężałej pozycji.
— Nie sposób o tem wątpić, Tereso; burze w tych okolicach trwają po kilka dni. Czyż nie słyszysz, jaki straszliwy deszcz?
Ewin podniósł się; czas jakiś chodził po salonie; wreszcie zbliżył się do żony i rzekł jej stłumionym głosem:
— Jeżeli chcesz do kogo napisać, to teraz masz! jeszcze trochę czasu.
— No, wolę w nocy.
— Prawda... Co do mnie, to, żegnając się z księdzem de Kernëllen w głębi serca powiedziałem mu: żegnaj na zawsze...
— Jak daleko stąd morzem do Kergal?
— Dwie mile.
— A już dmie wiatr przeciwny?
— Tak... przy takim wietrze żaden sternik tam nie dotrze, nawet, jeżeli i nie brać pod uwagę... to zguba nieuchronna.
I znowu zaległo milczenie, przerwane z kolei przez pana de Ker-Elliot:
— Czyś się namyśliła, Tereso? — zapytał jakimś uroczystym tonem.
— Tak.
— Więc chcesz?
— Tak.
— Alboż to postanowienie nie jest wspólnem naszem postanowieniem|, przyjacielu drogi? Czyś ty pierwszy do niego doszedł, czy ja — trudno nawet określić... W każdym mazie tyś wpadł na myśl wybrania rocznicy naszego ślubu.
— Czy źle uczyniłem, Tereso?
— Ach, bynajmniej. Ale czyś się już zdecydował, czy to już pewne?
Ewin zawahał się.
— Doprawdy... wolałbym odłożyć do jutra, ale... Czasami tyko... ogarnia mnie jakby... nie żal... pewna trwoga...
— Przed czem?
— Obawa kary na tamtym świecie.
— Alboż my popełniamy samobójstwo, Czy co, przyjacielu drogi? Mor-Nader proponuje nam przejażdżkę po morzu i my ją przyjmujemy. Jest to stebnik doświadczony i, skoro sam proponuje żeglugę w taką pogodę, sam nie obawia się niczego.
Ewin uśmiechnął się z goryczą ma ten ponury wybieg.
— Talk, masz słuszność... stworzymy trudną do rozwiązania kwestję — rzekł. — Za ciężki ciężar dźwigamy, więc chcemy, by ktoś z mijających nas przechodniów ulżył nam.
— Czyż komu sprawiamy zło? — pytała Teresa.
— Nikomu.
— Z jakąż szlachetnością ofiarowałeś mi swoją rękę... dla zapewnienia bytu sierocie... a tej sieroty niema już na ziemi... Kochałam cię i kocham, jak najczulszego brata, a przecież w cóż obróciło się nasze życie?
— W mękę, och, w mękę!...
— Przyjaźń nie mogła nas pocieszyć... Nawet w tej godzinie czuję tak boleśnie, jak nigdy, rozłąkę z człowiekiem, któremu poświęciłam wszystko... a który tak niegodnym się okazał... a przecież zapomnieć go nie mogę... A ty kochasz mnie stale i wiernie... a przecież, mimo twego poświęcenia, nie mogę cię kochać, jak jego... Och, to straszne... straszne-...
— Cóż nam pozostaje w życiu, Tereso?... Gdyby on odszedł, tylko to nieszczęsne dziecię przywiązywało cię do życia... dla niego związałaś się, choć, jak brat z siostrą ze mną... jego śmierć zniszczyła ostatnie nasze nadzieje... Od tej straszliwej chwili niema żadnych tajemnic między nami... ale jakże okrutne i gorzkie stały się nasze zwierzenia!... Wszystko już sobie powiedzieliśmy, wszystko... wyjawiliśmy sobie wszystkie nasze smutki, naszą nieuleczalną boleść... masz wstyd, żeśmy w tym związku gorycz tylko i ból znaleźli... Stało się dla nas okrutną rozkoszą z pełną obojętnością prowadzenie rozmów o naszej rozpaczy... To słabość naszej natury — zbyt już byliśmy znękani i niedostało nam energji do zniesienia naszego krzyża, do ofiarowania naszych utrapień Bogu... wtedy może byśmy jeszcze mogli żyć, choć wśród męki...
— Ale w jakim celu żyć dalej? — odparła. Teresa. — Ty nie możesz wyrzec się beznadziejnej miłości, do której masz prawo, a ja nie mogę wyrzec się pamięci tego człowieka, choć uświadamiam sobie jego nikczemność. Siły nasze wyczerpały się w walce z przeznaczeniem... i pozostaje nam tylko odejść.
Po nowej chwili milczenia, Ewin rzekł prawie z gniewem:
— Chciałbym też wiedzieć, co teraz porabia pan de Montal... on, co nas oboje pchnął w tę przepaść... on!... No, starajmyż się domyślić... teraz dziesiąta... zapewne bawi się na jakimś balu albo na operze wraz ze swoją żoną... są zapewne do siebie bardzo przywiązani, choć zdradzają się wzajemnie i choć on poślubił ją tylko dla pieniędzy, a ona go tylko dla jakiej takiej odbudowy swej pozycji w świecie...
Teresa milczała dalej, bez ruchu. Ewin powstał i ciągnął dalej z gorzką ironją:
— Zaiste, Tereso, zasługujemy na nasz los!... Czyż to dla nas życie?... Ty jesteś piękna i młoda, ja młody i bogaty... serca nasze zwiędły, cały ród ludzki stał się nam obrzydły — ale na cóż mamy go opuszczać — na cóż dotąd wogóle oczy nań zamykaliśmy?... Zamiast skazywać się na bezużytkową śmierć, użyjmy naszej młodości i naszego złota dla okazania wzgardy światu całemu... odpłacimy mu złem za złe i to da nam możność długiego życia, nadając mu na długie lata cel!
— Biedny Ewin! — odpowiedziała Teresa z łagodnym uśmiechem — to rola nie dla nas, nie dla nas... Niezręcznie wyglądalibyśmy, jako podobni mściciele...
Ewin zamyślił się.
— To prawda — odrzekł wreszcie — nie umiałbym być złym i żyć dla zła... Ale sprężyny mej duszy popękały i straciłem już dawno wszystkie nadzieje... I dlaczegóż mam ci to powtarzać raz jeszcze w tej uroczystej i strasznej godzinie; wszystkie moje nadzieje w tobie pokładałem, Tereso... i wszystkie je stopniowo straciłem!...
— I nie mogę mieć żalu do ciebie za te nadzieje, miałeś do nich prawo, i one płynęły z twej bezmiernej szlachetności. To ja, na nieszczęście, nie byłam ani chwili godna twego wzniosłego przywiązania. Powtórzę za tobą: na cóż miałabym ci to powtarzać raz jeszcze w tej uroczystej godzinie, wszak ani chwili nie kłamałam przed tobą. Mimo życia spokojnego, w wygodach, dostatkach i szacunku, jakie twej wspaniałomyślności zawdzięczam, w głębi serca nieraz żałowałam tych czasów... tych pięknych czasów, kiedy miłość opromieniała mi wstyd i nędzę... i pozwalała mi o nich zapominać.
— I nie będę ci o to czynił wyrzutów... Miłość ku temu człowiekowi zasługuje na litość... tak na głęboką litość...
— Och, duszo, duszo człowiecza!... — odezwał się po chwili głębokiego milczenia. — duszo ludzka, o, przepaści bezdenna, ileż w tobie niepojętego. Najgorętszem pragnieniem mem było wygładzić z twej duszy wspomnienie twego kata... pozyskać twą miłość... a jednak... gdybyś zdobyła się na zapomnienie go, mniej możebym ciebie szanował... tak... A teraz, ileż razy mówiłem sobie z rozpaczliwym podziwem: niestety, Teresa nigdy nie będzie mnie kochała!... I zaraz dodawałem z czcią bezgraniczną: to jedna z tych kobiet, które raz tylko kochają, które żyją i umierają jedną i tą samą miłością.
