Znamię czterech/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Znamię czterech
Wydawca Dodatek do „Słowa”
Data wyd. 1898
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Eugenia Żmijewska
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ZNAMIĘ CZTERECH
Powieść z angielskiego
Napisał
Conan Doyle
PRZEKŁAD
EUGENII ŻMIJEWSKIEJ

Dodatek do „SŁOWA”



WARSZAWA
DRUKIEM NOSKOWSKIEGO
15. ulica Warecka 15.

1898.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 26 Іюня 1898 года.
ROZDZIAŁ I.
W którym czytelnik dowiaduje się wielu ciekawych rzeczy.

Sherlock Holmes wyjął szpryckę Pravaz, odwinął rękaw i zastrzyknął silną dawkę na ręce, poznaczonej mnóstwem ukłóć poprzednich.
Trzy razy na dzień, od wielu miesięcy, bywałem świadkiem takiej operacyi, nie mogłem się jednak z nią oswoić; przeciwnie z każdym dniem drażniło mnie to bardziej i robiłem sobie gorzkie wyrzuty, iż jako lekarz nie przeszkadzam temu powolnemu zatruwaniu organizmu.
Lecz Holmes należał do rzędu ludzi, którym trudno stawiać przeszkody, grzeczny chłód tłumił ochotę do wtrącania się w jego sprawy. Zresztą znając jego umysł głęboki i oryginalny, dotychczas nie śmiałem rad mu dawać.
Owego dnia jednak, pod wpływem może mocnego wina, którem obleliśmy śniadanie, nabrałem odwagi i spytałem:
— Cóż mamy dzisiaj: morfinę, czy kokainę?
Podniósł na mnie oczy bystre, przerażające.
— Kokaina — roztwór siedmioprocentowy. — Czy chciałbyś go pan spróbować?
— Nie — odparłem ostro — nie chcę narażać na podobne próby swojego zdrowia, nadwątlonego kampanią w Afganistanie.
Uśmiechnął się.
— Masz może słuszność, Watsonie — rzekł — z fizyologicznego punktu widzenia działanie tego płynu jest zgubnem; znajduję w nim jednak podnietę dla funkcyj mózgowych, a mniejsza o skutki poboczne.
— Zastanów-że się pan, co robisz — zawołałem, nie mogąc się już miarkować. — Pomyśl, co stawiasz na kartę. Zapewne przy pomocy tego środka możesz chwilowo mózg podniecić, lecz strzeż się; trucizna z każdym dniem podkopuje tem zdrowie i umysł i doprowadzi wreszcie do zupełnego wyczerpania. Wszak za każdym razem odczuwasz pan silną reakcyę. Czyż gra warta świecy? Czyż warto dla chwilowej przyjemności niszczyć wspaniałe dary, któremi pana obdarzyła natura? Przemawiam nietylko jako lekarz, lecz i jako przyjaciel. W obu tych charakterach czuję się odpowiedzialnym za pańskie zdrowie.
Te słowa nie rozgniewały go wcale, usiadł wygodnie na fotelu, oparł głowę na dłoniach i mówił:
— Mój umysł nie może pozostawać w spokoju. Daj mi jaki trudny problemat do rozstrzygnięcia, jaką robotę do spełnienia. Wtedy sztuczne podniety staną się zbyteczne. Lecz nie znoszę rutyny życia powszedniego, potrzebuję koniecznie ostrogi; dla tego to obrałem, a właściwie stworzyłem, zawód specyalisty, jestem bowiem jedynym jego przedstawicielem na całym świecie.
— Tak, jedynym detektywem z amatorstwa.
— Istotnie. Stanowię najwyższą instancyę. Gdy Gregson, Cestrade lub Athelney Jones nie mogą sobie poradzić, co, mówiąc nawiasem, zdarza im się często, wtedy udają się do mnie. Biorę ich słowa pod rozwagę, zastanawiam się nad ich sprawozdaniem, wyciągam wnioski i najczęściej dochodzę do pożądanego rezultatu. Powodzeniami swojemi nie chełpię się wcale. Wszak nie widziałeś pan mojego nazwiska w dziennikach; jedyną moją nagrodą jest praca, zwalczanie trudności. Zresztą poznałeś pan moją metodę w sprawie Jeffersona Hope.
— O tak, byłem poprostu zachwycony, opowiedziałem nawet tę sprawę w broszurze pod tytułem: „Detektyw z amatorstwa.“
— Czytałem ją — rzekł — i, prawdę powiedziawszy, niema panu czego powinszować. Trzeba to było przedstawić ściśle, bez domieszki romantyzmu. Pan chciałbyś wykroić powieść z teoremy geometrycznej.
— Wszak w tym wypadku był pierwiastek miłosny. Nie mogłem więc faktów przeinaczać.
— Kto inny byłby tylko napomnął o tem, z epizodu nie czynił głównego przedmiotu, ale starał się uwypuklić ciekawą metodę badania, polegającą na wysnuwaniu przyczyny i jej skutków.
Zabolała mnie taka krytyka utworu, którym pragnąłem mu sprawić przyjemność, a śmieszną mi się wydała pretensya, abym każdy wiersz tej broszury poświęcił wykazywaniu jego niepospolitych zdolności.
Nieraz już, w ciągu naszego wspólnego zamieszkiwania w domu przy Baker street, zauważyłem w Holmsie domieszkę próżności, psującą jego istotne zasługi. Nic mu jednak nie odparłszy, umieściłem wygodniej nogę, przestrzeloną w kampanii afgańskiej.
Sherlock przerwał milczenie.
— Moja sława — rzekł — brzmi już po za kanałem. W zeszłym tygodniu przybył do mnie po radę detektyw francuski Le Villard, o którym musiałeś pan słyszeć. Obdarzony jest dziwną intuicyą, właściwą jego rasie, braknie mu jednak wiedzy. Wskazałem mu dwie sprawy analogiczne: jedną w Rydze w r. 1859, drugą w Saint-Louis w r. 1871. Ten trop doprowadził go do pomyślnego rozwiązania. Dziś właśnie pisze do mnie, dziękując za moje rady.
Przebiegłem pismo oczyma i uderzyły mnie słowa pełne zachwytu.
— Odzywa się do pana, jak do swego mistrza — rzekłem.
— Trochę przesadza — odparł z udaną obojętnością. — I on jest bardzo zdolny, ma wielki dar obserwacyi i dedukcyi. Braknie mu tylko erudycyi, ale i tę zczasem nabędzie. Teraz zajęty jest tłómaczeniem moich dzieł na język francuski.
— Pańskich dzieł?
— Więc pan nie wie? — rzekł z uśmiechem. — Mam na sumieniu kilka broszur, traktujących o sprawach technicznych. Oto tytuł jednej: „O sztuce rozpoznawania popiołu z rozmaitych cygar.“ Wymieniam 140 gatunków cygar, papierosów, tytuniu do fajek, załączając do tego kolorowe ryciny z wykazaniem różnic. Ślady tytuniu, pozostawiane przez palacza, bywają bardzo ważną poszlaką. Zdołajcie naprzykład wykazać, że zbrodnia została spełniona przez człowieka, który palił indyjskie lunkah, a ułatwicie sobie znacznie pole poszukiwań. Wprawne oko widzi taką różnicę pomiędzy ciemnym popiołem i białym, jak między kapustą a kartoflem.
— Specyalnością pańską są najdrobniejsze odcienia — rzekłem.
— Istotnie — odparł — oceniam ich doniosłość. Przeczytaj pan moją drugą broszurę „O śladach stóp“. Napisałem także ciekawy traktat „O wpływie rzemiosł na ukształtowanie ręki.“ Wszystko to są rzeczy ważne dla detektywa... Ale nudzę pana temi wywodami...
— Bynajmniej — odparłem — interesują mnie one, zwłaszcza że miałem sposobność poznać, jak je pan stosujesz w praktyce. Wspominałeś pan o obserwacyi i dedukcyi. Wszak jedno prowadzi do drugiego.
— Nie zawsze.
Mówiąc to rozłożył się wygodnie na fotelu i puścił dym z fajeczki.
— Chcesz pan przykładu? Obserwacya wskazuje mi, że byłeś pan dziś rano w biurze pocztowem przy Wigmore street, lecz dedukcya jedynie doprowadza mnie do wniosku, że przesłałeś pan telegram.
— Oba fakty są prawdziwe. Lecz jakim sposobem dowiedziałeś się pan o nich? Wszedłem do biura przypadkowo i nie mówiłem o tem nikomu.
— Moja metoda jest tak prosta, że zbytecznem niemal ją objaśniać, że jednak może posłużyć ku określeniu granic, dzielących obserwacyę od dedukcyi, dla tego to wyłożę ją panu. Obserwacya wykazuje mi, że na pańskich butach pozostało trochę czerwonego błota. Otóż naprzeciw biura pocztowego przy Wigmore street przekopano ulicę, niepodobna ominąć nasypu, a ziemia odznacza się tam specyalnym odcieniem czerwonawym, którego niema gdzieindziej. Tu kończy się obserwacya, a otwiera się pole dla dedukcyi.
— Powiedz mi pan przynajmniej, jakim sposobem dowiedziałeś się, że wyprawiłem telegram?
— Przyszło mi to łatwo. Wiem, że nie pisałeś pan listów, bo byliśmy razem przez cały ranek. Widziałem też na pańskiem biurku duży zapas marek i kart pocztowych. Więc po cóżbyś wchodził do biura pocztowego, jeśli nie dla wyprawienia telegramu?
— W danym wypadku masz pan słuszność — odparłem po chwili namysłu — i dowodzenie pańskie jest istotnie bardzo proste i logiczne. Czy nie weźmiesz mi pan za złe, jeśli wystawię pańskie teorye na cięższą próbę?
— I owszem — odparł — toby mi oszczędziło wstrzyknięcia drugiej dawki kokainy.
— Mówiłeś pan nieraz, że na przedmiotach często używanych wyciskamy piętno naszej indywidualności i że wprawny spostrzegacz może odczytać te znaki. Oto zegarek, który od niedawna jest moją własnością. Zechciej pan wypowiedzieć mi swój sąd o charakterze i przyzwyczajeniach jego poprzedniego właściciela.
Podałem mu zegarek, sądząc, że zabawię się jego kosztem, gdyż próba, jak sądziłem, była po nad jego siły, chciałem też skorzystać z tego, aby jego zbytnią zarozumiałość utemperować. Zważył zegarek na dłoni, przyjrzał się cyferblatowi, otworzył kopertę, przyglądał się kółkom maszyneryi — naprzód gołem okiem, potem przez szkło powiększające. Uśmiechnąłem się złośliwie, gdy z miną poważną zamknął kopertę i zegarek mi oddał.
— Niewiele można z niego poznać — rzekł — bo był niedawno czyszczony, a to ogranicza pole obserwacyj.
— Istotnie — odparłem — był u zegarmistrza.
Posądzałem mojego towarzysza, że szuka pozoru dla osłonięcia swej nieświadomości.
— Moje obserwacye — rzekł po chwili — nie są jednak bezowocne. Ten zegarek był własnością pańskiego brata, który go odziedziczył po ojcu.
— Wnosisz pan to z liter H. W., wyrytych na kopercie.
— Tak: W jest pierwszą literą pańskiego nazwiska. Zegarek został wyrobiony przed pięćdziesięciu laty i cyfra w tymże czasie wyrżnięta. Klejnoty dostają się zwykle przy podziale starszemu synowi, który najczęściej nosi to samo imię, co ojciec. Otóż, jeśli mnie pamięć nie myli, pański ojciec umarł przed kilku laty. Ten zegarek od owego czasu pozostawał w ręku pańskiego brata starszego.
— Wszystko to prawda. A potem?
— Brat pański był niedbały i lekkomyślny. Odziedziczył spory majątek, lecz go niebawem roztrwonił. W życiu swem zaznawał różnych kolei i nędzy i wielkiego dostatku, wreszcie rozpił się i umarł. Oto owoc moich spostrzeżeń.
Podskoczyłem na krześle ze zdziwienia.
— Nie sądziłem nigdy, abyś się pan do tego poniżył — zawołałem. — Musiałeś pan zasięgnąć informacyi o moim bracie, a teraz chcesz we mnie wmówić, żeś wyczytał te dzieje z zegarka. Ja to nazywam poprostu szarlataneryą.
— Mój drogi Watsonie — przerwał mi Holmes z całym spokojem — daruj mi, że poruszyłem przykre wspomnienia. Mogę cię jednak upewnić słowem honoru, że dotychczas nie wiedziałem nawet, żeś miał brata.
— Więc jakimże cudem wykryłeś pan te fakty. Wszystko, coś mi powiedział, jest szczerą prawdą.
— Nie sądziłem nawet, że mi się tak uda, gdyż snułem wnioski, opierając się na prawdopodobieństwach.
— Nie poprzestałeś pan jednak na domysłach.
— Nie, ja się nigdy nie domyślam; to fatalny zwyczaj, nieprzyjaciel logiki. Jeśli zechcesz iść za wątkiem moich myśli, to się przekonasz, że błahe napozór spostrzeżenia dostarczają najpewniejszych obserwacyj i że prostemi i łatwemi drogami można dojść do zdumiewających rezultatów. Oto naprzykład powiedziałem panu przed chwilą, że brat pański był nieporządny. Przyjrzyj się dobrze tej kopercie a zobaczysz, że jest cała porysowana, co świadczy o zwyczaju noszenia w jednej kieszeni przedmiotów różnorodnych, jak drobnej monety, kluczów i t. d. Łatwy ztąd wniosek, że kto się tak obchodzi z zegarkiem wartości pięćdziesięciu luidorów, ten musi być nieporządny. Dalej: właściciele lombardów mają zwyczaj wypisywać szpilką numer kwitu, wydanego wzamian. Otóż na odwrotnej stronie koperty są cztery takie numery, co dowodzi, że brat pański znajdował się nieraz w kłopotach pieniężnych, lecz miewał także przypływy gotówki, skoro mógł znowu odbierać zegarek z lombardu. Przyjrzyj się pan kopercie wewnętrznej, a zobaczysz, że jest porysowana przy dziurkach do nakręcania. Takie porysowania świadczą niechybnie o braku trzeźwości. Zegarki, należące do pijaków, są zwykle porysowane w ten sposób. Właściciel chce wieczorem nakręcić zegarek, ręka mu drży, kluczyk wysuwa się z palców. Wszak wnioski moje są proste?
— O, tak, bardzo proste i zrozumiałe — odparłem. — Przepraszam pana za mój sąd pośpieszny. Powinienem był zaufać odrazu pańskiej przenikliwości. Czy wolno mi zapytać, jaką pan ma teraz sprawę na widoku?
— Niestety, nie mam żadnej i dla tego wstrzykuję sobie kokainę. Nie mogę żyć bez zajęcia i umysłowej podniety. Otwórz pan okno i spójrz na świat Boży. Prawda, jaki smutny. Szara mgła zawisła nad domami, wszędzie brzydko i bezbarwnie. Sprzykrzyła mi się już jednostajność życia, pragnę uciec przed nią za jakąbądź cenę, przy pomocy bodaj sztucznych środków, gdy mi nie dopisują naturalne.
Chciałem coś na to odpowiedzieć, gdy zapukano do drzwi. Weszła nasza gospodyni z listem na tacy.
— Jakaś panienka chce się z panem widzieć — rzekła do mojego towarzysza.
— Miss Marya Morston — odczytał z biletu. — To nazwisko jest mi obce — dodał po chwili namysłu. — Proszę tę młodą osobę tutaj wprowadzić. Nie odchodź, doktorze. Wolę, żebyś został.






ROZDZIAŁ II.
Przedstawienie sprawy.

Miss Morston weszła do pokoju lekko i powiewnie. Była to ładna panienka, średniego wzrostu, jasnowłosa, ubrana wytwornie, choć skromnie w szarą sukienkę beżową. Trzewiki i rękawiczki leżały, jak ulane i widocznie pochodziły z dobrych magazynów.
Nie zdarzyło mi się widzieć sympatyczniejszej twarzy we wszystkich trzech znanych mi częściach świata, na twarzy jej odbijała się dobroć i subtelność uczuć.
W pierwszej chwili uderzył mnie spokój i powaga tej osóbki, ale przypatrując się jej spostrzegłem, że jest bardzo wzburzoną.
— Skierowała mnie do pana osoba, zawdzięczająca ci wiele, panie Sherlock Holmes — rzekła panienka. — Mistress Cecylia Forrester, u której przebywam w charakterze nauczycielki, mówiła mi, żeś pan swoją przenikliwością wybawił ją z wielkiego kłopotu. Pamięta również, żeś jej pan dużo dobroci okazał.
— O tak! mistress Cecylia Forrester! — rzekł Holmes. — Oddałem jej istotnie drobną przysługę. Chodziło o rzecz błahą.
— Ona sądzi o tem inaczej — odparła miss Morston. — Bądź co bądź nie nazwiesz pan błahą sprawy, która mnie tutaj sprowadza. Trudno o sytuacyę bardziej zawiłą, niż ta, w której się znajduję.
Holmes zatarł ręce, uszczęśliwiony. Wielka ciekawość ożywiła jego twarz jastrzębią.
— Przedstaw mi pani rzecz treściwie — rzekł z powagą.
Obawiałem się, że przeszkadzam i chciałem wyjść z pokoju, lecz ku mojemu zdziwieniu panienka prosiła mnie, abym pozostał.
Usiadłem znowu.
— Oto w krótkich słowach streszczenie faktów — zaczęła. — Mój ojciec, który był oficerem w jednym z pułków indyjskich, przysłał mnie do Anglii zanim wyszłam z lat dziecięcych. Umieszczono mnie w dobrym pensyonacie w Edymburgu. Pozostawałam w nim do siedmnastego roku życia. W r. 1878 mój ojciec jako najstarszy pułkownik swego pułku otrzymał urlop całoroczny i powrócił do Anglii. Zatelegrafował do mnie z Londynu, donosząc, że przybył zdrowo i cało i wzywając mnie natychmiast do hotelu Langham. Pośpieszyłam na to wezwanie. Za przybyciem do hotelu dowiedziałam się, że kapitan Morston zatrzymał się w nim istotnie, lecz że wyszedł wieczorem dnia poprzedniego i dotychczas nie wrócił. Czekałam przez cały dzień, ale napróżno. Wieczorem, idąc za radą administratora hotelowego, dałam znać policyi, a nazajutrz umieściłam ogłoszenie w dziennikach. Poszukiwania nie doprowadziły do żadnego rezultatu; od owego dnia aż do dzisiejszego nie było wieści o moim biednym ojcu. Wracał do kraju z radością i nadzieją, natomiast...
Tłumione łkanie wstrząsnęło jej piersią.
— Data? — zapytał Sherlock Holmes, otwierając notes.
— 3-go grudnia 1878, a więc blizko dziesięć lat temu, widziano go po raz ostatni.
— Jego bagaże?
— Pozostały w hotelu, nie było w nich jednak nic takiego, coby mogło na trop wprowadzić: znaleźliśmy odzież, książki, a głównie osobliwości z archipelagu Andaman, ojciec mój bowiem należał do garnizonu, któremu powierzono nadzór nad skazańcami, osadzonymi na tej wyspie.
— Czy miał przyjaciół w Londynie?
— O ile wiem, to tylko jednego, majora Sholto, z tego samego pułku co ojciec, 34 go strzelców w Bombayu. Major podał się był do dymisyi na krótko przedtem i mieszkał w Upper Norwood. Ma się rozumieć, zapytywaliśmy go, czy nie widział się z ojcem, ale nie słyszał nawet o przybyciu towarzysza broni do Anglii.
— Dziwna sprawa — mruknął Sherlock Holmes.
— A jednak nie powiedziałam panu jeszcze rzeczy najdziwniejszej. Przed laty sześciu, 4 go maja 1882 r., wyczytałam w „Timesie“ ogłoszenie, w którem zapytywano o adres miss Maryi Morston, dodając, iż nie pożałuje, jeśli się zgłosi. Objęłam była właśnie posadę nauczycielki u mistress Cecylii Forrester i stosownie do jej rady umieściłam swój adres w tym samym dzienniku. Tegoż dnia otrzymałam pocztą kartonowe pudełko, zawierające ogromną perłę wschodnią. Odtąd co roku tego dnia otrzymywałam takie samo pudełko z taką samą perłą i bez żadnej wskazówki co do osoby, przysyłającej mi ten klejnot. Rzeczoznawca objaśnił mnie, że te perły są rzadkie i nader cenne. Zresztą, niech się pan sam przekona.
Mówiąc to, miss Morston otworzyła pudełeczko i pokazała nam sześć przepysznych pereł. W życiu mojem nie widziałem podobnych.
— Opowiadanie pani bardzo ciekawe — rzekł Sherlock Holmes. — Czy potem nic już nie zaszło?
— I owszem, nie dalej niż dzisiaj — i to mnie właśnie do pana sprowadza. Dziś rano otrzymałam ten list. Zechciej go pan przeczytać.