— A jednak, Ewinie, jakże okrutnie obeszło się z nami przeznaczenie! Przecież, gdybym cię poznała o kilka zaledwie dni wcześniej... przed panem de Montal... napewno pokochałabym cię z równą miłością! Jakże przyjemnem stałoby się nasze życie, życie wypełnione miłością i słodkiemi marzeniami i rozmyślaniami we dwoje... życie, o jajkiem właśnie marzyłam... I te marzenia! pchnęły mnie w objęcia de Montala!
— Tak, mogłaś minie kochać Tereso!... I ta myśl ostatecznie czyni moją rozpacz nieuleczalną... Och, Montalu, Mpntalu!
— I czemuż nie mogę doznawać teraz szczęścia, jakie mi ofiarowałeś, Ewinie? Dlaczegóż, w ostatniej nawet godzinie, cięży na mnie przeklęte wspomnienie człowieka, który tylu wszak nieszczęść moich słał się przyczyną? Jak mogłam oprzeć się tylu dowodom twej czułości ku mnie? Doprawdy, nie mogę tego pojąć i muszę powtórzyć za tobą: jakąż przepaścią niezgłębioną bywają czasem nasze dusze!
— Nie możesz mnie kochać, jak jego, Tereso; okropne to wyrazy, ale nieodwołalne, jak przeznaczenie, co je tobie podyktowało.
— To prawda... mimo wszystko nie zdołałam cię pokochać, jak jego, mój dobry, szlachetny bracie!...
— Tak... nie pomyśleliśmy o różnicy między przyjaźnią, a prawdziwem, żywem uczuciem, i to stało się źródłem naszych cierpień....zresztą świadomość tego źródła nic w naszym losie nie zmieni... Spytam tylko, czy giniemy przez słabość, czy przez wielkość?
— I słabość i wielkość zarazem, Ewinie. Oboje zdolni jesteśmy do najwyższych ofiar, do walki siłą ducha, do wspaniałomyślności. Związek nasz uświęcony jest prawami boskiemi i ludzikiem!... a oboje daliśmy dowody rzadkiego szacunku wzajemnego. A gorzkie nasze zwierzenia — czyż nie świadczą o sile i wielkości przywiązania?... A przecież... miłości nam brak... i ten brak czyni życie nasze, wśród dostatku i spokoju, tok nędznem i, nieznośnem... tak nieznośnem, że się go wkońcu pozbyć postanowiliśmy...
— Ale odpowiedz mi wreszcie, Tereso, czy to słabość, wzniosłość rozpaczać i umierać z powodu tak błahego?
— Błahego dla serc pospolitych, nieskończenie wielkiego dla serc płomiennych. I jakąż, jakąż igraszką przeznaczenia, dwa serca, takie, jak nasze, muszą przestać bić, nigdy do siebie nie należąc?!... Niepojęte, niepojęte... A może, Ewinie, może niemożliwą jest miłość pomiędzy dwoma sercami, równemi sobię, tak... Może dla zrównoważenia, poświęcenia i dobroci potrzeba; jest z jednej strony samolubstwa i nieczułości... i dlatego skazani jesteśmy na niemożność wzajemnej miłości. Gdybyśmy byli oboje równie wspaniałomyślni, w czemże przejawiałaby się nasza wspaniałomyślność? W Czemże zaspokoilibyśmy naszą potrzebę ofiar?... Cóż mielilibyśmy sobie do wybaczenia, a przecież dla nas wybaczenie jest potrzebą?.. A wreszcie, o, biada ludzkiej naturze i jej kaprysom!... Głos, zawsze czuły i łagodny, staje się nam obojętnym, lecz, skoro głos, zawsze dumny i obojętny, stanie się wobec nas słodkim i pieszczotliwym... ach, jakaż to radość, jakie przyjemne uczucie... i ja uległam temu!... Nie koniec na tem — jakże miło jest przebaczać, jakże miło kochać, mimo złego, jakie nam kochająca osoba wyrządza. Kochać tego, co nas kocha, to łatwo... Ale wtedy, gdzież bohaterstwo w miłości, gdzież boleść i rozkosz, jaką ona daje?...
— Powiedziałaś, Tereso, wielką prawdę: w miłości, w równym stopniu boleści, jak rozkoszy szukamy... i ta boleść też jest rozkoszą.
Teresa nic nie odpowiedziała; myśli jej przeszły na inny przedmiot, bo, po chwili rzekła z głębokiem westchnieniem:
— Ze śmiercią mej córeczki... skończyło się moje życie.
— A we mnie ta śmierć strzaskała ostatnie nadzieje — odrzekł Ewin.
— Jakto?
Ewin zawahał się.
— Tereso... wierz... — zaczął mówić powolniejszym głosem — o tej godzinie znajduję jakąś rozkosz w niezasłanianiu ani jednej rany mego serca... a to jedyna może rzeczy z którą nie zwierzyliśmy się sobie jeszcze...
— Och, tak... pamiętam, Ewinie... ale dlaczego wtedy straciłeś?...
— Widziałaś z jaką starannością czuwałem nad niemi aż ido ostatniego tchnienia?
— Widziałam.
— No więc?... Jakto, jeszcze nie rozumiesz?... Och, to było okropne!...
— Więc cóż?
— Jego zgon...
—Jego zgon?
Ewin umilkł, zawahał się znowu; wreszcie wyksztusił urywanym głosem; widać było z jaką mu to trudnością przychodziło:
— Życie tego dziecięcia było ostatnią nicią, wiążącą cię, z panem de Montal... Skoro ta nić została przecięta... rozumiesz?...
— Braknie ci sił do wyrzeczenia się płonnej nadziei?
— Niestety!...
— Tak... rozumiem cię, Ewinie...
Teresa zamyśliła się boleśnie; po chwili wyrzekła stłumionym głosem:
— A jednak... czy wiesz... z jaką radością dowiedziałabym się... o śmierci pana de Montal... Przyznaję się.
Ewin smutnie pokiwał głową.
— Czyż nie z westchnieniem ulgi rozstaje się z podobałem życiem?... Ach... co za okropność... widzieć, że fatalizm namiętności wciąż podsuwa najokropniejsze marzenia i pragnienia... podczas gdy jednocześnie jest się niezdolnym do złego czynu... I z każdym dniem poznaje się coraz namacalniej niemożliwość szczęścia, którego szukamy: ja w miłości twojej, ty w miłości innego, który cię skrzywdził i okłamał, o czem wiesz sama, a przecież...
W tejże chwili wiatr zawył jeszcze mocniej i morze rozhuczało się zagrzmiało kilka piorunów.
— Co za burza, Ewinie! Rzekłbyś, że zamek trzęsie się w posadach... Dziwnie rzeczywiście burzliwy jest ten kraj!
— Błogosławić winniśmy tę burzę, Tereso, zapowiada ona dzień jeszcze burzliwszy. Jutro będzie najlepszy czas na popłynięcie do Kengal.
Teresa ze wzruszeniem uścisnęła rękę Ewina i odrzekła:
— Odwagi, bracie!... Chwila spełnienia się naszego przeznaczenia zbliża się! Szaleństwem byłoby starać się ją odwlec!
— Szczególne to nasze przeznaczenie doprawdy! Ileż dziwnych, niepojętych przypadków przeszliśmy... zaczynając od owego portretu!
— Och, ten portret! — zawołała młoda kobieta. — Dziwnie złowróżbną rolę odegrał... coś niepojętego... Jakie ta kobieta ma spojrzenie!... To szczególne podobieństwo... jakaś tajemnica, wiążąca mnie z żoną, czy kochanką twego dziada... tajemnica, której nie znamy, ani nie poznamy, ale o której wiemy, że skazuje mnie na przyniesienie zguby tobie i zagładę z tobą razem!... A przecież... rodzonego brata nie mogłabym kochać czulej...
— I ja, Tereso, bardzo często, zastanawiając się nad niepojętą, nieuleczalną uporczywością swojej miłości, doznawałem chwilami zawrotu głowy, jakbym się w przepaść wpatrywał. Pojmuję całą straszliwość niebezpieczeństwa, a przecież idę mu naprzeciwko... zguba ma jakiś wdzięk, którym mnie przyciąga... Rozum., instynkt samozachowawczy buntuje się... lecz, tajemna władza, ciągnąca mnie w przepaść jest silniejsza od nich...