— Proszę naprzód o kopertę — rzekł Holmes. — Stempel londyński, data 7-go stycznia! Na rogu ślad palca męskiego, zapewne listonosza. Gatunek papieru przedni. Koperta z tych, których paczka kosztuje szylinga. Piszący dba widocznie o wytworność papieru. Znaku fabrycznego niema.
„Zechciej pani przybyć dziś wieczorem o 7-ej do Lyceum-Theatre. Proszę stanąć przy trzeciej kolumnie od lewej strony. Niech pani przyjdzie z dwiema osobami znajomemi: wyrządzono pani krzywdę, lecz przyszła chwila odszkodowania. Gdyby pani przyprowadziła ze sobą policyę, sprawa poszłaby w niwecz.
„Nieznany przyjaciel.“

— Hm! ciekawe istotnie — zauważył Holmes. — Jakże pani postąpi?
— Przyszłam właśnie zasięgnąć pańskiej rady.
— Otóż moja rada taka: pójdź pani na miejsce oznaczone ze mną i z doktorem Watsonem. Wszak korespondent każe pani przyprowadzić dwóch przyjaciół? Nie pierwsza to sprawa zawiła, którą rozplątujemy razem.
— Ale czy pan zechce na to przystać? — spytała, zwracając ku mnie swą wdzięczną twarzyczkę.
— Rad będę i dumny, jeśli zdołam pani dopomódz.
— Dziękuję panu serdecznie — odparła. — Dotychczas pędziłam życie odosobnione i nie mam przyjaciół, którzyby mogli oddać mi tę usługę. Więc mam tu przyjść o szóstej?
— Tak — odparł Holmes — byle nie później. Ale jeszcze jedno pytanie: czy list skreślony jest tem samem pismem, co adresy na pudełkach z klejnotami?
— Mam te wszystkie adresy przy sobie — rzekła, wyjmując z kieszeni sześć pasków papieru.
— Pani jesteś klientką wzorową: domyślasz się, co może być potrzebnem. Proszę pokazać.
Rozłożył paski na stole i zaczął je porównywać uważnie.
— Adresy wypisane charakterem zmienionym, zaś list — właściwym — rzekł po chwili — wszystko jednak wyszło z pod jednego pióra: to nie ulega wątpliwości. Przyjrzyjcie się państwo: małe c podobne są do e, przy każdem s na końcu słowa idzie kreska w dół. Jeden i ten sam człowiek pisał to wszystko. Nie chcę wzbudzać w pani fałszywej nadziei, miss Morston, lecz zechciej mi pani powiedzieć, czy pomiędzy tem pismem a pismem ojca pani zachodzi jakie podobieństwo?
— Niema żadnego.
— Tak też sądziłem. A więc czekamy na panią o szóstej. Czy pozwoli mi pani zachować te papiery? Jest zaledwie wpół do czwartej. Przez ten czas zbadam sprawę. Dowidzenia pani.
— Dowidzenia — odparła panienka i skłoniwszy się wdzięcznie, wyszła z pokoju.
Przyglądałem się jej przez okno. Wreszcie znikła mi wśród tłumu.
— Czarująca osóbka! — zawołałem do swojego towarzysza.
— Doprawdy? — podchwycił obojętnie — nie zauważyłem tego.
— Pan jesteś automatem, machiną do wysnuwania wniosków — rzekłem oburzony.
Uśmiechnął się drwiąco.
— Mój drogi panie — rzekł — dla mnie każdy klient, bez względu na jego płeć, jest jednostką w matematycznem zadaniu. Najwdzięczniejszą, najsłodszą kobietę, jaką znałem, powieszono za zamordowanie trojga dzieci, które ubezpieczyła na życie. Przeciwnie zaś, najmniej sympatyczny z moich znajomych jest słynnym filantropem, który wydał przeszło pięćkroć sto tysięcy funtów szterlingów dla ulżenia londyńskiej niedoli.
— Jednak w danym wypadku nie powinniśmy się uprzedzać na niekorzyść tej ślicznej osóbki.
— Ja nigdy nie robię wyjątków, bo wyjątki potwierdzają tylko regułę. Czy pan zajmował się kiedy grafologią? Co też pan myśli o tem piśmie?
— Jest ładne i czytelne — odparłem — wyszło zapewne z pod pióra aferzysty, człowieka energicznego.
Holmes wstrząsnął głową.
— Spojrzyj pan na litery długie: zaledwie występują z linij. To d mogłoby uchodzić za a, a to l za e. Ludzie energiczni wydłużają bardziej te litery. K zdradza charakter chwiejny, zaś duże litery świadczą o zarozumiałości. Ale już muszę wyjść, bo mam do przeprowadzenia śledztwo. Powrócę za godzinę.
Usiadłem przy oknie z książką w ręku, ale czytać nie mogłem. Myślałem wciąż o miss Morston. Przypominałem sobie wszystkie szczegóły jej powierzchowności, każde jej słowo. Ponieważ w chwili zniknięcia ojca miała lat siedmnaście, więc obecnie liczyła dwadzieścia siedm. W tym wieku śmiałość młodzieńczą temperuje doświadczenie. Z jakąż powagą i słodyczą mówiła o swojem nieszczęściu. Jakże była słodką i wdzięczną w swem osamotnieniu! Jakże chętnie przyszedłbym jej w pomoc! Tak rozmyślałem, aż wreszcie rzekłem sobie, że ta młoda osoba nie powinna mnie obchodzić tak żywo i dla odpędzenia jej słodkiego obrazu pogrążyłem się w swojej książce. Był to uczony traktat psychologiczny.
Tak, stanowczo, Holmes miał słuszność: ona powinna być dla mnie tylko jednostką w matematycznem zadaniu do rozstrzygnięcia.






ROZDZIAŁ III.
W pogoni za wyjaśnieniem.

Holmes powrócił o wpół do szóstej. Był widocznie zadowolony i w doskonałym humorze.
— Cała ta sprawa nie jest zbyt tajemniczą — oświadczył popijając herbatę, którą mu nalałem. — Widzę jedno tylko wyjaśnienie.
— Jakie? Rozstrzygnąłeś już pan to zadanie?
— Rozstrzygnąć — nie rozstrzygnąłem, lecz wykryłem pewien fakt, który nas może zaprowadzić na drogę właściwą. Przeglądając roczniki „Timesa,“ wyczytałem, że major Sholto, zamieszkały przy Wipper-Norwood, eks-wojskowy 34-go pułku strzelców bombajskich, zmarł 8-go kwietnia 1882 r.
— Jestem może bardzo ograniczony, ale nie widzę, jaki to może mieć związek z tą sprawą.
— Doprawdy? Dziwisz mnie pan. A więc słuchaj. Kapitan Morston znika. Jedyną osobą w Londynie, z którą utrzymywał stosunki, jest ów major Sholto. Lecz ten twierdzi, że nic nie wiedział o bytności swego przyjaciela w Londynie. W cztery lata potem umiera major Sholto. W tydzień po jego śmierci miss Morston otrzymuje prezent wielkiej wartości; powtarza się to co roku; wreszcie piszą do niej, że stała jej się krzywda. Do czego może się odnosić to słowo, jeśli nie do zniknięcia jej ojca? Co znaczą te podarki, przesyłane jej zaraz po śmierci majora Sholto? Ja tłómaczę to sobie w ten sposób, że spadkobierca owego majora zna tajemnicę śmierci Morstona i że poczuwa się do obowiązku odszkodowania jego córki. Czy możesz pan to objaśnić inaczej?
— Byłoby to, coprawda, dziwne odszkodowanie, a i sposób dziwaczny. Dla czegóż ów spadkobierca pisze teraz, nie zaś przed laty sześciu? W liście wspomina o naprawieniu krzywdy. Ale jaką drogą? Niepodobna przypuścić, że ojciec miss Morston żyje, a oprócz jego śmierci, żadnej innej krzywdy nie doznała.
Sherlock zamyślił się.
— Oczywiście, że moje wyjaśnienie nie jest jeszcze zupełnem, lecz nasza wieczorna wyprawa uzupełni te braki. Czyś pan już gotów? Trzeba jechać.
Wziąłem kapelusz i laskę wylaną ołowiem, bo zauważyłem, że Holmes wsuwa do kieszeni rewolwer, a zatem nasza wyprawa mogła być niebezpieczną.
Weszła miss Morston, owinięta w ciemną zarzutkę. Była spokojną, tylko bladość świadczyła o wewnętrznem wzburzeniu. Z najzimniejszą krwią odpowiadała na pytania, które jej Sherlock zadawał.
— Mój ojciec i major Sholto znali się na wyspie Audaman — rzekła — i jak zwykle się zdarza wśród Europejczyków, którzy spotykają się w krajach obcych, zawarli niebawem przyjaźń serdeczną. Mój ojciec wspominał o nim często w swoich listach. Znaleziono pomiędzy papierami nieboszczyka ojca dokument, którego nikt nie zrozumiał. Nie sądzę, aby ten dokument miał jaką wartość, przypuszczałam jednak, że zechcesz go pan zobaczyć i dla tego przyniosłam go. Oto jest.
Holmes rozłożył papier i wygładził go na kolanie, potem przyjrzał mu się przez szkło powiększające.
— Jest to papier indyjskiego wyrobu — rzekł. — Ten arkusz był przez długi czas przytwierdzony szpilkami do deski. Odrysowana na nim figura zdaje się by planem jakiegoś obszernego budynku, zawierającego wiele podwórzy, przejść, korytarzów i sieni. Tu nakreślono mały krzyżyk czerwonym atramentem, a po nad nim ołówkiem, który się już zatarł: „337 od lewej strony.“ Po przeciwnej stronie znajduje się ciekawy hieroglif w kształcie czterech krzyżów połączonych ze sobą. Obok pismem grubem, niewprawnem czytam słowa: „Znamię czterech. Johathan Small, Mahomet Singh, Abdullah Khan, Dost Akbar.“ Przyznaję, że nie mogę dostrzedz związku pomiędzy temi słowami a naszą sprawą. Ten dokument musi mieć jednak dużą doniosłość. Był przechowywany starannie w pugilaresie, gdyż obie strony są zarówno czyste.
— Znaleźliśmy go istotnie w pugilaresie ojca.
— Niechże go pani schowa, miss Morston, bo może nam być bardzo potrzebnym. Zaczynam przypuszczać, że to sprawa bardziej skomplikowana, niż w pierwszej chwili sądziłem. Muszę uporządkować swoje wnioski.
Wsunął się wgłąb dorożki i przymknął oczy. Widziałem, że jego umysł pracuje. Rozmawialiśmy z panną Morston po cichu o naszej wyprawie i o jej możliwych skutkach, lecz nasz towarzysz pozostał milczącym do końca.
Było to w wieczór wrześniowy, około siódmej, po dniu pochmurnym i mglistym. Nad miastem zawisła gęsta mgła. Latarnie gazowe płonęły światłem przyćmionem. Nie jestem wrażliwy z natury, byłem jednak bardzo wzruszony, a czułem, że i miss Morston doświadcza tych samych uczuć. Tylko Holmes był spokojny. Trzymał na kolanach otwarty notatnik i od czasu do czasu przy świetle latarni kreślił na nim jakąś cyfrę lub uwagę.
Przed teatrem Lyceum były już tłumy. Długim szeregiem sunęły powozy prywatne i dorożki, wysiadali panowie we frakach i strojne damy. Zaledwieśmy doszli do trzeciego filaru, miejsca wyznaczonego na spotkanie, zbliżył się do nas mężczyzna niewielkiego wzrostu, w przebraniu dorożkarza.
— Czy panowie towarzyszą miss Morston? — zapytał.
— Ja jestem miss Morston, a ci dwaj panowie przybyli ze mną.
Nasz interlokutor spojrzał na nas wzrokiem przenikliwym.
— Przepraszam panią — rzekł — ale muszę zażądać od niej słowa, że ci dwaj jegomoście nie należą do policyi.
— Upewniam pana słowem — odparła.
Usłyszawszy to, zagwizdał przeciągle. Na ten sygnał podjechała dorożka, a on otworzył drzwiczki. Wsiedliśmy do wehikułu, on wskoczył na kozieł, woźnica zaciął konia i ruszyliśmy szybko.
Położenie nasze było niezwykłe. Jechaliśmy, niewiadomo dokąd i niewiadomo po co. Albo cała ta sprawa była mistyfikacyą, albo też nasza podróż miała sprowadzić ważne skutki.
Zachwycony byłem dzielnością miss Morston. Starałem się ją rozerwać, opowiadając jej epizody z mojej kampanii w Afganistanie, lecz coprawda sam byłem tak wzruszony, że plątałem się i bredziłem.
Do dziś dnia twierdzi, żem jej mówił o karabinie, patrzącym na mnie z po za krzaków, i o tygrysie, z którego wystrzeliłem dwukrotnie.
Z początku zdawałem sobie sprawę, gdzie jedziemy, lecz niebawem skutkiem mgły i mojej niedostatecznej znajomości Londynu, straciłem zupełnie kierunek. Stwierdzałem tylko, że przeprawa jest długa.
Sherman Holmes rozglądał się i za każdą ulicą, zaułkiem lub przedmieściem nazwę ich wymieniał.
— Rochester row, Vincent Square! Ach! jesteśmy na moście Vauxhall. Widzę połysk rzeki.
Dorożka pędziła szybko. Byliśmy już na drugiem wybrzeżu. Zagłębiliśmy się w labirynt ulic.
— Wordsworth road — wymieniał dalej nasz towarzysz — Priory road, Lark Hall lane, Stockwell place, Robert street, Cold Harbaur lane. Nasza wyprawa nie zwraca się ku wytwornym dzielnicom.
Istotnie wjechaliśmy w brudne przedmieście, oświetlone tylko światłem, wychodzącem z szynków. Potem przesuwały się dwupiętrowe wille w malutkich ogródkach. Wreszcie dorożka zatrzymała się przed domem zupełnie ciemnym. Otaczające go budynki wydawały się także puste. Zaledwieśmy jednak zapukali do drzwi, wyszedł służący Indyanin w żółtym turbanie na głowie.
Ta sylwetka wschodnia, ukazująca się na progu domu londyńskiego, wydała nam się dziwaczną.
— Sahib czeka — oznajmił Indyanin piskliwie.
— Wprowadź tych panów Khitmugar, wprowadź zaraz.






ROZDZIAŁ IV.
Opowiadanie łysego człowieka.