— Tak, to śmierć cię kusi... I śmierć ma czasem taki urok, jak miłość.
— A prócz tego i najmniej łatwowiernym umysłom chce się czasami sprawdzić przepowiednie, któremi im grożą... Mor-Nader... A może szukamy okrutnej, dzikiej rozkoszy zostania bohaterami, męczennikami fanatycznego podania?
I znowu milczenie przerwało ponurą rozmowę. A burza szalała.
Zamek drżał aż do fundamentów; płomienie ognia i płomyki świec tańczyły, rzucając fantastyczne cienie; co chwila groziło, że woda deszczowa zaleje wielki komin.
Niekiedy, z za wielkich, weneckich szyb ukazywał się wpośród pędzących z szybkością wichru chmur, księżyc i blade jego promienie oświetlały ponury chaos morza i nisko zwieszonych chmur.
Wreszcie, na odległej wieży kościoła, w którym proboszczem był ksiądz de Keronëllen, poczęła wybijać północ.
I ten dobry kapłan nie mógł spać tej nocy; i nim miotał wciąż, jakiś niepokój o Ewina; wreszcie ukląkł do modlitwy.
A nie on sam modlił się za barona Treff-Hartlog‘a.
Modlitwy jego mierzyły się, z modlitwami Les-ein-Goch‘a i jego żony.
Straszliwe słowa Mor-Nader‘a wstrząsnęły duszami starych sług, zwłaszcza, że byli przecież świadkami ponurego milczenia barona i jego „bladej żony“ przy obiedzie.
Teraz uklękli oboje i poczęli wzywać świętych patronów swej ziemi o opiekę nad ich panem. A Les-en-Goch poraz pierwszy modlił się za małżonkę barona.
A tym czasem w wielkiej sali o weneckich oknach trwała dalej okropna scena: Ewin i Teresa siedzieli na przeciwko siebie, z całą obojętnością rozmawiając o bliskiej śmierci.
A burza wzmagała się.
Wreszcie wiatr i deszcz stłumiły ogień w wystygłym kominie.
Wówczas małżonkowie powstali w ponurem milczeniu. Teresa przerwała je pierwsza, zwracając się do Ewina ze smutnym uśmiechem:
— Jakże dziwny jest lot myśli.!... Czy wiesz, o czem ja teraz myślę?
— O czem?
— Przyszedł mi, na myśl jeden spokojny, smętny wieczór, który niegdyś spędziłam w mym panieńskim pokoju... w domu męża mej matki... Dwa lata już upłynęły od niego... Razu pewnego, matka moja, po zrobieniu mi jakiejś sceny bez żadnego powodu, kazała mi za karę... nie wiem za co... przepędzić wieczór w samotności... zdarzało mi się to dość często, ale ten wieczór właśnie najmocniej utkwił mi w duszy... Byłam wtedy rozentuzjazmowana Renem, tą melancholijną pięknością... Gdy zamknę oczy, wydaje mi się, że jeszcze siedzę, wpół oparta na kanapie, przy ogniu, sama, zatopiona w czytaniu cudownych kart Chateanbrianda, upajając się jego poezją, wzdychając za samotnością Bretonji... wszak’to po tych wybrzeżach błąkał się smutny brat Amellji. Nigdy, nigdy mój przyjacielu, nie wylałam łez, słodszych; nigdy nie kołysało mnie przyjemniejsze marzenie, jak wtedy!...
Po chwili milczenia ciągnęła dalej:
— Któżby mi wtedy powiedział, że po dwóch latach ujrzę się sama na tych smętnych brzegach, do których tak wyrywało się moje serce, za któremi tęskniła moja dusza... będę przy boku przyjaciela, męża, tak dobrego, tak czułego, tak miłego i szlachetnego, jak właśnie Réne — mych dziewiczych marzeń... mój ideał... a przecież dusza moja będzie smutna... będzie bez nadziei, aż do końca i sama będzie końca tego wyglądała... Przeznaczenie...
— Szczególna doprawdy równorzędność naszych losów: I ja przed dwoma właśnie laty pogrążony byłem w marzeniach o moim ideale... Nie znałem cię, a przecież marzyłem o tobie... Mówiłem sobie, że kobieta mych marzeń... kobieta z portretu nie istnieje zapewne... jeżeli nawet istnieje, nigdy tego skarbu. nie ujrzę... I któżby mi wtedy powiedział, że mój sen w rwa lata się urzeczywistni.... ale jakaż to rzeczywistość?... Któżby mi powiedział, że będę miał kobietę przy swym boku, że będzie mnie kochała, jak brata... a mimo to maja dusza, również jak jej, będzie smutna... bez nadziei aż do końca!
— Tak widocznie było mam zapisane?... A czemże dla nas teraz jest życie? Co nas z tym koszmarem wiąże? Czemże moglibyśmy zapełnić to życie... jakiemi rozrywkami, jakiemi zatrudnieniami?... Czynimy dobrze potrzebującym, ale czyż nie możemy czynić do śmierci — wszak sam powtarzałeś mi słowa swego filozofa: szczęśliwi bogacze, bo jałmużny ich przeżyją!... Ksiądz de Keronëllen sumiennie wykona twą ostatnią wolę i ubodzy będą nas błogosławili nadal... Co zaś do służby...
— Och, nie przypominaj mi o nich, Tereso... to jedno boleść mi sprawia... jakże mnie męczy moja niewdzięczność!... Biedna piastunka... biedny Les-en-Goch!... Gdybyś go widziała wśród boju... albo, gdyśmy się kryli jak wilki po lasach... taki wierny... a jaki odważny!... Och, nie przypominaj już mi ich!... Po ojcu i po matce, cóż może być droższego nad starą piastunkę i starego żołnierza, bo nie lokajem mi był ale sługą, co walczył przy moim boku!... Och, dużo oni będą cierpieli... lecz nie mogę już dłużej poświęcać się dla nich... A oni mnie tak kochają... biedna Anna-Joanna, ileż o mnie wykazała troskliwości!... Mówiłaś przed chwilą, Tereso, o szczególnych igraszkach ludzkiego umysłu i oto masz znowu: powiedz mi dlaczego o tej właśnie godzinie tak dalekiej i różnej od uroczych wspomnień młodości, zdaje mi się, że słyszę śpiew melancholijny Anny-Joanny, kołyszącej mnie do snu.. Przed chwilą myślałaś o wieczorach w swym dziewiczym pokoiku... a mnie zdaje się, że raz jeszcze słyszę rzewne piosenki, które usypiały mnie w dzieciństwie... Tereso, wybacz mej słabości... spójrz, aż łzy mi trysnęły na wspomnienie pięknych, a jakże dawnych, jakże odległych chwili!
I Ewin łzy otarł.
— Wiesz, Ewinie, mam szczególne pragnienie... powtórz mi te słowa, tak tobie drogie... Wiesz, że lubię posępne legendy twej dzikiej krainy, jej pieśni...
— Co, rzeczywiście chcesz, bym opowiedział ci jakąś legendę?
— Protezę cię, to mnie rezerwie.
— Któżby pomyślał, Tereso, że w takiej godzinie legendy będą nas zajmowały... a przecież już jutro, po raz ostatni... Tak, masz słuszność, niechże to będzie naszem ostatniem pożegnaniem ze szczęściem... Więc dobrze, jutrzenka jeszcze daleko, więc mamy czas na to, a czuję potrzebę płaczu... tylko bądź pobłażliwa, Tereso — śpiewam licho, więc będę ją deklamował w twardym bretońskim języku, więc nie będzie tak poetyczną.
I Ewin począł wzruszonym głosem recytować smutną balladę — monolog młodej dziewczyny, sprzedanej staremu panu:

Kiedy prałam bieliznę u rzeki, słyszałam, jako płakał nade mną kormoran, ptak śmierci:
— Tina, Tina — mówił do mnie głosem człowieczym — alboż nie wiesz jeszcze, że cię sprzedano baronowi Janicz?....
— Matuchno, matuchno moja, zali to prawda, że mię stary Janicz kupił?
— Nie wiem, córuchno, nie wiem: zapytaj o to tatusia.
— Tatusiu, tatusiu, zali to być może, aby mnie stary Janicz kupił?
— Nie wiem, córuchno, nie wiem: zapytaj o to brata.
— Laumiec-u, bracie drogi, zali to prawda, że mię ten stary pan kupił?
Tak — sprzedanaś baronowi i musisz poddać się siwemu baronowi bez szemrania, albowiem zapłacił za ciebie okup bardzo wielki: pięćdziesiąt sztuk złota bitych i tyleż talarów białych na dodatek...[11]
— Matko, matko, jakież szaty przywdzieję? Czy suknię różową, czy białą, co ją utkała Helenka, siostrzyczka moja?
— Włóż tę, która ci się najwięcej podoba — niema to żadnego znaczenia, bo baron da ci tyle szat, ile zapragniesz....
— Koń czarny czeka przed bramą; skoro tylko noc zapadnie, uniesie cię daleko ma zamek...