Weszliśmy za Indyaninem na korytarz źle oświetlony. Otworzył drzwi w głębi na prawo; w świetle lampy ujrzeliśmy niewielkiego człowieka z dużą łysiną, okoloną wieńcem rudych włosów. Zacierał ręce ruchem nerwowym, rysy jego to układały się do uśmiechu, to do potwornego grymasu. Zwisająca dolna warga obnażała zęby zepsute, żółte, starał się je zasłonić, wodząc wciąż ręką po brodzie. Pomimo łysiny, wyglądał młodo, w istocie miał lat trzydzieści.
— Sługa uniżony miss Morston — powtórzył kilkakrotnie głosem ostrym, piskliwym. — Sługa uniżony. Proszę do mojego sanktuaryum. Malutkie, lecz umeblowane gustownie, oaza sztuki w tej hałaśliwej pustyni londyńskiej.
Zdumieliśmy, ujrzawszy apartament, do którego nas wprowadził. Sala umeblowana zbytkownie w tym nędznym domu robiła wrażenie brylantu, oprawnego w ołów. Ściany powleczone były wspaniałemi makatami, zawieszone cennemi obrazami w kosztownych ramach, na stołach ustawione wschodnie wazony i przepyszne bronzy. Dywan był tak miękki, że nogi tonęły w nim, jakby we mchu. Dwie skóry tygrysie, rzucone na ziemię i nargil, postawiony w rogu na macie, uzupełniały ten wschodni obraz. Od sufitu na niewidocznym złotym łańcuszku zwieszała się lampka w kształcie gołąbki, która, paląc się, roztaczała zapach aromatyczny.
— Nazywam się Tadeusz Sholto — rzekł mały jegomość, uśmiechając się słodko. — Pani jesteś naturalnie miss Morston, a ci panowie...
— To pan Sherlock Holmes, a to doktor Watson.
— Doktor? Doprawdy? — zawołał mały człowieczek z ożywieniem. — Czy pan ma ze sobą stetoskop? Czy wolno poprosić?... Czy byłbyś pan tak uprzejmy?... Obawiam się o swoją aortę i chciałbym zasięgnąć pańskiej rady...
Zbadałem jego serce, lecz nie znalazłem nic anormalnego, choć po drżeniu, wstrząsającem jego ciałem, stwierdziłem, że się czegoś boi.
— Wszystko funkcyonuje prawidłowo — orzekłem. — Możesz pan się nie obawiać.
— Daruje mi pani mój niepokój, miss Morston — rzekł wesoło — jestem trochę niezdrów, a oddawna doświadczam poważnych obaw. To też miło mi dowiedzieć się, że były bezpodstawne. Gdyby ojciec pani, miss Morston, leczył się był na chorobę serca, żyłby dotychczas.
Oburzyło mnie, że ten człowiek wyraża się tak lekko o przedmiocie tak bolesnym. Miss Morston zbladła śmiertelnie i osunęła się na fotel.
— Więc on już nie żyje! Przeczucia mnie nie zawiodły — szepnęła.
— Mogę pani udzielić wszelkich objaśnień w tym względzie — mówił mały jegomość — a co ważniejsza — dodał — mogę pani sprawiedliwość wymierzyć. I uczynię to, przysięgam, wbrew temu, co pani powie mój brat Bartłomiej. Rad jestem, że pani przyszłaś z przyjaciółmi, gdyż służyć będą nietylko jako eskorta, lecz za świadków tego, co pani wyjawię. Możemy się ułożyć zgodnie, bez niczyjej pomocy. Brat mój nie chciałby wytaczać tej sprawy publicznie.
Usiadł na nizkim fotelu i patrzał na nas, mrugając wilgotnemi oczyma.
— Co do mnie — rzekł Holmes — mogę pana upewnić, że cokolwiek nam pan wyjawisz, nie wyjdzie po za te ściany.
Skinąłem głową na znak, że i ja to potwierdzam.
— A więc wybornie — rzekł łysy człowiek. — Czy mogę państwa poczęstować tokajem? Nie mam innego wina. Czy pozwoli pani odkorkować butelkę? Nie. Czy pani znosi zapach wybornego tytuniu? Jestem trochę nerwowy, a nic mnie tak nie uspakaja, jak nargil.
Zapalił swój przyrząd, dym, sycząc, przechodził przez wodę różaną.
Siedzieliśmy wszystko troje w półkole, pośrodku usadowił się mały człowieczek.
— Przedewszystkiem muszę państwu powiedzieć — zaczął — że jestem bardzo wrażliwy i subtelny w swoich gustach. Otóż nic tak nie razi mojego poczucia estetycznego, jak widok policemana. Mam wstręt do wszelkiego brutalnego realizmu, bez względu na jego formę i nigdy nie wchodzę w tłum wulgarny. Jak państwo widzicie, otaczam się pewną wytwornością i mogę się nazwać przyjacielem sztuk pięknych. Jest to moja słabostka. Ten krajobraz wyszedł z pod pędzla Corota, oto jest utwór Salvatora Rosy, a to płótno malował Bouguereau. Przepadam za nowoczesną szkołą francuską.
— Daruje pan — przerwała miss Morston — ale przybyłam tu na pańskie wezwanie, dla dowiedzenia się o jakiejś tajemnicy. Późno już i chciałabym, aby ta nasza rozmowa skończyła się jaknajprędzej.
— Choćbym najzwięźlej rzecz przedstawił, to nie będzie pani mogła prędko do domu wrócić — odparł — gdyż musimy pojechać do Norwood, aby się zobaczyć z moim bratem Bartłomiejem. Pojedziemy razem i postaramy się go przejednać. Jest zły na mnie, że obrałem drogę działania, która mi się wydawała jedynie właściwą. Miałem z nim okropną scenę wczoraj wieczorem. Mój brat Bartłomiej jest straszny, gdy w złość wpadnie.
— Jeżeli mamy jechać do Norwood, to jedźmy zaraz — napomknąłem.
Słysząc to Tadeusz Sholto parsknął głośnym śmiechem.
— Nie, to niepodobna — oświadczył. — Wyobrażam sobie, jakby nas przyjął, gdybym państwa przywiózł znienacka. Nie, nie, naprzód muszę wam sytuacyę wyjaśnić. Przedewszystkiem zaznaczam, że w tej historyi jest dla mnie samego kilka punktów zupełnie niewyjaśnionych. Mogę więc tylko powtórzyć to, co wiem. Jak się domyślacie zapewne, mój ojciec był majorem Sholto, eks-wojskowym z armii indyjskiej. Przed laty jedenastu podał się do dymisyi i zamieszkał w Pondichery Lodge, w dzielnicy Upper Norwood. Poszczęściło mu się w Indyach, wracał ze znacznym kapitałem, wiózł ze sobą duże zbiory osobliwości i służbę indyjską. Kupił ten dom, umeblował go zbytkownie i osiadł tu z nami. Był wdowcem; mój brat bliźni Bartłomiej i ja byliśmy jedynemi jego dziećmi. Pamiętam, ile hałasu narobiło tajemnicze zniknięcie kapitana Morstona. Z gorączkowem zainteresowaniem czytywaliśmy szczegóły, podawane w dziennikach, albowiem kapitan był przyjacielem mojego ojca i rozprawialiśmy o tem zdarzeniu w jego obecności. Brał udział w naszej rozmowie, wyrażał swoje przypuszczenia; nie przyszło nam nawet na myśl, że posiada klucz do tej zagadki i że wie, co się stało z Arturem Morstonem.
„Wiedzieliśmy jednak, że majorowi Sholto grozi niebezpieczeństwo. Nie lubił wychodzić sam i za odźwiernych do Pondichery Lodge przyjął dwóch znanych siłaczów cyrkowych, jeden z nich to Williams, który przywiózł państwa tutaj. Swego czasu był zapaśnikiem niezrównanym.
„Ojciec nie objaśniał nam powodu swoich obaw, zmiarkowaliśmy tylko, że nie znosi widoku ludzi o jednej nodze drewnianej. Pewnego dnia nawet strzelił do takiego kaleki, jak się okazało, Bogu ducha winnego kolportera. Musieliśmy zapłacić znaczną sumę, dla stłumienia awantury.
„Obaj z bratem przypuszczaliśmy, że to są poprostu dziwactwa, lecz dalsze wypadki wykazały, że byliśmy w grubym błędzie.
„Na początku 1882 r. ojciec otrzymał z Indyj list, który go przejął żywym niepokojem. Odczytując go przy śniadaniu, zemdlał; od owego czasu zdrowie jego, zawsze słabe, poniosło szwank znaczny. Nie wyjaśnił nam, o co chodziło w tym liście; widzieliśmy tylko, że był krótki i kreślony ręką niewprawną.
„Od roku ojciec uskarżał się na cierpienia wątrobiane. Po tem piśmie choroba przybrała groźniejsze rozmiary; wreszcie pewnego dnia, w kwietniu, oznajmiono nam, że niema ratunku i że ojciec pragnie nam coś wyjawić.
„Gdyśmy weszli do pokoju, siedział oparty na poduszkach i oddychał z trudnością. Kazał drzwi na klucz zamknąć, ujął nas obu za rękę i głosem wzruszonym opowiedział nam dziwną historyę. Postaram się ją powtórzyć.
„Jedno mi ciąży na sumieniu w tej ostatniej chwili — mówił — a mianowicie moje postępowanie z córką tego nieszczęśliwego Morstona. Przeklęte skąpstwo, moja główna wada, sprawiło, żem zatrzymał część skarbu, przypadającą jej w udziale. A jednak sam nie korzystałem nigdy z niego, albowiem skąpstwo jest namiętnością niedorzeczną i ślepą; posiadanie tego skarbu sprowadziło mi tylko noce bezsenne i ustawiczne obawy. Nie mogłem jednak pogodzić się z myślą, że trzeba połowę oddać. Obejrzyjcie ten naszyjnik z pereł. Leży przy buteleczce z chininą. Wyjąłem go ze szkatułki z zamiarem przesłania go miss Morston, ale nie mogłem się na to zdobyć. Moi synowie, podzielcie się z nią rzetelnie. Lecz nic jej nie posyłajcie, dopóki ja będę żył. Wszak ludzie wracają do zdrowia po gorszych dolegliwościach, niż moje.
„A teraz wam opowiem, jak umarł kapitan Morston. Od lat wielu był chory na serce, ukrywał to przed wszystkimi, ja tylko wiedziałem o tej chorobie.
„Podczas naszego pobytu na wyspach Audaman i skutkiem dziwnych okoliczności, obaj weszliśmy w posiadanie wielkiego skarbu. Przywiozłem go ze sobą do Anglii; natychmiast po przybyciu do Londynu Morston przyszedł tu, aby się o niego upomnieć. Przybył pieszo z dworca kolejowego, wprowadził go tutaj stary i wierny Sal-Chowdar, który już nie żyje. Nie mogliśmy jednak zgodzić się w kwestyi podziału, doszło niebawem do sprzeczki. Nagle Morston, w porywie gniewu, zerwał się, przyłożył rękę do serca, zbladł okropnie i padł na ziemię, raniąc sobie głowę o róg skrzyni okutej, zawierającej nasze skarby. Rzuciłem się, aby go podnieść, lecz, niestety, spostrzegłem, że już nie żyje.
„Przez chwilę stałem oszalały, nie wiedząc, co począć. Chciałem wzywać pomocy, lecz przyszło mi na myśl, że mogę być posądzony o morderstwo.
„Ta śmierć po kłótni i rana w czole zwracałyby na mnie podejrzenia. Przytem śledztwo wykryłoby okoliczności, odnoszące się do skarbu, a chciałem tego uniknąć.
„Morston powiedział mi, że nikt nie wie, gdzie się udał. A zatem odnalezienie było trudnem.
„Gdym tak myślał, ujrzałem na progu Sal-Chowdara. Wszedł po cichu i drzwi na klucz zamknął.
„— Niech się Sahib nie boi — rzekł — nikt nie będzie wiedział, że to ty go zabiłeś. Ukryj trupa.
„— Ależ ja go nie zabiłem — rzekłem przerażony.
„— Słyszałem wszystko, Sahib — odparł — słyszałem kłótnię, a potem uderzenie. Ale ja mam pieczęć na ustach. Wszyscy w domu śpią. Zakopiemy go razem.
„Te słowa położyły kres moim wahaniom. Jeżeli mój własny sługa nie wierzył w moją niewinność, jakże mogłem się spodziewać, że przekonam o niej dwunastu głupich sędziów przysięgłych?
„Nie tracąc więc chwili, przy pomocy Sal-Chowdara ukryłem zwłoki. W kilka dni potem wszystkie gazety londyńskie rozpisywały się o tajemniczem zniknięciu kapitana Morstona.
„Nie mogę sobie darować jednej rzeczy, a mianowicie, żem ukrył nietylko zwłoki, ale i skarb również, żem zatrzymał część przypadającą na Morstona, jak gdyby była moją własną.
„Dziś żałuję tego serdecznie i pragnę złe naprawić. Przyłóż ucho do moich ust, powiem ci: skarb jest ukryty...
„W chwili tej właśnie twarz mojego ojca wykrzywiła się bolem śmiertelnym, oczy rozwarły się szeroko, zęby zgrzytnęły, zawołał głosem strasznym:
„— Nie wpuszczajcie go! Na miłość Boską, nie wpuszczajcie!
„Odwróciliśmy się obaj do okna i wśród mroku ukazała nam się twarz spłaszczona o szybę.
„Za oknem stał człowiek z długą brodą i niesforną czupryną, z oczu jego biła dzika nienawiść i okrucieństwo. Obaj z bratem rzuciliśmy się do okna, lecz zjawisko znikło.
„Gdyśmy powrócili do ojca, głowa zwisła mu już na piersi, oddech zamarł.
„Tegoż wieczora przeszukaliśmy cały ogród, lecz nie było ani śladu strasznego człowieka. Na trawniku pod oknem dostrzegliśmy tylko odbicie jednej nogi.
„Gdyby nie ten ślad, moglibyśmy przypuszczać, że ta dzika twarz była wytworem naszej wyobraźni. Niebawem jednak przekonaliśmy się dowodnie, że coś się koło nas knuje; nazajutrz rano znaleziono otwarte drzwi od pokoju, w którym leżał nieboszczyk, wszystkie meble były poprzestawiane, na piersiach zmarłego przypięto papier z napisem: „Znamię czterech.“
„Co znaczyły te słowa? Kto tu był wśród nocy? Do dziś dnia nie dowiedzieliśmy się o tem. O ile można było stwierdzić, nic nie ukradziono, choć wszystko w pokoju było poprzewracane do góry nogami.
„Obaj z bratem tłómaczyliśmy sobie obawy ojca tem dziwnem zjawiskiem, które mu się ukazało w ostatniej chwili jego życia, ale kto to był, pozostało dla nas zagadką nierozstrzygniętą.“
Mały człowieczek umilkł, zapalił znowu nargil i przez chwilę pogrążył się w zadumie.
Byłem wzruszony tem opowiadaniem; przy wzmiance o śmierci kapitana Morstona, spojrzałem na jego córkę i dostrzegłem na jej twarzy bladość śmiertelną. Nalałem jej wody szklankę, wypiła, spoglądając na mnie z wdzięcznością.
Sherlock Holmes siedział rozparty i udawał, że nic nie widzi i nie słyszy, wiedziałem jednak, co się ukrywa pod temi pozorami obojętności. Nie dalej niż dziś rano uskarżał się na brak wrażeń, na jednostajność życia; teraz musiał być zadowolony, gdyż staliśmy wobec trudnego problematu. Trzeba było nielada przenikliwości, aby go rozstrzygnąć.
Pan Tadeusz Sholto spojrzał na każdego z nas kolejno, aby się przekonać, jakie słowa jego zrobiły na nas wrażenie i ciągnął dalej:
— Obaj z bratem byliśmy mocno zaciekawieni tym skarbem i postanowiliśmy go odnaleść. Przekopaliśmy cały ogród wzdłuż i wszerz, lecz bez żadnego skutku. O bogactwie skarbu mogliśmy wnosić z pereł naszyjnika. Ten naszyjnik stał się powodem sprzeczki. Perły miały wielką wartość i brat mój nie chciał się ich pozbywać, gdyż, mówiąc między nami, Bartłomiej odziedziczył główną wadę ojca. Dla upozorowania swej chciwości wmawiał we mnie, że jeśli oddamy naszyjnik, wznieci to ludzkie domysły i gawędy i może nam wiele przykrości sprowadzić. Tyle jednak wskórałem, że mi pozwolił odszukać adres miss Morston i przesyłać jej po jednej perle w pewnych odstępach czasu.
— To myśl zacna — dziękuję panu za nią serdecznie — rzekła panienka.
Mały człowieczek złożył ręce, jak do modlitwy.
— Byliśmy tylko depozytaryuszami połowy skarbu — odparł — tak przynajmniej zapatruję się na tę sprawę, choć Bartłomiej jest innego zdania. To, co nam major zostawił, przedstawia i bez tego znaczną fortunę. Nie żądałem większej. Zresztą nie chciałem krzywdzić kobiety. Bądź co bądź, rozterka pomiędzy nami z tego powodu tak się zaostrzyła, że uznałem za stosowne opuścić Pondichéry Lodge i wraz z Williamsem i starym Kilmutgar zamieszkałem tutaj. Życie płynęło mi tu spokojnie i cicho, gdy nagle wczoraj dowiedziałem się, że skarb został odnaleziony. W tejże chwili porozumiałem się z miss Morston. Teraz należy nam udać się do Norwood i upomnieć się o należną nam cząstkę. Już wczoraj uprzedziłem brata o naszem przybyciu. Nie jesteśmy zbyt pożądani, ale bądź co bądź nas przyjmie.
Tadeusz Sholto umilkł; nie odzywaliśmy się także, rozważając nad nowemi komplikacyami tej sprawy; pierwszy zabrał głos Sherlock Holmes.
— Postąpiłeś pan bardzo rzetelnie — oświadczył. — Może za powrotem zdołamy wyświetlić ciemne punkty tej sprawy. Ale, jak słusznie zauważyła miss Morston przed chwilą, późno już i trzeba się śpieszyć z przeprowadzeniem śledztwa.
Nasz nowy znajomy odstawił nargil, wyjął z szafy palto watowane z barankowym kołnierzem, zapiąwszy go pod samą szyję, mimo ciepłego powietrza, wsunął na głowę filcowy kapelusz z zausznicami po obu stronach twarzy, tak, iż widać było tylko nos śpiczasty i usta wykrzywione.
— Jestem bardzo słabowity — tłómaczył się, wskazując nam drogę — muszę zachowywać wszelkie ostrożności.
Przed bramą stała dorożka. Wszystko było widocznie przygotowane, gdyż nie czekając na adres, woźnica ruszył natychmiast. Jechaliśmy szybko. Tadeuszowi Sholto nie zamykały się usta. Mówił głosem piskliwym, zagłuszającym turkot powozu.
— Bartłomiej jest rozumny — prawił. — Nie domyślicie się państwo, jakim sposobem skarb odnalazł. Po skopaniu całego ogrodu, brat mój doszedł do przekonania, że skarb musi się ukrywać w domu. Sporządził plan dokładny i przekonał się, że wysokość zewnętrzna gmachu równa się 74 stopom, zaś wewnętrzna, po uwzględnieniu grubości posadzki, którą zbadał sondą, wynosi zaledwie stóp 70. Zatem brakło 4 stóp, które mogły się odnaleźć jedynie u szczytu budynku. Przewiercił otwór w suficie pokoju, który mu służy za laboratoryum, a znajduje się na ostatniem piętrze pod dachem i odszukał strych zupełnie nieznany. Tu w kufrze skarb się ukrywał. Brat mój spuścił go przez otwór i ustawił w swojem laboratoryum. Twierdzi on, że zawarte w kufrze drogie kamienie przedstawiają wartość dziesięciu milionów conajmniej.
Usłyszawszy taką cyfrę, spojrzeliśmy po sobie ze zdumieniem.
A więc miss Morston, po otrzymaniu przypadającej na nią części, z ubogiej nauczycielki stanie się odrazu najbogatszą dziedziczką w Anglii. Powinienem był ucieszyć się tem ze względu na nią, lecz przyznaję, że ta wieść zraniła mnie boleśnie.
Szepnąłem kilka słów powinszowania, lecz wypowiedziałem je z głową zwieszoną i bez zapału.
Nasz towarzysz paplał bezustannie; skończywszy opowieść o skarbie, opowiadał nam o swoich cierpieniach, o objawach rozmaitych chorób, błagał mnie, abym mu wskazał działanie i skład chemiczny rozmaitych eliksirów, któremi miał kieszenie zapełnione.
Mam nadzieję, że nie zapamiętał moich objaśnień w tym względzie. Holmes twierdzi, że go ostrzegałem, aby nie zażywał więcej, niż dwie krople oleju rycinowego, zalecając mu przytem strychninę w dużych dawkach.
Bądź co bądź rad byłem, gdy dorożka stanęła i woźnica drzwiczki otworzył.
— Jesteśmy w Pondichery Lodge, miss Morston — oświadczył Tadeusz Sholto i pomógł jej wysiąść.