Ewin przerwał, bo go łzy dusiły. Teresa nie wszystko zrozumiałą, a słabo znając celtyckie narzecze, lecz i ona płakała.
— Dziękuję ci, dziękuję, mój przyjacielu, za tę opowieść rzewną. Oczy mniej mię palą i dusza czuje ulgę.. Ale czemuż dziwić się temu uczuciu? Wszak i Desdemona, wśród smutnych przeczuć, w obliczu zbliżającego się zgonu, czyż nie odczuwa ulgi śpiewając żałosny romans o wierzbie:

Rozplatam długie włosy
I zbieram się już spać.
Noc pełna pereł rosy
O losy moje, losy...
Gdzież sen ten, co miał trwać?...
Rozplatam długie włosy
I zbieram się już spać...

— Przyjacielu drogi — dodała Teresa ze smutnym uśmiechem — Szekspir był wielkim poetą; przewidział nasz stan duchowy i my... nieświadomie uczyniliśmy tak, jak on nam przewidywał i doradzał.
— To prawda... zawsze jednak nie dla się wytłumaczyć rozumowo, jak dusza ludzka może zachowywać, a nawet potęgować w sobie zdolność do podobnych wrażeń na chwilę przed posępną śmiercią... I ja, wraz z tobą, odczuwam dobroczynny skutek łez: nie osłabiają one mej mocy do wykonania postanowienia... o nawet ją wzmacniają... Ale, dziwnie piękna legenda — gdy byłem dzieckiem, rozczulała mnie ido łez — może w mej podświadomości tkwiło już przewidywanie, że nie ostatnie łzy jej poświęcę? No, ale słuchaj dalej, Tereso. Dla zrozumienia tego, co teraz następuje, dodam ci, że jedną z największych naszych bretońskich świętości, są dzwony parafjlne: z niemi w duszy ludu kojarzy się szereg obrazów i radosnych i smutnych: chrzest, (wesele., odpust, pogrzeb.
I Eiwin ciągnął opowieść o Tinie; Teresa rozumiała niewiele; mimo to niektóre urywki działały na nią wprost wstrząsająco:

Tina, przechodząc mimo wioski rodzinnej, usłyszała bicie dzwonów, tedy jęła zawodzić i płakać.
Żegnam cię, święta Anno, żegnam was, dzwony kościelne i żegnam cię, dzwonnico wysoka — już cię nie ujrzę nigdy!...
Przechodząc koło Jeziora Męki ujrzała tłumy umarłych.[12]
Ujrzała tłumy umarłych, biało i wszyscy na łodziach.
Ujrzała zastępy umarłych...
Skłoniła tedy głowę na piersi i zazgrzytała zębami.
Przechodząc przez Dolinę Kirwi ujrzała, jak umarli powstali i ruszyli za nią...

Teresa się wzdrygnęła na te wyrazy; z trwogą obejrzała się dokoła, jakby już widziała czyśćcowe upiory półgłosem rzekła do Ewina:
— Och, bracie, bracie, aż pot zimny mnie oblewa... Więc jutro... gdy pomrzemy... może i my, przebywając wiecznie ciemności Męki i może i za nami pójdą w pogoni zastępy umarłych.
Ewin pochylił głowę w zadumie.
— Wiesz, Tereso, często, bardzo często zapytywałem sam siebie, czy po śmierci odczuwamy te wszystkie same uczucia, co za życia... Religja nie uczy nas o tem.... Dziwne Chodziły mi o tem po głowie marzenia...
— Jutro, mój bracie nie będzie dla nas żadnych tajemnic... Jutro będziemy wiedzieli więcej, niż ktokolwiek na ziemi — to jedno przynajmniej pociesza w śmierci.
— Mnie życia nie żal, ale ciebie, ciebie...
Teresa z łagodnym uśmiechem, wychudłą rączką zatkała usta Ewinowi i rzekła:
— No, ciągnij dalej historję Tiny.
Ewin ucałował rękę żony i mówił o przybyciu Tiny na zamek barona:

Słudzy donieśli baronowi, że Tina, którą brat sprzedał, już przybyła...
Wnijdź, usiądź na stołku i czekaj na biesiadę...
Baron siedział na krześle wysokiem, przy kominie, w szatach czarnych, juko kormoran; włosy, brodę miał białe, a oczy mu płonęły, jak głownie.
— Oto, rzecze, dziewczyna, jakiej dawno mi było potrzeba...
— Pójdź moja piękna, a pokażę ci swoje bogactwa; pójdź ze mną, a policzymy złoto i srebro.
— Wolałabym w domu matki liczyć drwa na ogień.
— Obejdź wszystkie komory i wybierz sobie tę najpiękniejszą.
— Wołałabym płótno zgrzebne, ręką mej matki utkane.
Pójdź do piwnicy i skosztuj słodkiego imbroziemskieigo wina.
— Wołałabym w domu mej matki pić wodę źródlaną, którą poją konie mego ojca...
— Ach, Tino, Tino, wszak teraz dopiero widzę, że mnie wcale nie kochasz! O, czemuż mi język nie odpadł, czemuż mi oczy nie zgasły, w dniu, w którym ciebie kupiłem!... Biada mi, biada... czemże cię pocieszę!...
— Jakżeście szczęśliwe, ptaszęta Boże! — mówiła Tina. — Biegacie od wioski do wioski, szczęśliwe i wesołe, a ja schnę w smutku i tęsknicy... Lećcież, ptacy niebiescy i powiedzcie mojemu ojcu staremu i matce starej i moim przyjaciółkom i plebanowi staremu, co mnie ochrzcił, powiedzcie im, gdy ich ujrzycie, że ich żegnam na wieki.
— I bratu memu, co mnie sprzedał za pięćdziesiąt sztuk złota i tyleż talarów białych, powiedzcie, że mu przebaczam i, że i jego żegnam na wieki...

— O, łzy dobroczynne, łzy kojące! — mówiła Teresa, ocerając oczy.
— Jeszcze ci opowiem jeden urywek — to właśnie koniec opowiadania, które ożywiło we mnie wszystkie wspomnienia dzieciństwa:

Upłynęły już trzy miesiące; pewnego wieczoru cała rodzina Tiny już się położyła spokojnie w chacie.
Legła i spała spokojnie...
Dokoła cisza na lądzie i morzu panowała niezmącona...
A wtem głos, dziwnie miły, zadźwięczał z pad pułapu:
— Ojcze i matko i bracie, przez miłość Boską, modlicie się za mą duszę, módlcie się codziennie, noście po mnie żałobę, a i ja będę modliła się za wami... Albowiem wiedzcie, że wasza Tina śpi już w grobie...
— Biedna, biedna Tina! — zawołała Teresa. — Jakże czuła jest ta opowieść.

— *Doprawdy, Tereso, nie umiem ci wprost wyrazić, co odczuwam... Wydaje mi się, że wciąż widzę moją starą piastunkę, że słyszę, jak półgłosem przyśpiewuje mi swe słodkie i żałosne legendy, a ja zasypiam powoli na jej kolanach...
Nastało długie milczenie — Ewin i Teresa, pogrążyli się w marzeniach.
Wiatr ucichł nieco; godzina upływała za godziną; wreszcie pojawiły się pierwsze promienie świtu. Ewin drgnął.
— Za kilka lat... odezwał się nagle — może jaki poeta bretoński napisze balladę o śmierci barona de Ker-Elliot i jego żołny[13]... opowieść straszliwą, za wątek mającą fatalną przepowiednię, jaką dał czarownik całej mej familji...
— Więc może i ta legenda wyciskać będzie łzy słuchaczom. Więc przeżyjemy śmierć nietylko w ustach wdów i sierot, ale i w słowie pieśniarzy...
Milczeli znowu, aż po chwili Ewin znowu odezwał się do żołny:
— Tereso... w tak uroczystej chwili;, nie powinna kalać dusz naszych żadna myśl o nienawiści... nawet nienawiść ku człowiekowi, który tyle cierpień zadał tobie... i tyle mnie.
Teresa poruszyła się.
— Żadna... Ostatnią moją myślą będzie myśl o jego szczęściu... A ponieważ, jak mówią niektórzy poeci, nagrodą wieczną za ziemskie cierpienia i za przebaczenie sprawcom tych cierpień, czeka nas przyjemne uczucie słodkich ziemskich wrażeń, więc i ja chyba, mimo grzechów, godna będę dostąpić w Niebie najwyższej radości...
Teresa wymówiła te słowa z taką głębią uczucia, że Ewin, mimo swej reztygnacji, pochylił głowę boleśnie.
— Wybacz, wybacz mi, mój bracie... wiem, jak ci serce ranię... ale cóż mam czynić? Wszakże chcę być wobec ciebie szczerą.
— No — podniósł się Ewin z ponurą twarzą — Czas już na Mor-Nader‘a!
Światło jutrzenki wzmocniło się już tak, że oświetlało cały salon.
Burza wzmogła się na nowo, zgodnie z przewidywaniami Ewina. Nagle, dziwny śpiew zabrzmiał skroś burzy...
Głos ten zdawał się rozlegać z chmur.
— Słuchaj, Ewinie, słuchaj... bardzo słabo rozumiem — rzekła Teresa z drżeniem.
Był to stary hymn o śmierci, w narzeczu, mało już dziś przez kogo zrozumiałem.
— To głos Mpr-Nader‘a! — zawołał Ewin, prawie z radością.
— Co to za śpiew? — dopytywała się młoda kobieta z niepokojem.
— Ach, Tereso, to bardzo ambitne...
I Ewin przetłumaczył posępny wiersz o człowieku na łożu śmierci[14]

Gdzie ma siła, ma robota
Głupiem robił po te lata
Pięć miar płótna, óśm stóp w grobie;
Tylem sam narobił sobie...

Głos śpiewał dalej.
— Ewinie, Ewinie, co to znaczy?
— Ach... ta strofka jest może najbardziej ponura... no, ale słuchaj:

Młoty w mojej piersi biją,
Dusza nie śmie wynijść szyją,

Widzi niebo zatrwożone,
Widzi piekło otworzone...