ROZDZIAŁ V.
Dramat w Pondichery Lodge.

Przybyliśmy na miejsce około jedenastej, pozostawiając za sobą mgły i opary stolicy. Noc była jasna, ciepły wiatr rozganiał chmury, księżyc ukazywał się co chwila, zlewając potoki światła na ziemię, mimo to Sholto wziął jedną z latarni powozowych, aby wskazywać drogę.
Pondichery Lodge była to piękna rezydencya, wznosząca się wśród ogrodu i otoczona wysokim murem, najeżonym ostremi żelaznemi kolcami. Wązka okuta furtka prowadziła do tej siedziby. Nasz przewodnik zastukał, naśladując uderzenie młotka.
— Kto tam? — zapytał z po za furtki głos ochrypły.
— To ja, Mac Murdo. Czyż nie poznajesz mnie po pukaniu do furtki?
Zgrzytnęły klucze i furtka posunęła się na ciężkich zawiasach. Na progu stał mężczyzna średniego wzrostu, ale niezwykle barczysty. Przy świetle latarni ujrzeliśmy twarz z wystającemi szczękami i oczyma o kocim blasku.
— To pan Tadeusz? — zawołał odźwierny. — Któż są ci państwo? Pozwolono mi wpuścić tylko pana.
— Doprawdy, Mac Murdo? To mnie dziwi. Oznajmiłem wczoraj swojemu bratu, że przyprowadzę kilka osób.
— Pan Bartłomiej nie wychodził z pokoju przez cały dzień i powtarzam raz jeszcze, że mi nie wspominał o tych gościach. Wszak pan wie, że mi nie wolno wpuszczać nikogo bez rozkazu. Niech pan wejdzie. Tamci państwo muszą zostać za furtką.
Była to zwłoka nieprzewidziana i przykra. Tadeusz Sholto rozglądał się niespokojnie dokoła.
— Tego już za wiele, Mac Murdo — rzekł głosem lękliwym. — To są moi przyjaciele: skoro ja za nich ręczę, powinno ci to wystarczyć. Zresztą, jak widzisz, jest z nami dama; wszak nie może stać na ulicy.
— Przykro mi bardzo, panie Tadeuszu — mówił odźwierny — ale poradzić na to nie mogę. Pańscy przyjaciele mogą nie być przyjaciołmi mojego pana. Płaci mi, żebym pełnił służbę i spełniam ją sumiennie. Nie znam ani jednej z tych osób, a więc...
— Mylisz się — przerwał mu spokojnie Sherlock Holmes. — Czyżbyś miał pamięć tak krótką, Mac Murdo? Czy zapomniałeś już amatora, który przed czterema laty na twoim występie pokonał cię trzykrotnie w walce na pięści?
— Pan Sherlock Holmes! — zawołał dawny szermierz. — Że też pana odrazu nie poznałem? Nie trzeba było stać na uboczu, lecz zbliżyć się do mnie i palnąć mnie w zęby na odlew, a byłbym pana poznał w tej chwili. Szkoda, wielka szkoda, wielka szkoda, żeś pan do jakiego cyrku nie wstąpił. Czekała pana sława niezrównana. Ja to panu powiadam, ja, Mac Murdo.
— Widzisz, Watsonie — zawołał Holmes — gdyby mnie wszystko inne zawiodło, mógłbym jeszcze obrać godną siebie karyerę. Ale teraz pewien jestem, że mój przyjaciel nie pozwoli nam stać za bramą.
— Niechże pan wejdzie i owszem — odparł odźwierny. — Wpuszczę też i pańskie towarzystwo. Przepraszam, ale miałem rozkaz stanowczy. Nie pozwolono mi otwierać drzwi nieznajomym. Teraz, to co innego.
Weszliśmy w aleję posypaną żwirem, wiodła przed gmach ciężki, niegustowny, oświetlony tylko promieniami księżyca, które padały na jedno z okien pierwszego piętra. Ponury wygląd tego domu przejmował dreszczem. Nawet Sholto był stropiony; latarnia, którą trzymał w ręku, drżała.
— Nie pojmuję doprawdę — szeptał — musiało zajść jakieś nieporozumienie. Wszak oznajmiłem wyraźnie Bartłomiejowi, że tu przyjdziemy, a jednak w jego pokoju ciemno. Cóż to znaczy, u licha?
— Czy pański brat zawsze tak broni wstępu do swego domu?
— Strzeże tradycyi ojca. Był jego ulubieńcem. Zdaje mi się, że major musiał mu powiedzieć coś więcej, niż mnie o tym skarbie. Oto okna Bartłomieja, te właśnie, które księżyc oświetla. Zdaje mi się, że niema światła wewnątrz.
— Istotnie — rzekł Holmes — dostrzegam jednak światełko w tem oknie przy drzwiach.
— To pokój szafarki, starej mistress Bernstone. Zobaczę, co to znaczy. Poczekajcie tu chwilkę, muszę ją uprzedzić, bo gdyby nas zobaczyła niespodzianie, przestraszyłaby się okropnie. Cicho... Cóż ja słyszę?
Podniósł latarnię, ale ręka tak mu drżała, że światło jakby tańczyło nad jego głową. Miss Morston uczepiła się mojego ramienia, staliśmy, jak wryci. Z głębi domu doleciał nas głuchy jęk kobiety, a potem okrzyk trwogi.
— To głos mistress Bernstone — szepnął Sholto. — Jedyna to kobieta w całym domu. Poczekajcie tutaj. Wrócę za chwilę.
Rzucił się do drzwi i zapukał trzykrotnie raz po razu. Otworzyła mu wysoka kobieta, a ujrzawszy go, krzyknęła z radości.
— Och! panie Tadeuszu, jakże się cieszę, że pana tu widzę! Jakie się cieszę, mój dobry panie Tadeuszu!
Słyszeliśmy jak powtórzyła jeszcze kilkakrotnie te słowa, potem drzwi się zamknęły, doleciał nas tylko cichy szmer.
Nasz przewodnik zostawił nam latarnię. Holmes chodził z nią naokoło domu, przyglądając się wszystkiemu bacznie i ciekawie. Miss Morston została przy mnie. Trzymaliśmy się za ręce.
Co to za niepojęte uczucie, ta miłość! My dwoje widzieliśmy się po raz pierwszy, nie wiedzieliśmy o sobie nic zgoła, nie zamieniliśmy czułych spojrzeń, ani przysiąg, a jednak wobec poczucia niebezpieczeństwa nasze ręce splotły się instynktownie.
Nieraz w następstwie dziwiłem się temu nagłemu porozumieniu dusz, lecz w danej chwili wydało mi się ono zupełnie naturalnem, a i ona mówiła mi potem, że instynktowo czuła, iż znajdzie we mnie opiekę. Staliśmy więc jak dwoje dzieci, ręka w rękę; pomimo otaczających nas niebezpieczeństw i ciemności, czuliśmy się zupełnie szczęśliwi.
— Co za dziwne miejsce! — szepnęła wodząc okiem dokoła.
— Istotnie — potwierdziłem — możnaby sądzić, że się jest wśród zoranego pola, gdzie ani jedna grudka ziemi nie pozostała na miejscu.
— Przypomina mi to raczej kopalnię złota — wtrącił Holmes, zbliżając się do nas — bo też szukano skwapliwie skarbów i to przez lat sześć, nie dziw więc, że ogród cały w brózdach.
W chwili tej drzwi domu gwałtownie się otworzyły i wypadł przez nie Tadeusz Sholto, blady, z rękoma wzniesionemi do góry.
— Nieszczęście! — wołał głosem przerażonym. — Coś strasznego zdarzyło się Bartłomiejowi. Co począć? Ratujcie!
Miał łzy w oczach, wyglądał jak dziecię przestraszone, wzywające opieki.
— Wejdźmy do domu! — rzekł Holmes nakazująco.
Weszliśmy za nim do pokoju szafarki, na prawo od korytarza.
Mrs. Bernstone chodziła po swojej izdebce, załamując ręce. Ujrzawszy nas stanęła wystraszona, ale widok miss Morston uśmierzył widocznie jej obawy.
— Niechże Bóg błogosławi twoją słodką twarzyczkęzawołała z płaczem. — Te pogodne oczy dodają mi otuchy. Miałam dzisiaj dzień straszny!
Miss Morston zbliżyła się do klucznicy, ujęła jej spracowaną rękę w swe dłonie i pocieszała ją słodko.
— Nasz pan zamknął się na klucz i nie chce mi odpowiadać — mówiła mrs. Bernstone. — Czekałam przez cały dzień na jego wezwanie, gdyż nie lubi, żeby mu przeszkadzać. Dopiero przed godziną, w obawie, czy mu się co złego nie stało, zajrzałam do pokoju przez dziurkę od klucza. Pójdźcie tam, panowie, i zobaczcie sami... Już dziesięć lat jestem tutaj. Widziałam pana Bartłomieja szczęśliwym i stroskanym, ale nigdy nie widziałam na jego twarzy takiego wyrazu.
Rozpłakała się znowu.
Sherlock Holmes chwycił lampę i wbiegł na schody, za nim szedł Tadeusz Sholto, cały drżący; musiałem mu podać ramię, bo się chwiał na nogach. Idąc po schodach, Sherlock nachylał się dwukrotnie i przyglądał się chodnikowi, ja nie dostrzegałem na nim żadnych innych śladów, oprócz kurzu. Szedł bardzo powoli, trzymając lampę przy ziemi i wodząc dokoła wzrokiem przenikliwym.
Miss Morston pozostała na dole z panią Bernstone. Na trzeciem piętrze schody kończyły się długim korytarzem, na jego prawej ścianie zawieszony był dywan indyjski, w lewej było troje drzwi.
Holmes szedł powoli, systematycznie, my za nim, nasze cienie słały się po korytarzu tworząc figury fantastyczne. Przy trzecich drzwiach stanęliśmy. Holmes zapukał raz i drugi. Nie było odpowiedzi. Poruszył klamką, ale drzwi były zamknięte z wewnątrz i silnie zaryglowane, jakeśmy się przekonali o tem, podnosząc lampę.
Nie pozostawało nic innego, jak zajrzeć przez dziurkę od klucza, tak jak to uczyniła pani Bernstone. Sherlock nachylił się, ale w tejże chwili odskoczył z tłumionym okrzykiem.
— Jest w tem coś dyabelskiego, Watsonie! — zawołał z niebywałem u niego wzruszeniem. — Spojrzyj-no.
Spojrzałem i ja przez dziurkę i cofnąłem się, przejęty zgrozą.
Do pokoju wciskał się promień księżyca, oświetlając go blaskiem widocznym. Naprzeciw drzwi, jak gdyby zawieszona w powietrzu, bo reszta ciała była w cieniu, ukazała mi się twarz Tadeusza Sholto: ta sama śpiczasta czaszka, ta sama łysina, ten sam wieniec rudych włosów, ten sam wygląd anemiczny; tylko rysy wykrzywione były potwornym uśmiechem. Podobieństwo między tą twarzą, a twarzą naszego towarzysza było tak wielkie, ze odwróciłem się, aby się przekonać, czy jest jeszcze między nami. Teraz dopiero przypomniałem sobie, co nam mówił, a mianowicie, że są bliźniętami z Bartłomiejem.
— Ależ to okropne, Holmesie! — szepnąłem — co na to poradzić?
— Trzeba drzwi otworzyć — odparł, rzucając się na nie z całych sił.
Drzwi zatrzeszczały, ale nie uległy naporowi. Ponowiliśmy szturm, wreszcie zamek wyskoczył. Byliśmy w pokoju Bartłomieja Sholto.
Pokój ten służył za laboratoryum chemiczne. Naprzeciw drzwi przy murze ustawiony był cały rząd flaszek, stół pokryty był retortami; z jednej pękniętej wylewał się płyn czarny, z zapachem dziegciowym. Na stosie gliny i cegieł stał taburet, a wprost nad nim widać było w suficie otwór tak wielki, że człowiek mógł się przez niego wsunąć. Pod taburetem leżał długi powróz z ruchomą pętlicą. Na fotelu przy stole siedział gospodarz domu, z głową na lewe ramię zwieszoną, z uśmiechem zagadkowym na twarzy. Był już zimny i sztywny, śmierć nastąpiła przed kilku godzinami zapewne. Nietylko twarz, ale i członki były konwulsyjnie wykrzywione.
Na stole leżała dziwna broń: pałka z czarnego, miękkiego drzewa, do jej końca przytwierdzony był ostry kamień, w kształcie młotka.
Przed nieboszczykiem rozpostarty był szmat papieru z napisem.
Holmes rzucił okiem i podał go nam.
— Widzicie — szepnął.
W świetle latarni odczytałem: „Znamię czterech.
— Co to znaczy? — zawołałem, przejęty zgrozą.
— To oznacza morderstwo — rzekł Sherlock, nachylając się nad trupem. — Domyślałem się tego. Spojrzyjcie!
Wskazał nam długi kolec brunatny, zanurzony w ciało nad uchem.
— Podobne to do kolca — rzekłem.
— Jest to istotnie kolec — odparł — możesz go pan wyjąć, ale ostrożnie, bo pewnie zatruty.
Wziąłem go między dwa palce i wydobyłem z wielką łatwością, na skórze pozostał zaledwie ślad ukłócia.
— To wszystko jest niepojęte — rzekłem. — Im dalej się posuwamy, tem więcej tajemnic nas otacza.
— Przeciwnie — wtrącił Holmes — tajemnica rozjaśnia się coraz bardziej. Braknie mi już tylko kilku ogniw dla odtworzenia całego łańcucha faktów.
Przejęci tem śledztwem, zapomnieliśmy o obecności Tadeusza Sholto. Stał na progu, załamując ręce. Nagle z piersi jego padł okrzyk przeraźliwy:
— Ukradli skarb! — wołał. — Wciągnęliśmy go przez ten otwór. Pomagałem bratu. Ja go widziałem ostatni wczoraj. Zstępując ze schodów, słyszałem, jak zamykał na klucz drzwi od pokoju.
— O której to było godzinie?
— O dziesiątej. I już nie żyje. Podejrzenie padnie na mnie. O, tak, ja za wszystko odpowiem. Ale panowie w to nie uwierzycie. Prawda, pewni jesteście, żem nie jest winien. Czyżbym was tu przyprowadził, gdyby tak było? Mój Boże! Mój Boże! Ja tracę głowę! Ja oszaleję!
Podnosił ręce do góry, trząsł się, zgrzytał zębami.
— Bądź pan spokojny, panie Sholto — rzekł Holmes dobrotliwie, kładąc mu rękę na ramieniu. — Posłuchaj mojej rady: wsiądź do dorożki, jedź do najbliższego biura policyjnego i ten wypadek opowiedz, ofiarując swoją pomoc w odszukaniu mordercy. Poczekamy tu na pański powrót.
Mały człowieczek usłuchał i wyszedł. Słyszeliśmy kroki jego na schodach.






ROZDZIAŁ VI.
Przypuszczenia i domysły Sherlocka Holmesa.

— No, teraz Watsonie, mamy pół godzinki — mówił Sherlock Holmes, zacierając ręce. — Trzeba z czasu skorzystać. Mówiłem ci już, że snuję pewne domysły, nie chcę jednak się uprzedzać, bo wprowadziłoby mnie to na trop fałszywy. Sprawa jest może mniej skomplikowaną, niż się wydaje.
— Więc znajdujesz ją prostą?
— Bezwątpienia — zapewnił, przybierając ton profesora, wygłaszającego prelekcyę. — Usiądź tu, w tym rogu, aby odbicie twoich stóp nie utrudniło badania i zastanówmy się kategorycznie. Naprzód: jakim sposobem ci ludzie zdołali wtargnąć do tego pokoju i jakim sposobem ztąd wyszli? Nie otwierano drzwi od wczoraj. Obejrzyjmy okno.
Wziął lampę i mruczał do siebie:
— Okno zamknięte od środka, ramy wydają się mocne. Otwórzmy. Niema rynien, dach wysoko, a jednak jakiś człowiek wszedł przez okno, gdyż pozostawił ślady stop na parapecie. Wczoraj deszcz padał i oto jedna plama błota na ramie okna, oto druga na podłodze, a trzecia przy stole. To ważna bardzo wskazówka.
Przyjrzałem się tym plamom i rzekłem:
— To nie są ślady stóp.
— Istotnie, ale objaśniają mnie jeszcze lepiej, bo to odbicie drewnianej kuli. Patrz, na ramie od okna. Widzisz znak od grubego buta z obcasem podkutym, a obok ślad nogi drewnianej.
— A zatem był tu człowiek o drewnianej nodze!
— Nieinaczej. Ale nie był sam. Miał pomocnika i to bardzo zręcznego, który odegrał ważną rolę w tej sprawie. Czybyś potrafił przeskoczyć przez ten mur, doktorze?
Otworzyłem okno i spojrzałem. Księżyc oświetlał jeszcze tę stronę domu. Byliśmy o jakie dwadzieścia stop nad ziemią. Nie widziałem na tym murze żadnych zagłębień, na których noga mogłaby się oprzeć.
— To niepodobna — odparłem.
— Istotnie, bez pomocy jest to niemożliwe. Ale przypuść, że masz tu ze sobą przyjaciela, który ci rzuca gruby powróz, który w tym kącie dostrzegam, uwiązawszy go wpierw do tego haka wbitego mocno w ścianę. Wówczas przy pewnej zręczności łatwo byłoby ci wspiąć się tu po sznurze, choćbyś miał jedną nogę drewnianą. Nicby ci też nie przeszkodziło zejść w ten sam sposób. Następnie twój wspólnik wciągnąłby powróz, odwiązał go z haka i wrzucił w kąt, zamknął okno i powrócił tą samą drogą, którą przyszedł. Dodać muszę — mówił Sherlock po obejrzeniu sznura — że nasz inwalida, choć umie się wdrapywać, jak kot, nie jest marynarzem z zawodu. Rąk niema twardych, spracowanych, bo przez szkło powiększające dostrzegam kilka kropel krwi na sznurze, zwłaszcza przy końcu. Ztąd wyprowadzam wniosek, że spuszczając się szybko na dół, obtarł sobie skórę na dłoniach.
— Wszystko to bardzo prawdopodobne — rzekłem — ale zagadka wikła się coraz bardziej. Któż jest ów tajemniczy wspólnik? Jakim sposobem wszedł do pokoju?
— Tak, ten drugi — powtórzył Holmes z zadumą. — Istotnie, to osobistość ciekawa. Dzięki jemu, komplikuje się sytuacya. Wprowadza on nowy żywioł do roczników kryminalnych naszego kraju, bo jeden fakt podobny zdarzył się już w Indyach, a drugi w Senegambii.
— Jakim sposobem ten człowiek dostał się tutaj? — powtórzyłem. — Drzwi zamknięte, okno niedostępne. Czyżby wszedł przez komin?
— Myślałem już o tem — odparł Holmes — ale otwór za wązki.
— A więc którędy? — nalegałem.
— Ha! skoro możliwe przypuszczenia okazują się niemożliwemi, mam zwyczaj zastanawiać się nad temi ostatniemi, a najczęściej wśród tych nieprawdopodobnych hypotez prawda się kryje. W tym wypadku wiemy, że owo indywiduum nie mogło wejść ani przezedrzwi, ani przez okno, ani też przez komin. Nie mogło się też ukryć w tym pokoju. Więc jakie się tu dostało?
— Przez otwór w suficie — zawołałem.
— Ma się rozumieć — przytwierdził. — Niema pod tym względem wątpliwości. Zechciej potrzymać lampę na chwilę, przez ten czas obejrzę pokój, w którym skarb był tak długo ukryty.
Stanął na taburecie i uchwyciwszy się oburącz belek, wszedł na strych, potem położywszy się na brzuchu, wziął odemnie lampę. Podążyłem za nim w ten sam sposób.
Dostaliśmy się do izby, mierzącej trzy metry długości, a dwa szerokości. Podłoga utworzona była z belek, stanowiących sufit dolnego pokoju, tak, iż chodząc, trzeba było przeskakiwać z belki na belkę. W izbie tej nie było ani jednego mebla; nad naszemi głowami spuszczał się pułap, jak w mansardach; u stop naszych była gruba warstwa kurzu, nagromadzonego przez lat kilka.
— Tak, istotnie — rzekł Sherlock Holmes, dotykając muru. — Oto klapa, przez którą wchodzi się na dach. Podnieśmy ją; widzimy, że dach niezbyt stromy. Łatwo domyślić się, jaką drogę obrał pierwszy wspólnik. Przyjrzyjmy się jeszcze, a zobaczymy może inne oznaki.
Postawił lampę na podłodze i w tejże chwili dostrzegłem na jego twarzy wielkie zdumienie. Spojrzałem w tę stronę i drgnąłem, przejęty zgrozą.
Widać było liczne a wyraźne ślady bosej nogi, mniejsze o połowę od stóp człowieka średniego wzrostu.
— To okropne! — zawołałem — wplątano dziecko w tę zbrodnię.
Holmes zapanował już nad wzruszeniem.
— To bardzo naturalne i logiczne; powinienem był wszystko przewidzieć, lecz pamięć tym razem mnie zawiodła. Niema już nic do oglądania. Zejdźmy.
— Jakże pan wytłómaczysz te ślady? — spytałem, gdyśmy się znaleźli w pokoju pod strychem.
— Mój drogi Watsonie — odparł niecierpliwie — staraj-że się sam zastanawiać nad tem, co widzisz i własne wysnuwać wnioski. Znasz moją metodę. Stosuj ją, a następnie porównamy osiągnięte rezultaty.
— Nie mogę sobie wytłómaczyć tych faktów.
— Wyjaśnią się same w czasie właściwym — rzekł wesoło. — Lecz teraz pozwól mi zasięgnąć informacyj.
Wyjął z kieszeni metr i szkło powiększające, ukląkł i w ten sposób zmierzył pokój od jednej ściany do drugiej, przyglądając się posadzce, obwąchując ją, jak pies gończy ziemię. Szeptał coś do siebie, nagle krzyknął z radości:
— Teraz rzecz ostatecznie się wyjaśni — zawołał. — Wpadłem na trop, po którym odnajdziemy winowajcę bodaj na końcu świata. Zbrodniarz numer I był tak nieostrożny, że zawalał nogę smołą. Widzisz ten ślad, pozostawiony wśród płynu, który się wylał z retorty.
— I cóż z tego?
— To tylko, że trzymamy w ręku mordercę. Ale oto zbliżają się szanowni obrońcy prawa.
Odgłos ciężkich kroków doleciał nas z dołu; słychać było ostre głosy i trzaskanie drzwiami.
— Zanim tu przyjdą — rzekł Holmes — dotknij rąk i nóg tej nieszczęśliwej ofiary i powiedz mi twoje wrażenia.
— Muskuły są twarde, jak drzewo — odparłem.
— Istotnie, bardziej wyprężone, niż w wypadkach śmierci naturalnej; nie dość na tem, przyjrzyj się twarzy wykrzywionej konwulsyjnie, temu dziwnemu uśmiechowi, który dawni autorowie nazywali risus sardonicus i powiedz mi: jakie wyciągasz ztąd wnioski?
— Śmierć nastąpiła skutkiem zadania trucizny roślinnej, niesłychanie gwałtownej, w rodzaju strychniny — odparłem.
— I mnie to przyszło na myśl od pierwszej chwili, gdym zobaczył wyprężone muskuły. To też próbowałem zbadać, jakim sposobem zadano truciznę i jak wiesz, znalazłem ten kolec zanurzony, a właściwie rzucony za ucho. Powiadam „rzucony,“ albowiem ta część czaszki znajdowała się pod samym otworem, uczynionym w suficie. A teraz przyjrzyjmy się kolcowi.
Wziąłem go do rąk i położyłem przy lampie. Kolec był długi, czarny, ostrze jego widocznie zamaczane w jakimś płynie kleistym. Drugi koniec był ostrugany nożem i zaokrąglony.
— Czy takie kolce rosną w Anglii? — zapytał Sherlock.
— Nie — odparłem.
— A więc na podstawie tych wszystkich danych możesz pan dojść do wniosków pewnych... Lecz oto agenci urzędowi; nam amatorom, nie pozostaje nic innego, jak oczyścić pole.
Na korytarzu rozległy się kroki, do pokoju wszedł mężczyzna wysokiego wzrostu, w szarem ubraniu. Miał twarz grubą, czerwoną, wyglądał butnie, mrugał zapuchłemi oczyma. Za nim wszedł agent w mundurze, a za nimi wsunął się Tadeusz Sholto, blady i drżący.
— To dopiero awantura! — zawołał grubas głosem ochrypłym.
— Poznajesz mnie pan chyba, panie Athelney Jones — rzekł do niego Sherlock chłodno.
— Ależ naturalnie, naturalnie!... Pan Sherlock Holmes, wielki teoretyk! Jakżebym mógł nie poznać pana! Nie zapomnę nigdy pańskiej konferencyi „O przyczynach i skutkach i o dedukcyi“ z powodu kradzieży klejnotów w Bishofsgate. Należy przyznać, że wprowadziłeś nas pan na trop właściwy, ale i to prawda, że traf posłużył panu lepiej od zręczności i sprytu.
— Traf niema w tem nic wspólnego; zawdzięczam szczęśliwy rezultat jedynie logiczności swoich wniosków. A były one niesłychanie proste i łatwe do wysnucia — oświadczył Holmes ostro.
— W tej sprawie nie będziesz miał pan pola do wykazania swoich talentów. Zbrodnia jest wprawdzie straszna, lecz nie można wyprowadzać z niej teoryj zawiłych... To już moje szczęście, żem się znalazł właśnie w Norwood. Byłem w cyrkule policyjnym, gdy zawezwano pomocy. Jak się panu zdaje: z czego ten człowiek umarł? — spytał policyant obcesowo.
— Przecież nie mam tu pola do wniosków — odciął Holmes.
— No, no, bez obrazy. Przyznaję, że nieraz pan zgadnie. Czy to prawda, co mi mówiono: drzwi były jakoby zamknięte od środka, klejnoty, wartości dwunastu milionów, znikły bez śladu? A okno?
— Było zamknięte, lecz stał przy niem taburet.
— Jeżeli było zamknięte, to taburet nic nie znaczy, wszak to oczywiste. Zresztą ten człowiek umarł może nagłą i naturalną śmiercią. Tak, ale brakuje klejnotów.
— Wie pan, przychodzi mi myśl genialna — zawołał policyant. — Bartłomiej Sholto został tknięty paraliżem, a brat jego wyniósł skrzynię. Co pan powiada na takie przypuszczenie?
— Powiadam to tylko, że zmarły po śmierci musiał chyba ożyć, zamknąć drzwi na klucz, usiąść znowu i umrzeć powtórnie.
— Hm! prawda. Ten wniosek szwankuje. Bądźmy logiczni. Wiadomo, że bracia mieli ze sobą sprzeczkę. Po tej sprzeczce Bartłomiej umarł, a klejnoty znikły. Otóż, od chwili gdy Tadeusz wyszedł z pokoju brata, nikt Bartłomieja nie widział, łóżko jego pozostało nietknięte. Dalej, Tadeusz jest widocznie wzburzony, przytem wygląd jego nie budzi zaufania... Widzisz pan, jak oplątuję siecią owego brata wyrodnego.
— Nie wiesz pan jeszcze wszystkich szczegółów tej sprawy — odparł Holmes spokojnie. — Ta oto strzała tkwiła w czaszce ofiary, a mam powód przypuszczać, że została umaczana w truciźnie. Ten papier z napisem leżał na stole przy dziwacznej broni, zakończonej jakby kamienną maczugą. Jakże pan te wszystkie fakty ze swojemi przypuszczeniami pogodzi?
— Potwierdzają one tylko moją hypotezę — odparł gruby detektyw zarozumiale. — Dom ten zawiera mnóstwo zbiorów Indyjskich. Tadeusz przyniósł tę maczugę; jeżeli kolec jest zatruty, to jego też sprawka. Słowa skreślone zostały na papierze dla zamydlenia oczu. Jednego tylko zrozumieć nie mogę, a to: jakim sposobem domniemany morderca ztąd wyszedł. Ach! ale i to się wyjaśnia, widzę otwór w suficie!
Z dziwną zręcznością, nie licującą z jego tuszą, p. Athelney Jones wskoczył na taburet, a stamtąd na strych się wgramolił. Po chwili głosem tryumfującym oznajmił nam, że znalazł klapę, otwierającą się na dach.
— Gotów jeszcze wpaść na trop właściwy, bo miewa odbłyski rozsądku — mruknął Holmes, ramionami wzruszając. Słusznie powiada przysłowie francuskie: „Niemasz nieznośniejszych głupców, jak ci, którzy miewają rozum.“
— Widzisz pan — rzekł detektyw, stając znowu na taburecie — lepiej zawsze opierać się na faktach, niźli na przypuszczeniach. Moja hypoteza stwierdza się. Jest tam klapa, wychodząca na dach i ta klapa pozostała niedomknięta.
— To ja ją otworzyłem — oznajmił Holmes.
— Doprawdy? Więc ją pan znalazłeś?
Zmieszało to trochę grubego policyanta.
— Bądź co bądź — rzekł po chwili — ta klapa wskazuje nam drogę, którą morderca umknął. Hola! — zawołał agenta.
— Na rozkazy — odpowiedział głos z sieni.
— Poproś tu pana Sholto.
— Panie Sholto, muszę pana ostrzedz — rzekł detektyw uroczyście — że cokolwiek zeznasz od tej chwili, może być rozumiane na twoją niekorzyść i w imieniu królowej aresztuję pana pod zarzutem morderstwa, dokonanego na osobie pańskiego brata.
— Wszak mówiłem, że tak będzie, mówiłem — zawołał Tadeusz, łamiąc ręce i rozglądając się dokoła trwożliwie.
— Bądź pan spokojny — rzekł mu Holmes — ja dowiodę pańskiej niewinności.
— Nie obiecuj pan więcej, niźli możesz dotrzymać, panie amatorze — wtrącił detektyw ostro.
— Panie Jones — rzekł mu na to Holmes — nietylko zobowiązuję się wykazać niewinność p. Tadeusza Sholto, ale jeszcze gotów jestem ofiarować panu w prezencie rysopis i nazwisko jednego z opryszków, którzy wtargnęli wczoraj wieczorem do tego pokoju. Nazywa się Jonatan Small. Jest to człowiek bez wykształcenia, wzrostu średniego, silnej budowy, ma prawą nogę uciętą, chodzi na drewnianej, która się już starła od strony wewnętrznej. Na lewej nodze ma obuwie z obcasem kwadratowym, grubemi ćwiekami podkutym. Jest wieku średniego, bardzo opalony, wreszcie wyszedł z galer. Te pobieżne wskazówki mogą się panu przydać, zwłaszcza gdy pana objaśnię, że sobie zdarł skórę na dłoniach. Co zaś do jego towarzysza...
— A więc miał towarzysza! — przerwał Athelney Jones drwiąco, choć wnioski Sherlocka zrobiły na nim widoczne wrażenie.
— Jego towarzysz — ciągnął dalej Holmes — to dziwna osobistość. Mam nadzieję, że zdołam panu przedstawić niebawem obu tych zuchów. Wyjdź na schody, Watsonie, chcę panu coś powiedzieć.
— Trzeba odprowadzić miss Morston — rzekł, gdyśmy się znaleźli sam na sam. — Odwieziesz ją pan do mrs. Forrester, mieszka niedaleko ztąd w Camberwell. Poczekam na pana, jeżeli zechcesz tu powrócić; ale czujesz się pan może zanadto zmęczony?
— Bynajmniej. Zresztą nie mógłbym zasnąć, dopóki się nie dowiem czegoś więcej o tej dziwnej sprawie. Pragnę dopomódz panu do prowadzenia dalszego śledztwa.
— Pańska pomoc jest mi wielce pożądaną — odparł — będziemy pracowali na własną rękę, a poczciwy Jones niech sobie radzi, jak może. Po odprowadzeniu miss Morston zechciej pan udać się do Pinchin lane pod numer 3. Jest to nad brzegiem wody w dzielnicy Lambeth. W trzecim domu na prawo mieszka niejaki Sherman, zajmujący się wypychaniem zwierząt. Na szyldzie ma młodego królika. Otóż powiedz pan temu Shermanowi, że potrzebny mi jest natychmiast Toby i przywieź mi go w dorożce.
— Przypuszczam, że Toby, to pies?
— Tak, brzydki mieszaniec, ale ma węch wyborny. Więcej liczę na niego, niż na całą policyę londyńską.
— Dobrze, przywiozę go panu. Jest teraz pierwsza po północy; jeśli uda mi się znaleźć dobrą dorożkę, powrócę o trzeciej.
— A ja przez ten czas — rzekł Holmes — postaram się dowiedzieć bliższych szczegółów od pani Bernstone i od indyjskiego służącego. Śpi on na poddaszu, jak mnie objaśniał Tadeusz. Potem przyglądać się będę, jak sobie poczyna Jones i słuchać jego żartów niesmacznych. Wszak Goethe powiedział: „Zazwyczaj ludzie szydzą z tego, czego zrozumieć nie mogą.“






ROZDZIAŁ VII.
Beczka.