Głos zamilkł na chwilę, poczem zabrzmiał na nową nutę.
— A to co znowu, Ewinie?
— Ach, Tereso!... To pieśń żałobna matki, co dziecko straciła!...

Najświętsza panno, na niebieskim tranie
Na ręku dzierżysz syna!
Szczęśliwa jesteś jego uśmiechem...
A jam utraciła nie dziecię
I w ciężkim smutku wlokę me życie...

Oto ich znaczenie... Okrutny jesteś, Mor-Nader’ze, Mor-Nader‘ze!
— Och, córko moja, córko moja!... zawołała Teresa z przeciągłym jękiem.
A posępna melodlja rozlegała się dalej.
— Co on śpiewa, co on śpiewa? — dopytywała — się Teresa. Pieśń ta obudziła w niej całą słabo uśpioną boleść macierzyńską.
— Och, nieszczęsna! Mor-Nader wie, jak można najboleśniej przygotować nas na śmierć!... To sam koniec tej posępnej pieśni:

Twe święte Dziecię wstąpiło do Nieba
A jam moje straciła...
O śmierć Cię proszę, matko miłosierna,
Niechże śmierć skróci me boleści
I z mem połączy dzieciątkiem.

— Och, tak, tak, śmierć!... To mądry człowiek... to pieśń wieszcza dla nas!... — zawołała Teresa, bliska obłąkania, biegając od okna do okna i wyglądając.
I Ewin chodził za żoną, usiłując dojrzeć Mor-Nader’a.
Jak już opisywaliśmy, zamek Treff-Hartlog składał się z głównego korpusu, oraz skrzydeł; jedno z tych ostatnich kończyło się ogromną wieżą, nawpół zburzoną; z okien salonu widać ją było dokładnie.
Wreszcie zaczęło świtać.
Chmury zapełniły całe niebo; przez ich kłęby przebijały się niby krwawe żyły.
Słońce wschodziło po woli z poza szarego kłębu o czerwonawych pręgach.
W dalii widać było długie, pieniące się bałwany, niesione wiatrem morza, które z wściekłością biły o czarne skały wybrzeża.
A nad wszystkiem górował olbrzymi zrąb wieży, chmur sięgający, a na szczycie jej stał, podobny do genjusza burzy, Mor-Nader, prężąc swą olbrzymią postać. Włosy jego wiatr rozwiewał, ręce miał złożone na potężnej piersi.
Pen-kar-ger nagłym ruchem otworzył okno. — Mor-Nader spostrzegł go i uroczystym ruchem wskazał swoją łódź, stojącą u brzegu.
Łódź była świeżo pomalowana, na czarno, jak trumna.
Mor-Nader zanucił donośnym głosem jeszcze jedną pieśń, jak hymn pogrzebowy.
— Ewinie, Ewinie, co to znaczy?
— Przyzywa nas, Tereso...

Na ziemi dzwony wam nie zadzwonią.
I ksiądz wam twarzy nie pokropi...
Ano morze trumną wam będzie...

Teresa i Ewin spojrzeli na siebie z rozpaczą...

A tymczasem Les-en-Goch i jego żona, zmęczeni długiemi modłami, spali; spali tak twardo, że Ewin i Teresa przeszli obok drzwi kuchni, a wierni słudzy nic nie słyszeli
.
XIII.
ZATOKA TOPIELCÓW.

Czernią się chmury na niebie i wiatr je z rykiem popędza.
Czernią się morskie bałwany i burza niemi miota...
Czernią się skały zatoki, o które burza i wicher z rykiem się obijają.
I łódka Mor-Nadera jest czarna; burza ją z rykiem podrzuca. Żałobna, jak trumna, czeka na Ewina i Teresę, czeka w Zatoce Topielców, obmywającej podnóże zamczyska.
Za nią chaos grzmotów, nad nią czarne chmury, a przed nią straszliwy, bezgraniczny ocean — oto obraz przeklętej zatoki.
Dokoła dni domu, ani drzewa, ani źdźbła trawy nawet...
Tak, to miejsce przeklęte...
Wiatr ryczy... morze huczy... Mor-Nader śpiewa... oto jedyne, co słychać w zatoce.
Mor-Nader stoi na skale i spogląda na czarną łódź, której dwa żagle, również czarne biją w powietrzu, jak skrzydła kormorana, ptaka śmierci. A łódź rwie się na kotwicy, jak dzikie zwierzę na łańcuchu.
A Mor-Nader śpiewa do łodzi:

Łódko czarna, łódko moja, pocóż chcesz biec naprzeciw zdobyczy, która wszak sama przyjdzie?
Bałwany rozwierają zimne swoje łona i wołają do mnie: Mor~Nader‘ze, Mor-Nader‘ze, już jesteśmy gotowe... gdzie baron de Ker-Elliot ze swą bladą żoną?

Blady mech marski rozwija cienkie gałązki, gotując się do wieńczenia topielców i woła do mnie: Mar-Nader’ze, Mar-Nader’ze, jam już gotów — gdzie baron de Ker-Elliot ze swą bladą żoną?
I skały, na których burza zawiesza zsiniałe ciała topielców, prostując twarde swe grzbiety, wołają na mnie: Mar-Nader‘ze, Mor-Nader’ze, jużeśmy gotowe; gdzie baron de Ker-Elliot ze swą bladą żoną.
Kormorany, ostrząc swe dzioby zakrzywione, wyciągając szpony drapieżne, wytrzeszczają oczy zielone za nową zdobyczą, Wołają na mnie: Mor-Nader‘ze, Mor-Nader‘ze, gdzie jest baron de Ker-Elliot ze swą młodą żoną?
Łódko czarna, łódko moja, pocóż chcesz biec na przeciw zdobyczy; spójrz, oto już sama przybywa!
— Ewinie, Ewinie de Ker-Elliot, dlaczego tak się spóźniasz?
— Będziemy na czas.
— Kobieto, blada kobieto, dlaczego tak się spóźniasz?
— Po raz ostatni, sterniku śmierci chciałam skropić mogiłę mego dziecięcia.
— Ewinie, Ewinie de Ker-Elliot... to miesiąc czarny; zali nie zapomniałeś o modlitwie?.
— Sterniku, podnieś kotwicę!
— Kobieto, blada kobieto... babka twoja powiodła dziada na stracenie i śmierć, ty, zaś prowadzisz wnuka... Czyż i ty nie zapomniała o modlitwie?
— Sterniku, rozwijaj żagiel.
— Ewinie de Ker-Elliot, stało się wedle twej woli — podniesione kotwice... Blada kobieto, stało się wedle twej wioli — rozwinięty żagiel!...
— Naprzód!
— Naprzód...
— Tereso, na wieki!
— Ewinie, na wielki...