Wziąłem dorożkę, którą przybyła policya, aby odwieźć miss Morston.
Gdym zeszedł na dół, zastałem ją pocieszającą mrs. Bernstone. Dopóki moc ducha była jej potrzebną, dopóty miss Morston nie dała się zmódz żalowi, lecz skoro tylko usiedliśmy w dorożce, zemdlała z wyczerpania, a przyszedłszy do siebie i przypomniawszy sobie wypadki tej strasznej nocy, płaczem wybuchła.
Nieraz potem mówiła mi, że byłem dla niej bardzo chłodny i obojętny w tej podróży. Kochana dziewczyna! nie domyślała się, ile mnie kosztowała ta obojętność udana, jak musiałem wstrzymywać objawy gorącej sympatyi.
Gdybyśmy się widywali przez całe lata w zwykłych warunkach, wśród konwenansów światowych, nie poznałbym tak gruntownie owej natury łagodnej, a dzielnej, jak w ciągu tych kilku godzin, które wykazały wszystkie przymioty tej wzniosłej duszy.
Lecz podwójny skrupuł wstrzymywał na moich ustach słowa tkliwe, któremibym tak chętnie ją obsypał.
Naprzód była pod moją opieką, sama bezbronna i słaba i wynurzać jej gwałtowną miłość w takiej chwili poczytywałbym za ubliżenie i nadużycie zaufania.
Powtóre — i to stanowiło największą zaporę — ona była bogata, ja ubogi. Jeżeli usiłowania Holmesa zostaną uwieńczone pomyślnym skutkiem, będzie milionerką, pierwszą partyą w Anglii. Czyż było uczciwie, abym ja, ubogi lekarz, korzystał z przypadkowego zbliżenia dla zdobycia jej ręki? Czyż w takim razie nie miałaby prawa wziąć mnie za zwykłego łowcę posagowego?
Było już około drugiej, gdyśmy przybyli do Camberwell. Służba oddawna spała, lecz pani Forrester, zainteresowana opowiadaniem miss Morston, oczekiwała jej powrotu. Otworzyła nam drzwi sama.
Była to kobieta średniego wieku, bardzo uprzejma i miła. Odrazu podbiła mnie serdecznością, okazywaną miss Morston.
Na powitanie objęła ją czule i po całem jej obejściu znać było, że nie uważa jej za nauczycielkę, lecz za młodszą siostrę.
Mrs. Forrester zaprosiła mnie do siebie, mimo spóźnionej godziny. Musiałem opowiedzieć tym paniom o wszystkiem, cośmy wykryli. Pożegnałem je późno i z nieopisanym żalem. Odprowadziły mnie do sieni. Mam do dziś dnia przed oczyma ich wdzięczne postacie, widzę je, jak stoją, obejmując się wpół, jak mnie żegnają serdecznie.
Im więcej zastanawiałem się nad tą sprawą, tem mi się wydawała bardziej zawiłą. Pierwsza część zagadki została wprawdzie rozstrzygnięta. Wiedzieliśmy już, co spowodowało śmierć kapitana Morston, dla czego córka jego otrzymywała perły, dla czego zamieszczono to ogłoszenie w dziennikach, co znaczył list, wystosowany do niej.
Lecz oto piętrzyły się przed nami większe jeszcze tajemnice: zagadkowa śmierć Bartłomieja Sholto, odkrycie skarbu, zniknięcie jego, niezwykły oręż morderczy, niezrozumiałe słowa, kartki takie same, jak te, które skreślone były na planie, pozostawionym przez kapitana Morston. Był to istny labirynt; wątpiłem, czy zdołamy wyjść z niego, mimo wyjątkowej przenikliwości Sherlocka.
Pinchin lane, położone w głębi dzielnicy Lambeth, składa się z samych starych domów. Musiałem kilkakrotnie stukać pod Nr. 3, zanim otworzono. Wreszcie ujrzałem światło przez szpary okiennicy i w oknie nad drzwiami ukazała się jakaś głowa.
— Precz ztąd, włóczęgo, złodzieju! — zawołał głos ochrypły. — Jeśli nie przestaniesz się dobijać, to czterdzieści trzy psy na ciebie wypuszczę.
— Przyszedłem tu po to właśnie, abyś pan wypuścił jednego — odparłem.
— Wynoś mi się ztąd zaraz! — wrzasnął głos gniewny — a nie to strzelę do ciebie z rewolweru.
— Powtarzam raz jeszcze, że przyszedłem po jednego z pańskich psów — zawołałem.
— Dość tej gadaniny! — wrzasnął Sherman — zmykaj mi zaraz, liczę do trzech, a potem dam ognia...
— Pan Sherlock Holmes — zacząłem.
To nazwisko sprawiło wrażenie magiczne; okno zamknęło się natychmiast, a po chwili otworzyły się drzwi przedemną.
P. Sherman był wysokim, chudym starcem, trzymał się pochyło, miał szyję długą i niebieskie okulary na nosie.
— Przyjaciel p. Sherlocka Holmesa jest zawsze miłym gościem — rzekł. — Wejdź pan, tylko się nie zbliżaj do tego wyżła, bo gryzie.
Podszedł do klatki, z której chart wysuwał pysk chudy.
— Och! szkaradnik! chciałby pana wziąć na zęby... Czemże mogę służyć panu Sherlockowi Holmesowi?
— Potrzebny mu jeden z pańskich psów.
— Toby zapewne?
— Tak, Toby.
— Toby rezyduje pod numerem 7, w klatce na prawo.
Świecąc pochodnią, szedł powoli między dwoma rzędami klatek, zawierających najrozmaitsze zwierzęta.
Toby był mieszańcem wyżła i zwyczajnego kundla. Po krótkiem wahaniu wziął cukier z mojej ręki i poszedł za mną do dorożki.
W chwili, gdy mój wehikuł zatrzymał się przed Pondichery Lodge na zegarze parlamentu biła trzecia.
Dawny atleta Mac Murdo był już aresztowany razem z p. Sholto. Dwóch agentów strzegło drzwi wchodowych, ale mnie przepuścili. Zastałem Holmesa w ogrodzie, palił fajkę.
— A! więc przyprowadziłeś Tobyego! — zawołał. — Ashelney Jones już odjechał, rozwinąwszy szaloną energię. Kazał aresztować naszego przyjaciela Tadeusza, odźwiernego, szafarkę, oraz Indyanina. Mamy do rozporządzenia dom cały. Jeden tylko agent jest na górze. Pójdziemy tam, pies tu zostanie.
Uwiązaliśmy wyżła do stołu w sieni i weszliśmy znowu na schody.
Wszystko w pokoju leżało na tem samem miejscu, co przedtem, tylko przykryto zwłoki całunem. Policyant drzemał w kącie.
Mój towarzysz poprosił go o pożyczenie mu ślepej latarki.
— Zawieś mi ją pan na sznurku u szyi — rzekł do mnie. — Dziękuję. Zdejmę buty i skarpetki, bo czeka mnie gimnastyka. Pan będziesz tak uprzejmy i spuścisz mi obuwie. A teraz umaczaj moją chustkę w smole. Dobrze. Pójdziemy na strych.
Wsunęliśmy się tam przez otwór w suficie. Holmes skierował światło latarni na ślady, pozostawione wśród kurzu, i raz jeszcze obejrzał je starannie.
— Chcę, żebyś się pan przypatrzył temu odbiciu — rzekł. — Czy nic osobliwszego nie dostrzegasz?
— To ślady stóp dziecka, lub też drobnej kobiety.
— A po za tem nic w nich nie widzisz?
— Coprawda, to nic.
— Przyjrzyj się lepiej. Oto w kurzu odbicie nogi prawej, stawiam przy niej moją prawą nogę. Czy nie dostrzegasz różnicy?
— Wszystkie pańskie palce są złączone, tam zaś każdy palec oddzielny.
— Istotnie, zrozumiałeś, o co mi chodzi. Zapamiętaj-że to sobie. Dojdź pan do klapy w poddaszu i powąchaj deskę, tworzącą próg.
Zaleciał mnie silny zapach smoły.
— Widzisz więc, że nieznany złoczyńca postawił nogę na tej desce — mówił Sherlock. — Jeśli pan mogłeś trop odnaleźć, Toby potrafi jeszcze lepiej. Odwiąż go zaraz i przypatruj się z ogrodu, jak ja będę udawał akrobatę.
Zanim zbiegłem na dół, Sherlock był już na dachu; z latarnią na piersiach wyglądał na olbrzymiego świętojańskiego robaka.
Na chwilę ukrył się za kominami, potem ukazał się znowu i znowu zniknął z drugiej strony. Obszedłszy dom, zobaczyłem go na przeciwnym końcu dachu.
— Czy to Watson? — zawołał.
— Tak, to ja.
— Tędy schodził, ale cóż tam stoi na dole?
— Beczka na wodę deszczową.
— Czy z pokrywą?
— Tak.
— A niema tam drabiny?
— Nie.
— Można kark skręcić! Ha! skoro on spuścił się na dół, to i ja potrafię. Rynna wydaje się mocna. Dalejże w drogę.
Po chwili ujrzałem błysk latarki, spuszczającej się powoli wzdłuż muru. Wreszcie Holmes zeskoczył lekko na beczkę, a ztamtąd na ziemię.
— Łatwo mi przyszło odnaleźć ślady ptaszka — rzekł, nakładając skarpetki i buty. — Gdzie tylko stąpił cegły się chwieją, a w pośpiechu zgubił ten oto przedmiot, który nam może posłużyć za wyborną wskazówkę. Wszak postawiłem dobrą dyagnozę. Prawda?
Mówiąc to, podał mi pochewkę z różnokolorowej słomy zawierającą z pół tuzina czarnych kolców, śpiczastych na jednym końcu, zaokrąglonych na drugim; takim samym kolcem Bartłomiej Sholto został na tamten świat wyprawiony.
— To piekielne narzędzie — rzekł Sherlock Holmes. — Strzeż się pan, abyś się nie zakłół. Ale rad jestem wielce, żem je znalazł, bo zapewne nasz ptaszek nie posiada więcej i nas nie zatruje. Wolałbym dostać kulą w łeb, niż umrzeć, jak Bartłomiej Sholto... Czy możesz pan jeszcze zrobić z dziesięć kilometrów? — spytał mnie nagle mój towarzysz.
— Mogę śmiało — odparłem.
— Czy to nie za wiele na pańską chorą nogę?
— Bynajmniej.
— A więc do dzieła. Powąchaj dobrze, Toby.
Podsunął mu pod sam nos chustkę nasiąkłą smołą. Pies wchłaniał zapach, jak znawca, wąchający przednie wino.
Wreszcie Holmes odrzucił chustkę, uczepił sznurek do obroży i zaprowadził psa pod beczkę. Toby zaszczekał przeraźliwie, potem z nosem przy ziemi i zadartym ogonem puścił się co tchu, szarpiąc sznurek. Trudno było za nim podążyć.
Widnokrąg zaczynał się rozjaśniać na wschodzie, mogliśmy już dojrzeć otaczające nas przedmioty. Szliśmy przez park, przeskakując przez liczne jamy i bruzdy. Dobiegłszy do muru, okalającego posesyę, Toby zaczął pędzić obok niego, wreszcie zatrzymał się na załamie muru pod klonem. W miejscu tem wyjęto kilka cegieł, a w szczerbach widać było ślady, świadczące, że posługiwano się temi szczerbami, jak drabiną. Holmes wstąpił na nią; podałem mu psa; wziął go na ręce i przeniósł na drugą stronę muru.
Nie dzieliłem wcale jego zaufania w Tobym. Lecz nauczyłem się niebawem cenić zdolności wyżła. Biegł przed nami, wciąż węsząc.
— Nie sądź pan — rzekł Holmes — że korzystam ze szczęśliwego trafu, który sprawił, że jeden z przestępców stąpił niechcący w smołę. Wysnułem ja kilka wniosków; każdy mógłby mnie równie dobrze na trop wprowadzić, lecz że ta droga jest najprostszą, więc ją obieram.
— Zachwycasz mnie pan swoją przenikliwością — zawołałem — a trzeba jej było w tym wypadku jeszcze więcej, niż w sprawie Jeffersona Hope. Tutaj tajemnica jest trudniejsza do przeniknięcia. Jakimże sposobem mogłeś pan odtworzyć rysopis człowieka o drewnianej nodze?
— Ależ, mój drogi, to takie proste, jest to niemal abecadłem sztuki, której poświęciłem się dobrowolnie. Nie chcę przed panem jasnowidzącego udawać i oto jak ja sobie tę rzecz tłómaczę. W pewnej miejscowości karnej dwóch oficerów, dowodzących załogą, dowiedziało się o ukrytym skarbie. Anglik, niejaki Jonatan Small, nakreślił plan miejscowości, w której skarb zagrzebano. Przypominam sobie, że widzieliśmy to nazwisko na dokumencie znalezionym wśród papierów kapitana Morston, między podpisami wspólników. Dzięki temu planowi, dwaj oficerowie, a właściwie jeden, odgrzebuje skarb i przywozi go z sobą do Anglii, uchybiając tem jednemu z warunków umowy, zawartej pomiędzy stowarzyszonymi. A teraz: dlaczego Jonatan Small nie otrzymał należnej sobie części skarbu? Odpowiedź na to łatwa i prosta. Dokument, który mamy w ręku, datowany jest z czasów, gdy Morston miał ciągłe zetnięcie z galernikami. Jonatan Small i jego towarzysze byli wówczas w ciężkich robotach i jako do miejsca przykutych pozbawiono ich należnego działu.
— Ależ to wszystko opiera się na niepewnych hypotezach — zauważyłem.
— Jest to jedyne możliwe objaśnienie faktów; przekonamy się w następstwie, czy się omyliłem. A teraz snuję dalej swoje wnioski: major Sholto przez lat kilka używał w spokoju zdobytych skarbów. Ale pewnego dnia otrzymuje list z Indyj, który go przyprawia o silne wzburzenie.
„Cóż mógł ten list zawierać? Nic innego, jak tylko wiadomość, że pokrzywdzeni przez niego galernicy zostali wypuszczeni na wolność, lub też umknęli. To ostatnie jest prawdopodobniejszem, major bowiem wiedział kiedy czas ich kary upływa i nie dziwiłby się, wyczytawszy, że dobiegł do kresu.
„Jakież ta wiadomość czyni na nim wrażenie? Przedewszystkiem skłania go do wystrzegania się pewnego człowieka o drewnianej nodze i Europejczyka. Sądził, że go poznaje w wędrownym przekupniu i dla tego strzelił z rewolweru.
„Otóż wśród podpisów na planie dostrzegam jedno tylko nazwisko europejskie — inne są indyjskie lub muzułmańskie. Na tej podstawie twierdzę, że człowiek z nogą drewnianą jest Jonatan Small. Czy takie rozumowanie wydaje się panu logicznem?
— Bezwątpienia.
— A więc postawmy się na miejscu Jonatana Small. Przybywa on do Anglii z podwójnym celem: upomnienia się o swoją własność i wywarcia zemsty na człowieku, który go zdradził. Odnajduje kryjówkę majora Sholto i zapewne wchodzi w porozumienie z kimś ze służby. W domu jest kamerdyner Lal Rao, któregośmy nie widzieli, a o którym pani Bernstone wyraża się niezbyt pochlebnie. Wiemy jak Sholto strzegł swego skarbu. Przez długi czas Small śledził go z oddali.
„Wtem dowiaduje się, że major leży na łożu śmierci. Przerażony myślą, że skarb może wraz z nim zginąć na zawsze, staje w oknie pokoju chorego i gdyby nie dwaj synowie, czuwający przy łożu, wtargnąłby niewątpliwie do przybytku śmierci. Jednak tejże nocy dociera do pokoju nieboszczyka, przerzuca wszystkie papiery w nadziei, że znajdzie jakąś wskazówkę i wreszcie odchodzi zgnębiony, pozostawiwszy ten napis, który znaleziono przypięty do zwłok.
„Słowa te miały świadczyć, że to nie morderstwo zwyczajne, lecz z punktu widzenia czterech wspólników, słuszny odwet, sprawiedliwość doraźna.
„Takie zapatrywania spotykają się często w rocznikach kryminalnych, służą nawet niekiedy do odszukania winowajcy.
„Otóż Jonatan Small widząc, że zemścić się nie może, śledził zdala poszukiwania skarbu. Może też nie mieszkał w Anglii na stałe, tylko powracał tam co czas jakiś.
„Lecz oto pewnego dnia kryjówka na strychu została odnaleziona. Jonathan dowiaduje się o tem natychmiast, co dowodzi, że miał wspólników w Pondichery Lodge. Jednak mając drewnianą nogę, Jonatan nie może wejść na strych. Przybiera tedy do pomocy figurę dziwaczną, która wywiązuje się z zadania pomyślnie, lecz wchodzi bosą nogą w smołę. Dla tego to zmuszony byłem użyć pomocy psa Toby i skłonić pana do ośmiomilowej wycieczki, bez względu na pańską nogę.
— W takim razie popełnił zbrodnię wspólnik Jonatana Small, nie zaś on sam — wtrąciłem.
— Oczywiście, a nawet wbrew woli Jonathana, który wpadł w gniew, jak miarkuję z tego, że wszedłszy do pokoju, tupnął parę razy nogą. Ponieważ nie miał on żadnej osobistej urazy do Bartłomieja Sholto, więc chciał poprostu, żeby go związano i zakneblowano; nie życzył sobie wcale narażać się na szubienicę. Ale już było zapóźno; dzikie instynkty wspólnika wzięły górę, a trucizna wywarła już skutek morderczy.
„Jonatan spuścił na dół kufer ze skarbem, a dokonawszy tego szczęśliwie, sam tą samą drogą podążył, zostawiwszy jednak kartkę z napisem.
„Oto jak się rzeczy miały wedle moich przypuszczeń. Jeżeli pan pragniesz, abym uzupełnił rysopis Jonatana Small, dodam, że jest on w wieku średnim, mocno opalony po długoletniem przebywaniu na archipelagu Andamau. Odległość jego kroku wskazuje, że to człowiek średniego wzrostu, wiemy nadto, że nosi pełną brodę, gdyż Tadeusz Sholto przeraził się jego zarosłej twarzy, ujrzawszy ją za oknem.
— A wspólnik? — pytałem.
— Och! o tym łatwo sobie wytworzyć pojęcie! Ale sam się niebawem przekonasz... Co za śliczny poranek! Chmurki przelatują po niebie, jak pióra ptaków olbrzymich... Czerwona tarcza słoneczna wschodzi nad zaspanym Londynem. Jego promienie padają na ludzi rozmaitych, lecz żaden z nich pewno nie jest wplątany w tak dziwną przygodę, jak my dwaj... Jakże człowiek jest drobnym pyłkiem we wszechświecie! Jego ambicye są tak błahe, dążenia tak poziome w porównaniu z potężnemi siłami przyrody... A jednak to właśnie, że człowiek ocenia swą marność, dowodzi, iż nie jest on tak marnym. Carlyle powiada, że poczucie własnej słabości świadczy o istotnej sile... Ale à propos, czy wziąłeś pan ze sobą rewolwer?
— Nie, mam tylko laskę.
— Jeśli dotrzemy do jaskini łotrów, to broń może nam być potrzebną. Tobie oddam Jonatana, sam zaś biorę na siebie tamtego. Gdyby chciał pokazywać zęby, jak psa go zabiję.
Przy tych słowach wyjął rewolwer, nabił go i schował znowu do kieszeni.
Tymczasem, idąc za naszym przewodnikiem, Toby, zbliżaliśmy się do stolicy wązkiemi uliczkami. Toby biegł prosto przed siebie z nosem przy ziemi, nie rozglądając się ani na prawo, ani na lewo, od czasu do czasu warczał radośnie, co nam wskazywało, że pewien jest swego.
Przeszliśmy w ten sposób Streatham, Brixton; Camberwell, znajdowaliśmy się w alei Kensington, dotarłszy tam wązkiemi uliczkami. Tropieni złoczyńcy chcieli widocznie zmylić pościg, zakreślając najrozmaitsze zygzaki. Ilekroć spotkali po drodze boczną uliczkę, idącą równolegle z główną, to w nią skręcali niechybnie.
Na końcu alei Kensington wzięli się na lewo. Na rogu Knight’s place Toby zawahał się, pobiegł naprzód, zawrócił, jedno ucho zwiesił, drogie nastawił, wyrażając tem jakby niepewność, wahanie. Wreszcie zaczął krążyć w kółko, spoglądając wciąż na nas.
— Co mu się stało? — mruknął Holmes. — Chyba nie wsiedli do dorożki, ani też puścili się balonem.
— Może tu się zatrzymali na chwilę — poddałem.
— No, dzięki Bogu, znowu biegnie — rzekł mój towarzysz z radością.
Toby, obwąchawszy cały plac, puścił się wreszcie, nie węsząc nawet, tak był pewnym kierunku.
Zeszliśmy wdół, ku składom drzewa nad rzeką. Toby podskakiwał i warczał, po chwili wpadł na podwórko, gdzie robotnicy piłowali deski i z przeraźliwem szczekaniem rzucił się na przywiezioną tylko co beczkę, której jeszcze nie zdjęto z wozu. Obręcz jej i koła wozu oblepione były smołą.
Pies zwiesił język i dyszał, rad widocznie z dokonanego dzieła.
Spojrzałem na Holmesa, on na mnie i obaj parsknęliśmy szalonym śmiechem.






ROZDZIAŁ VIII.
Policya ochotnicza.

— Biedny Toby! Stracił na zawsze opinię! — zawołałem.
— Spisał się, jak umiał — rzekł Holmes, odciągając go od beczki. — Przez ulice Londynu przewożą tyle smoły, że węch wprowadził go na manowce.
— Cóż pan teraz zamierzasz uczynić?
— Postaram się odszukać trop właściwy. Wahania Tobyego przy placu Knight spowodowane były widocznie dwoma odrębnemi śladami, które szły w przeciwnych kierunkach. Podążył w złą stronę, trzeba teraz skierować go na właściwą.
Doprowadziliśmy psa na to samo miejsce, naprzód zatoczył krąg, potem puścił się w innym kierunku.
— Byle nas tylko nie zaprowadził tam, zkąd wywieziono beczkę smoły — wtrąciłem.
— I ja się tego obawiałem. Ale widzisz pan, Toby biegnie wciąż chodnikiem, a beczkę wieziono przecież ulicą.. To mnie uspokaja.
Kierował się ku Tamizie przez Belmont Place i Prince’s street. Przy końcu Broad street doprowadził nad sam brzeg wody, do małego, drewnianego pomostu. Doszedłszy tam, Toby zaczął jęczeć żałośnie i patrzył na wodę.
— Nie mamy szczęścia — rzekł Holmes — widocznie uciekli łódką.
Kilka łodzi stało na kotwicy w przystani. Kazaliśmy obwąchać Tobyemu wszystkie po kolei, lecz nie odnajdywał widocznie tropu.
Obok przystani wznosił się murowany domek, a za oknem wywieszona była tabliczka z napisem: „Mordecai Smith, wynajduje łodzie na dni i godziny.“
Drugi napis, umieszczony nad drzwiami, oznajmiał, że jest do wynajęcia szalupa parowa. Sherlock Holmes powiódł okiem dokoła i na jego twarzy odmalował się zawód.
— Sprawa przybiera zły obrót — rzekł — ci hultaje sprytniejsi są, niż myślałem. Wszystko widocznie obmyślili i przewidzieli z góry. Boję się, czy nie weszli w porozumienie z właścicielami tego domku.
W chwili, gdyśmy się do niego zbliżali, drzwi otworzyły się nagle i sześcioletni, rozczochrany chłopiec, wybiegł, ścigany przez kobietę z dużą gąbką w ręku.
— A wracaj mi tu zaraz, Johnny. Szkaradny smarkaczu! Niechno tylko ojciec wróci, a zobaczy takiego brudasa, to sprawi dobre lanie.
— Co za milutkie dziecko! — rzekł Holmes dyplomatycznie — jaka śliczna, rumiana buzia! Słuchaj-no Johnny, coby ci mogło sprawić przyjemność?
Malec namyślał się chwilkę, wreszcie rzekł:
— Ucieszyłbym się, gdyby mi pan dał szylinga.
— A może wolisz co innego?
— Wolałbym dwa szylingi — odparł malec po chwili namysłu.
— Dobrze, kochanie, masz... Śliczny chłopiec, pani Smith, i bardzo roztropny.
— Rzeczywiście nad wiek rozwinięty — przytwierdziła matka, uszczęśliwiona — ale nie mogę sobie z nim dać rady, zwłaszcza gdy mojego starego w domu niema.
— Czy pan Smith jest teraz nieobecny? — podchwycił Holmes. — Bardzo tego żałuję, bo chciałem się z nim rozmówić.
— Wyjechał wczoraj rano i dotychczas nie wrócił. Prawdę powiedziawszy, zaczynam być o niego niespokojną. Ale jeżeli panowie chcą łódkę wynająć, to i ja mogę go zastąpić.
— Chciałbym wynająć szalupę.
— Jaka szkoda! On właśnie odpłynął szalupą. To mnie właśnie niepokoi, bo wiem, że zabrał tyle tylko węgla, ile na drogę do Wolwich i z powrotem. Na co mu szalupa bez węgla?
— Mógł kupić węgla w jakim składzie nadbrzeżnym.
— I takby można, ale on nie zwykł tego robić. Zawsze pomstuje, że w tych składach sprzedają zły węgiel za bardzo drogie pieniądze. Zresztą nie podobał mi się kundman o drewnianej nodze. Szeptał wciąż z moim mężem po kątach i upajał go niepotrzebnie. Takie znajomości, to dyabła warte.
— Człowiek o drewnianej nodze? — spytał Holmes udaną obojętnością.
— Tak, panie, jakiś dziwoląg opalony, podobny do małpy, przychodził do mojego męża na gawędkę. On to obudził go wczoraj w nocy. Smith czekał już zapewne na niego, bo szalupa była gotowa. Powiem panu, że mnie to niepokoi.
— Ależ, kochana pani Smith — rzekł Holmes wzruszając ramionami. — Skoro to było w nocy, zkądże wiesz, że to ten człowiek właśnie przychodził po jej męża?
— Poznałam go po głosie. Taki ma ostry, świszczący, jak nikt inny. Zapukał do okna około trzeciej po północy. „No dalej-że towarzyszu! — zawołał — czas na służbę.“ Mój stary obudził Jima — to nasz starszy syn i wyruszyli razem w milczeniu. Słyszałam nawet, jak drewniana noga stukała po bruku.
— Czy ten nieznajomy przyszedł sam?
— Nie wiem, proszę pana. Innego głosu nie słyszałam.
— Żałuję, żem pani zajął czas nadaremnie — rzekł Holmes — ale potrzebowałem szalupy i wskazali mi właśnie... jakże to jej nazwa?
— „Aurora,“ do usług pańskich.
— Ach! tak. Jest to stary duży statek, pomalowany na zielono w żółte pasy. Prawda?
— Ależ nie, to najlepiej zbudowany statek na Tamizie. Pomalowano go świeżo na czarno, ma dwa pasy czerwone.
— Istotnie, tak mi go opisywano, tylko zapomniałem. Życzę pani, abyś powitała męża jaknajprędzej. Gdybym zobaczył „Aurorę“ na rzece, to powiem panu Smith, że jesteś o niego niespokojną! Wszak pani mówiła, że komin cały czarny?
— Nie, panie, czarny z białą obwódką u góry.
— Ach! prawda! czarny z białą obwódką. Żegnam panią, mistress Smith.
Wyszliśmy.
— Oto właśnie stoi przewoźnik — rzekł Holmes, gdyśmy wrócili do przystani — wsiądziemy w jego łódź i popłyniemy po Tamizie. Zapamiętaj to sobie, Watsonie — dodał, gdyśmy zajęli miejsca w łódce — z ludźmi tej kategoryi trzeba zawsze udawać, że wiadomości, których nam udzielają, są nam obojętne. Inaczej milkną, i nic z nich wydobyć nie można. Jeśli zaś słuchasz ich jakby niechętnie, to możesz z nich wydobyć wszystko, co tylko zechcesz. Teraz wiadomo już, co nam czynić należy.
— Ciekawy jestem, jak to pan rozumiesz.
— Będziemy szukali po całej rzece, aż dopóki nie odnajdziemy „Aurory.“
— Ależ, mój drogi, byłaby to praca Syzyfowa. „Aurora“ stanęła może na kotwicy opodal Greenwich. Zanim dotrzemy do mostu, trzeba przepłynąć przez cały labirynt doków na przestrzeni kilku kilometrów. Eksploracya zajęłaby jednemu człowiekowi parę miesięcy. Przyzwijmy na pomoc policyę.
— Nie, nie — odrzekł. — W ostatniej chwili wezwę może Athelneya Jonesa. Niezły to człowiek i nie chciałbym mu szkodzić w karyerze. Ale tymczasem chcę prowadzić sprawę na własną rękę.
— Czy nie należałoby umieścić w dziennikach wezwania do strażników dokowych, aby nam udzielali wiadomości?
— Mordercy dowiedzieliby się, że ich tropimy i pośpieszyliby uciec. Obecnie choć zamierzają pewnie kraj opuścić, lecz nic ich nie nagli. Rad jestem, że Jones robi głupstwa, bo dzienniki zdają z nich sprawę i nasi zbiegowie sądzą, że wpadliśmy na trop fałszywy.
— Cóż teraz poczniemy? — spytałem, gdyśmy wylądowali w pobliżu więzienia w Milbank.
— Co poczniemy? Wsiądziemy do tej oto dorożki, wrócimy do siebie i prześpimy się należycie, bo zapewne przyjdzie nam czuwać całą noc dzisiejszą.
Holmes zawołał dorożkarza, kazał mu jechać prędko i zatrzymać się przed biurem telegraficznem przy Great Potter street. Sherlock wyprawił ztamtąd depeszę.
— Jak ci się zdaje, do kogo telegrafowałem?
— Nie wiem doprawdy.
— Czy pamiętasz oddział moich agentów z Baker street, którzy byli tak pomocni w sprawie Jeffersona Hope?
— Ma się rozumieć, że pamiętam — odrzekłem, śmiejąc się.
— I tutaj mogą nam oddać znaczne usługi. A jeśli to zawiedzie, poruszę inne sprężyny; chcę jednak wpierw wystawić ich na próbę. Telegrafowałem do porucznika Wiggins; znasz tę szkaradną małpę. Liczę, że zjawi się ze swą bandą, zanim zjemy śniadanie.
Była dziewiąta rano; zaczynałem już odczuwać zmęczenie po nieprzespanej nocy: plątały mi się myśli, nogi odmawiały posłuszeństwa, brakło mi zapału, który dodawał ducha mojemu towarzyszowi. Nie mogłem, tak jak on, zapomnieć zupełnie o sobie.
Zamordowanie Bartłomieja Sholto i pościg za jego mordercami, wydawały mi się sprawą błahą w porównaniu z moją potrzebą spoczynku.
Skarb, jako należący w części do miss Morston, obchodził mnie żywiej. Dopóki była nadzieja odzyskania go, dopóty nie miałem prawa rąk opuszczać. Lecz jeśli go odnajdę, czyż nie postawi to zapory pomiędzy mną, a moją ukochaną?
Nie pozwalałem sobie jednak baczyć na względy samolubne. Holmes ścigał morderców, a moim obowiązkiem było poszukiwać skarbu.
Po kąpieli i przebraniu się uczułem się rzeźwiejszy. Gdym wszedł do jadalni, Holmes siedział już przy zastawionym stole i nalewał kawę.
— Przeczytaj to sobie — rzekł, podając mi dziennik. — Sprytny Jones przy pomocy nieuniknionego reportera przeniknął już tajemnicę. Ale sądzę, że jesteś już znudzony tem wszystkiem. Zacznij więc od szynki, potem przeczytasz.
Wziąłem dziennik do rąk. Na pierwszej kolumnie ujrzałem artykuł pod tytułem:
„Tajemnicza sprawa w Upper Norwood.“
„Wczoraj wieczór, około północy — pisał „Standard“ — znaleziono p. Bartłomieja Sholto z Pondichery Lodge martwym w pokoju zamkniętym na klucz od środka. Wszelkie poszlaki dowodzą, że nieszczęśliwy padł ofiarą morderstwa. Stwierdziliśmy, że na trupie nie było śladów zamachu, lecz znikł wspaniały zbiór kosztowności indyjskich. Zwłoki odkrył p. Sherlock Holmes i doktor Watson; przybyli oni do Pondichery Lodge wraz z p. Tadeuszem Sholto, bratem zamordowanego.
„Szczęśliwym trafem, p. Athelney Jones, słynny agent policyjny, znajdował się właśnie w cyrkule przy Upper Norwood i mógł natychmiast podążyć na miejsce zbrodni. Wrodzona przenikliwość wprowadziła go natychmiast na trop mordercy, zaaresztował też bezzwłocznie Tadeusza Sholto, panią Bernstone szafarkę, kamerdynera, Indyanina Lal Ras i odźwiernego Mac Murdo.
„Zbrodniarz — czy zbrodniarze — znali widocznie dom. P. Athelney Jones, dzięki swoim wiadomościom technicznym i darowi spostrzegawczemu, wykazał niezbicie, że ci łotrzy nie mogli wejść ani przez drzwi, ani przez okno, lecz że spuścili się przez dach, korzystając z klapy nad pokoikiem, łączącym się z laboratoryum chemicznem, w którem znaleziono trupa.
„Była to więc zbrodnia obmyślana z góry. P. Athelney Jones rozwinął w tym wypadku wielką energię, rozesłał natychmiast agentów we wszystkie strony i ujął nici tego tajemniczego przestępstwa, wykazując, jak potrzebną jest dzielna głowa, która potrafi i rozumować i wydawać rozkazy.
„Jest to najlepszy argument na odparcie domagań osób, żądających decentralizacyi policyi, albowiem wypadek niniejszy stwierdza, jak jest pożądanem, aby agenci mogli jaknajprędzej podążać tam, dokąd ich wzywa obowiązek.“
— No i cóż na to powiadasz? — rzekł Holmes drwiąco. — Wspaniały artykuł, prawda?
— Sądzę, że powinniśmy być radzi, iż nas jeszcze nie aresztowano.
— I ja tak myślę; nie ręczyłbym nawet za nasze bezpieczeństwo.
Rozległ się dzwonek, a po chwili nasza gospodyni, pani Hudson, wydała okrzyk przerażenia.
— Słyszysz, Holmes — zawołałem — może to już policya po nas przychodzi.
— Nie, do tego jeszcze nie doszło. To agenci nieurzędowi, poprostu moi amatorowie z Baker street.
Tupanie bosych nóg rozległo się na schodach, a jednocześnie dolatywały ostre głosy. Tuzin brudnych, odartych chłopaków wbiegł do salonu. Jeden z nich, wyższy i starszy od towarzyszów, wystąpił naprzód z komiczną powagą.
— Otrzymałem pański telegram — rzekł — i zaraz przyprowadziłem ich tutaj. Wydałem trzy szylingi i sześć pensów na bilety.
— Dobrze — odparł Holmes, wyjmując pieniądze z kieszeni — ale na przyszłość Wiggins, tamci będą ci składali raporty, a ty sam przyjdziesz zdać mi sprawę ze wszystkiego, coś się dowiedział. Niepodobna, aby cała banda wpadała do mego mieszkania za każdym razem. Dziś jednak, skoroście już przybyli, wysłuchajcie moich rozkazów. Chcę się dowiedzieć, co się stało z szalupą, zwaną „Aurora,“ należącą do Mordecaia Smith; ta szalupa jest pomalowana na czarno, ma dwa pasy czerwone i komin z białą obwódką u góry, stoi gdzieś zapewne na Tamizie. Jeden z was niech ma na oku przystań Mordecaia Smith (naprzeciw Milbank) i uważa, czy nie powróciła jeszcze. Podzielcie robotę między siebie i zbadajcie starannie obydwa wybrzeża Tamizy, a gdy się czego dowiecie, w tej chwili dajcie mi znać. Zrozumieliście?
— Tak panie — odparł za wszystkich Wiggins.
— Płacić wam będę, jak zwykle, a ten, który odnajdzie szalupę, dostanie odemnie gwineę. Macie zapłatę za jeden dzień z góry. A teraz w drogę.
Dał każdemu po szylingu; zbiegli ze schodów, a ztamtąd na ulicę.
— Jeżeli szalupa jest jeszcze na wodach Tamizy, to ją odszukają z pewnością — rzekł Holmes wstając od stołu i zapalając fajeczkę. — Te łobuzy wszędzie się wcisną, wszystko dojrzą, wykryją i to bez zwrócenia na siebie uwagi. Tymczasem nie pozostaje nam nic innego, jak czekać cierpliwie. Dalsze poszukiwania rozpoczniemy, gdy nam doniosą, gdzie jest „Aurora“ lub jej właściciel.
— Skorzystasz pan zapewne z tego czasu, aby odpocząć i przespać się? — nadmieniłem.
— Nie czuję się wcale zmęczonym. Nie pamiętam, aby mnie kiedy zmęczyła praca, ale nuży mnie zawsze bezczynność. Zapalę sobie fajkę i będę rozważał nad tą sprawą, dzięki której pozyskałem śliczną klientkę. Zresztą zadanie nasze łatwe. Ludzi o jednej nodze mniej jest, niż o dwóch, ale takich, jak wspólnik zbrodni niema wcale w naszych strefach.
— Powiedz-że mi pan nareszcie, co to za wspólnik?
Nie będę przed panem robił tajemnic, zresztą i sam już musiałeś powziąć opinię w tej sprawie. Rozważmy wszystkie dane tej zagadki. Sądząc z odbicia stóp, ten człowiek ma nogę fenomenalnie małą, nie krępowaną nigdy obuwiem, przytem jest niezwykle zwinny i zręczny, wreszcie jako broni używa maczugi kamiennej i kolców zatrutych. Jakiż wyprowadzasz pan ztąd wniosek?
— To musi by człowiek dziki! — zawołałem — zapewne jeden z indyjskich wspólników Jonatana Smith.
— Bynajmniej. I ja tak sądziłem w pierwszej chwili po obejrzeniu tych przedmiotów, ale ślady stóp były tak charakterystyczne, że po rozwadze zmieniłem zdanie. Mieszkańcy Indostanu bywają małego wzrostu, lecz mają jednak nogi znacznie większe. Hindus czystej krwi ma nogę długą i wązką; Mahometanin nosi sandały i dla tego pierwszy palec u nogi ma odstający, gdyż oddziela go od innych gruby rzemień. Zresztą zatrute kolce mogły być puszczone tylko z łuku. No, powiedz że mi teraz, zkąd ów dziki człowiek jest rodem?
— Z Ameryki Południowej — odparłem na chybił trafił.
Holmes zdjął gruby tom z etażerki.
— Oto pierwsza część słownika geograficznego, który obecnie wychodzi. Coś tu znajdziemy — rzekł otwierając grubą księgę na literze a — „Archipelag Andamański, położony o trzysta czterdzieści mil od Sumatry, w zatoce Bengalskiej i t. d. Klimat wilgotny, rafy koralowe, rekiny, osada karna, ciężkie roboty w Port-Blair. Wyspa Rutland, plantacye tytuniu...“ Mniejsza o to, idźmy dalej. Oto czego nam trzeba: „Mieszkańcy wysp Andamańskich są najmniejszą rasą na kuli ziemskiej, choć niektórzy uczeni za najdrobniejszych ludzi poczytują Buszmanów z Afryki, Indyan Digger z Ameryki lub mieszkańców Ziemi Ognistej. Średni wzrost Andamańczyków nie dochodzi 1 m. 25 ctm. Ci wyspiarze odznaczają się charakterem ponurym, nietowarzyskim i okrutnym, zdolni są jednak do wdzięczności i nie zapominają nigdy doznanego dobrodziejstwa.“ — Zapamiętaj to sobie, Watsonie. — „Zazwyczaj są bardzo szpetni: mają dużą, nieforemną głowę, małe oczki przenikliwe i okrutne, nogi i ręce fenomenalnie małe. Przy swej wrodzonej dzikości opierają się dotychczas usiłowaniom Anglików, pragnących wzbudzić w nich zaufanie; wreszcie są oni postrachem dla marynarzy, wyrzuconych skutkiem katastrof okrętowych na to wybrzeże, albowiem zabijają ich kamiennemi maczugami lub też strzałami zatrutemi. Takie mordy kończą się ludożerczym bankietem.“
— Co za miły ludek! Prawda, Watsonie? Gdyby człowiek, którego ścigamy, pozostawiony był własnemu instynktowi, odkrylibyśmy zapewne same kości ofiary. Pewien jestem, że Jonatan Smith żałuje dziś gorzko, iż użył takiego wspólnika.
— Ale jakimże sposobem go wynalazł?
— Wszak wiemy, że ów Small przebywał na wyspach Andamańskich? Cóżby w tem było dziwnego, gdyby przywiózł ztamtąd krajowca? Bądź spokojny: zczasem wszystko się wyjaśni. Ale widzę, że upadasz ze znużenia. Połóż się na tej kanapie. Ja cię ukołyszę.
Wziął skrzypce i zagrał cichą, smutną melodyę, improwizował ją zapewne, gdyż był obdarzony wielką zdolnością muzyczną. Usnąłem niebawem i śniła mi się piękna Marya Morston.