Nazajutrz po rocznicy ślubu Teresy i Ewina, znaleziono zwłoki obojga małżonków na wydmach mielizny Konających.
Mor-Nader przepadł bez wieści wraz ze swą czarną łodzią.
Wszyscy rybacy i dzierżawcy od Kernawanu, aż do zatoki Andierne z trwogą wspominali imię czarownika z wyspy Sein.
Dłuższy czas nikt nie mógł wierzyć, aby ten niesamowity człek zginął; stał się on postacią legendarną. Wszak to on przepowiedział, że ostatni z rodu baronów de Ker-Elliot zginie wraz ze swą żoną podczas burzy, w czarnym miesiącu... i przepowiednia się sprawdziła co do joty...
Ogólne panowało przekonanie, że Mor-Nader‘a, po śmierci barona i jego żony w falach, czart żywcem porwał... Nikomu nawet nie przyszło na myśl pomodlić się za potępieńca.
Teresę i Ewina pogrzebano skromnie, lecz na poświęcanej ziemi — uznano ich za ofiary nieostrożnej przeprawy morzem w burzliwym czasie. Przy ogólnie znanej szaleńczej odwadze barona, nieostrożność taka nikogo nawet nie zdziwiła, choć wszyscy płakali po zacnym i dzielnym panu.
Pogrzebem zajęli się Les-en-Goch i Anna-Joanna; modły za zmarłych odprawił ksiądz de Keronëllen.
Odpieczętowano testament barona, oddający cały majątek na dobroczynne cele. W myśl życzenia, zawartego w testamencie, pochowano barona i jego żonę na cmentarzu w Treff-Hartlog, po obu stronach mogiły córeczki Teresy.
I po śmierci, jak za życia, dziecię Teresy rozdziela oboje małżonków...

Wieczorem po pogrzebie barona i jego żony, w kuchni zamkowej panował mrok; żaden płomyk nie błyskał w ognisku. Nie widać było nikogo i cisza plantowała, równie głęboką, jak mrok.
Burza uspokoiła się wreszcie i niebo zajaśniało gwiazdami o północy księżyc wzniósł się tak wysoko, że blade jego światło przenikło przez wąskie okno zamkowej kuchni i oświeciło Anne-Joannę i Les-en-Goch‘a, ubranych czarno.
Oboje słudzy siedzieli przy kominie; piastunka głowę trzymała w fartuchu; stary szuan twarz zakrywał rakami...

KONIEC.




  1. Jest to aluzja do t. zw. jus primae noctis — „prawa pierwszej nocy“, starego prawa feudalnego, mocą którego dziedzic wioski (lub... proboszcz) mógł spędzić pierwszą noc poślubną z każdą ze swych poddanek, wychodzącą za mąż, ew. pobrać okup za zwolnienie jej od tej służebności. Prawo to było szczególnie rozpowszechniane we Francji, twierdzenie atoli, jakoby przetrwało do 1789 r. jest przesadą.
  2. W czasie Wielkiej Rewolucji cała masa szlachty prowincjonalnej, zwłaszcza drobnej lub zrujnowanej, stanęła po stronie nowego porządku; niektórzy z wodzów rewolucji rekrutowali się z arystokracji (Saint-Just).
  3. Sous — 5 centymów
  4. Pygmaljon — w greckiej mitologji — rzeźbiarz, który zakochał się w wyrzeźbionym przez siebie posągu Afrodyty. Na usilne błagania jego, Afrodyta ożywiła posąg.
  5. We Francji, od czasów Wielkiej Rewolucji niema meldunków mieszkaniowych.
  6. We Francji formalności przedślubne są krótsze, niż w większości innych krajów.
  7. Robert Macaire — tytuł komedji Lemaitre‘a (1834 r.) — sprytny aferzysta, ubiegający się o rękę córki barona Wormspire‘a, rzekomo wielkiego bogacza, okazującego się wkońcu zupełnym bankrutem. Imię Robert Macaire noszą bardzo często bohaterowie lekkich frincuskich wodewilów.
  8. Stanowiska w ambasadach w Lizbonie zawsze liczyły się do najniższych stopni w hierarchji dyplomatycznej.
  9. Żołnierza republiki, lub Ludwika-Filipa.
  10. Dosł: „silny umysł“ — wolnomyślny, gardzący wszelkiemi przesądami.
  11. Tranzakcje tego rodzaju przetrwały w Bretonji bardzo długo.
  12. Według wierzeń celtów, wierzeń właściwie przedchrześcijańskich, dusza ludzka po śmierci przechodzi całą wędrówkę, w której główną rolę odgrywa czyściec, umieszczany na dnie jezior — zwłaszcza w Irlandji ludność pokazuje cały szereg „jezior czyśćcowych“ — po francusku „jezior męki“ (lacs d‘angoisse).
  13. Poezja bardów w języku bretońskim dotrwała do ostatnich lat, aczkolwiek od kilku już wieków nie wydała nic godnego uwagi.
  14. Podajemy b. starą wersję polską tego hymnu, znanego w całej Europie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.