ROZDZIAŁ IX.
Bezowocne poszukiwania.

Obudziłem się bardzo późno, ale już zupełnie wypoczęty. Sherlock Holmes nie grał już na skrzypcach, lecz czytał z wielkiem zajęciem. Widocznie wcale się nie kładł. Widząc, że się poruszam, spojrzał na mnie; na jego twarzy dostrzegłem niepokój.
— Dobrześ spał? — spytał. — Obawiałem się, że nasza rozmowa cię obudzi.
— Nic nie słyszałem. Czy stało się co nowego?
— Niestety, nic. Przyznaję, że mnie to już nudzi. Pewien byłem, że do tej pory otrzymam informacye. Wiggins zdawał mi raport przed chwilą. Nie mogą odnaleźć szalupy. Bardzo mnie to martwi, gdyż każda chwila stracona już się powetować nie da.
— Zechciej pan przyjąć moje usługi. Jestem zupełnie wypoczęty i mogę już nie spać w nocy.
— Nie, niema nic do roboty — odrzekł. — Trzeba czekać cierpliwie. Ja wyjść nie mogę, bo przez ten czas gotów właśnie przybyć mój adjutant z ważnemi wiadomościami. Ale pan jesteś wolny.
— W takim razie pójdę odwiedzić panią Forrester. Zapraszała mnie wczoraj.
— Pani Forrester? — podchwycił Holmes.
— Miss Morston także. Chciały się dowiedzieć, co słychać nowego.
— Na pańskiem miejscu zachowałbym dyskretne milczenie. Z kobietami, najlepszemi nawet, trzeba być zawsze ostrożnym.
— Powrócę za godzinę, może za dwie — odparłem, udając, że tego bluźnierstwa nie słyszę.
— Szczęśliwej drogi! — zawołał. — Ale prawda, skoro pan będzie przechodził tamtędy, mógłbyś też oddać poczciwego Toby jego panu. Ten kundel już nam niepotrzebny.
Wziąłem psa ze sobą i odprowadziłem go do właściciela.
W Camberwell zastałem miss Morston zmęczoną jeszcze po przygodach zeszłej nocy, ale żądną wiadomości, również jak i pani Forrester. Opowiedziałem im wszystko, cośmy wykryli, oszczędzając im jednak szczegółów zbrodni, które mogły razić uszy niewieście.
— To istny romans! — zawołała pani Forrester. — Niczego w nim nie braknie. Jest i skrzywdzona kobieta i skarb milionowy i Murzyn ludożerca i rozbójnik o drewnianej nodze.
— Nie zapominajmy także o dwóch błędnych rycerzach — dodała miss Morston z wdzięcznem spojrzeniem.
— Czy wiesz, Mary, że twoje przyszłe losy zależne będą od obrotu wypadków — nadmieniła pani Forrester. — Nie pojmuję doprawdy twojej obojętności w tej sprawie. Pomyśl, jak to przyjemnie być milionerką. Patrząc na ciebie, możnaby przypuścić, że to cię wcale nie obchodzi.
Byłem ucieszony, widząc, jak małą wagę miss Morston przywiązuje do fortuny.
— Najważniejszą obecnie sprawą — rzekła — jest uwolnienie p. Tadeusza Sholto. Postąpił tak szlachetnie i bezinteresownie, że jego przedewszystkiem powinniśmy mieć na względzie. Trzeba obalić ciążący na nim zarzut.
Było już późno, gdym opuścił Camberwell; do domu wróciłem o zmroku.
W salonie na krześle leżała książka i fajka mojego przyjaciela, lecz jego samego nie było. Szukałem po całym pokoju, czy nie zostawił dla mnie słówka, ale nic nie znalazłem.
— P. Sherlock Holmes wyszedł zapewne? — spytałem panią Hudson, gdy przyszła zamknąć okiennice.
— Nie, panie, poszedł do swego pokoju. Wie pan — dodała półgłosem — ja się niepokoję o jego zdrowie.
— I czemuż to, mrs. Hudson?
— Jest jakiś dziwny. Po pańskiem odejściu chodził po pokoju, jak szalony, mówił do siebie głośno. Za każdem poruszeniem dzwonka wybiegał na schody i pytał: „Kto przyszedł, pani Hudson?“ A teraz oto zamknął się i słyszę, że wciąż chodzi. Byle tylko nie zasłabł. Radziłam mu zażycie kropel laurowych, ale spojrzał na mnie tak groźnie, że uciekłam coprędzej.
— Bądź pani o niego spokojną: — rzekłem — nic mu się nie stanie. Widziałem go już nieraz takim. Zawsze się zachowuje w ten sposób, gdy ma do wyświetlenia jaką sprawę kryminalną.
Udawałem zimną krew dla dodania otuchy naszej gospodyni, lecz gdy Sherlock przez całą noc nie zaprzestał swojej wędrówki po pokoju i ja zacząłem się trwożyć.
Ukazał się przy śniadaniu; był zgorączkowany, oczy mu pałały dziwnym blaskiem.
— Trujesz się dobrowolnie — rzekłem. — Po co było chodzić przez całą noc po pokoju?
— Nie mogłem zasnąć. Męczyła mnie wciąż ta zagadka. Co za utrapienie zatrzymać się w pół drogi na tak marnej przeszkodzie! Wszystko już wykryłem: wiem, jakim statkiem odpłynęli ci hultaje, wiem, co oni za jedni i dotychczas nie mogę się dowiedzieć, gdzie się kryją? Moje łobuzy splądrowały obydwa brzegi Tamizy, ale bezskutecznie. Nawet pani Smith nie miała wiadomości o swoim mężu. Gotów jestem przypuścić, że zatopili szalupę. Ale to chyba niemożliwe.
— Kto wie, czy pani Smith nie wprowadziła nas na trop fałszywy.
— Nie sądzę. Przekonałem się, że taka szalupa istnieje, kazałem jej szukać nietylko w dół rzeki, ale i w górę, aż do Richmond. Jeżeli dzisiejszy dzień nie przyniesie nic nowego, to sam puszczę się na eksploracyę i będę ścigał raczej ludzi, niż statek. Ale pewien jestem, że dowiem się dziś jeszcze, gdzie jest „Aurora.“
Przez cały dzień jednak ani Wiggins, ani jego pomocnicy nie dali znaku życia. Wszystkie dzienniki rozpisywały się w dalszym ciągu o dramacie przy Upper Norwood, wszystkie rzucały podejrzenie na Tadeusza Sholto. Dowiedzieliśmy się z gazet tego tylko, że śledztwo miało się rozpocząć nazajutrz.
Wieczorem podążyłem znowu do Camberwell, aby podzielić się z paniami naszem utrapieniem.
Gdym wrócił, Holmes był ponury i tak zajęty jakąś analizą chemiczną, że nie odpowiadał wcale na moje pytania. Do późna w noc słyszałem stuk retort i dolatywały mnie ostre zapachy.
Obudziłem się nagle o świcie i ujrzałem go przy mojem łóżku.
Przebrany był za marynarza i niepodobny do siebie.
— Puszczam się na rzekę, Watsonie — oświadczył mi. — Po głębokiem zastanowieniu wysnułem pewien wniosek i chcę się przekonać, czy jest słusznym.
— Wszak mogę panu towarzyszyć?
— Nie. Wolę, żebyś pozostał tutaj, jako mój przedstawiciel. Niechętnie się oddalam, bo Wiggins powinien tu przyjść w ciągu dnia. Możesz pan odpieczętowywać wszystkie listy i telegramy, któreby nadeszły pod moim adresem. A gdy się dowiesz czego nowego, postąp wedle własnej intuicyi. Czy mogę liczyć na pana?
— Naturalnie.
— Donosić mi o tem nie można, bo ja sam nie wiem, gdzie się będę znajdował. Przypuszczam jednak, że niedługo zabawię.
Nie wrócił jednak na śniadanie. Odczytując „Standard,“ ujrzałem nowy artykuł o naszej sprawie.
„Dramat przy Upper Norwood — pisano — powleka się coraz grubszą zasłoną tajemniczości. Nowe poszlaki wykazały, że p. Tadeusz Sholto nie jest wplątany w tę zbrodnię. To też wypuszczono go na wolność wraz z panią Bernstone, szafarką. Policya znajduje się pewnie na nowym tropie, a że prowadzi pościg p. Athelney Jones ze Scotland Yard, można zatem liczyć, że jego spryt i doświadczenie posłużą mu w tym wypadku, jak i w wielu innych. Spodziewane są nowe aresztowania.“
— No, to wcale nieźle — pomyślałem — bądź co bądź przyjaciel Sholto uwolniony. Zapowiedź nowego tropu, to czcze słowa, używane za każdym razem, gdy policya jakiego bąka strzeli.
Odkładając dziennik na bok, dostrzegłem następujące ogłoszenie.
„Dobra nagroda. — Pożądane są wiadomości o niejakim Mordecaiu Smith, właścicielu statków i synu jego Jimie. Obaj wyruszyli z przystani Smitha około trzeciej popołudniu na parowej szalupie „Aurora“ (ta szalupa jest pomalowana na czarno z dwoma pasami czerwonemi, komin także czarny z białą obwódką). Ten, kto tych wiadomości udzieli, dostanie 5 funtów szterlingów. Zgłaszać się do pani Smith, przystań Smith na Tamizie lub pod Nr. 22 Baker street z informacyami o wyżej wymienionym Mordecaiu Smith lub szalupie „Aurora.“
To ogłoszenie mógł jedynie umieścić Sherlock Holmes, świadczył o tem drugi adres wskazany.
Pomysł wydał mi się szczęśliwym, gdyby bowiem to obwieszczenie wpadło w oczy przestępcom, mogli w niem dopatrzyć się tylko niepokoju żony o zaginionego męża.
Dzień wlókł się powoli. Za każdem uderzeniem młotka o drzwi wchodowe, wyobrażałem sobie, że to Holmes powraca, lub też kto przychodzi z wiadomościami o zaginionych,
Próbowałem czytać, ale moje myśli wracały wciąż do prowadzonego śledztwa.
Mój przyjaciel powrócił dopiero nad wieczorem. Oświadczył mi tylko, że za chwilę przyjdzie Jones, że zjemy obiad razem, a następnie wyruszymy — ale dokąd i po co, nie chciał objaśnić.






ROZDZIAŁ X.
Jak zginął karzełek.

Obiad był bardzo ożywiony. Holmes umiał poprowadzić rozmowę, gdy sobie tego życzył, a owego wieczora był doskonale usposobionym.
Nie widziałem go nigdy w takim humorze. Była to poprostu reakcya po poprzedniem przygnębieniu.
Athelney Jones dowiódł również, iż potrafi być miłym towarzyszem. Podczas obiadu nikt nie wspomniał o sprawie, która nas zajmowała tak żywo.
Gdy zdjęto nakrycia, Holmes spojrzał na zegarek i wychylił trzy kieliszki porteru, jeden po drugim. Wreszcie wstał i wezwał nas, abyśmy mu towarzyszyli w nocnej wyprawie. Byli widocznie w porozumieniu z Jonesem, gdyż policyant o nic go nie pytał.
— Czy masz rewolwer? — rzekł Holmes do mnie.
— Mam stary, ordynansowy.
— Radzę ci go zabrać, bo trzeba być przygotowanym na wszystko. Zamówiłem dorożkę na wpół do siódmej. Już czeka przed bramą.
Była siódma, gdyśmy stanęli u przystani Westminsterskiej. Stała już tam szalupa, należąca do policyi, którą Jones oddał do rozporządzenia swemu samozwańczemu koledze.
Sherlock obejrzawszy ją starannie, kazał zdjąć zieloną latarnię, po której można było poznać jej przeznaczenie.
Jones, Holmes i ja usiedliśmy z tyłu, jeden człowiek sterował, dwóch rosłych agentów zajęło miejsce na przedzie.
— Dokąd płyniemy? — spytał Jones.
Pytanie to zdziwiło mnie, bom sądził, że ja tylko nie jestem wtajemniczony w cel wyprawy.
— Płyniemy do Wieży — brzmiała odpowiedź. — Każ im pan stanąć naprzeciwko składów drzewa Jacobsona.
Pędziliśmy, jak strzała, wyprzedzając liczne gabary, a nawet parowczyki. Holmes uśmiechał się z zadowoleniem.
— Widzę, że możemy zdystansować wszystkie statki, krążące po Tamizie.
Wszystkie, to za wielkie mniemanie o naszym statku — odparłem — ale mało który może z nim iść w zapasy.
— Ścigamy „Aurorę,“ a jest to kliper pierwszorzędny — oświadczył. — Ale muszę ci opowiedzieć Watsonie, jak stoi nasza sprawa. Pamiętasz, żem był zły na tę nieznośną zwłokę.
— Nie dalej jak dziś rano byłeś wściekły.
— A wiesz zkąd ta reakcya? Oto poprostu dałem mózgowi wypoczynek należny, zagłębiając się w chemiczną analizę. Wszak jeden z naszych wielkich mężów stanu powiedział, że najlepszym odpoczynkiem jest zmiana zajęć. Jest to prawdą niezbitą. Gdym ze wszystkich stron rozważył swoją własną hypotezę, począłem zastanawiać się nad tą sprawą z innego punktu widzenia. Nasi malcy przetrząsnęli obydwa wybrzeża Tamizy bez skutku. Szalupa nie stała w żadnej z przystani, przy żadnym pontonie, a jednak nie powróciła jeszcze. Nie mogłem przypuścić, aby ją zatopili dla lepszego zatarcia śladów, choć to przypuszczenie chowałem w odwodzie, gdyby mnie inne zawiodły. Wiedziałem, że Small już oddawna przebywał w Londynie, że miał wciąż na oku Pondichery Lodge, nie mógł więc odjechać raptownie, bez poprzedniego uregulowania interesów, co by mu zajęło najmniej dzień jeden.
— Pańskie rozumowanie wydaje mi się nielogicznem. Wszak mógł uregulować interesy przed tą wyprawą — nadmieniłem.
— Nie sądzę. Musiał sobie zapewnić bezpieczną kryjówkę w razie potrzeby i oczywiście nie opuści jej aż dopóki się nie przekona, że niebezpieczeństwo minęło już zupełnie. Jonatan Small zrozumiał zapewne, że powierzchowność jego towarzysza zwraca ogólną uwagę i że gdyby go dostrzeżono w Norwood, wprowadziłoby to policyę na trop innych wspólników. To też opuścił swoją kryjówkę za nadejściem nocy i chciał powrócić także po ciemku. Wedle świadectwa pani Smith, odpłynęli po trzeciej. Za godzinę dzień zaświtał i przechodnie zaczęli krążyć; ztąd wnoszę, że „Aurora“ nie oddaliła się zbytnio. Musiano opłacić hojnie Smitha i zachować jego szalupę na czas ucieczki stanowczej. Wspólnicy wrócili do siebie obładowani skarbem, licząc, że za dni kilka, gdy się przekonają, iż podejrzenia zwrócone są w inną stronę, będą mogli wśród nocnych mroków dotrzeć do Graveand i ztamtąd na jakim okręcie wyruszyć do Ameryki lub do kolonij.
— Ale cóż się stało z szalupą Smitha? — wtrąciłem. — Wszak nie mogli jej zabrać ze sobą tak jak skarbu.
— Słuszna uwaga. To też byłem pewien, że ta szalupa jest gdzieś blizko. Postawiłem się w położeniu Smalla i rozważyłem, jak może rozumować człowiek taki. Wykombinował sobie zapewne, że gdyby oddał statek właścicielowi, ułatwiłoby to poszukiwania policyi, jeśli już na trop jego wpadła. Należało więc jednocześnie ukryć szalupę i mieć ją pod ręką. Jakże ten podwójny cel osiągnąć? Co jabym zrobił, gdybym był w jego skórze? Oddałbym szalupę do przemalowania i w kilka godzin, pod inną postacią, byłaby znowu na moje usługi.
— To bardzo proste w samej rzeczy.
— Zwykle w razach podobnych nie przychodzą na myśl rzeczy najprostsze. Bądź co bądź, postanowiłem wyjść z tego założenia. Obszedłem wszystkie warsztaty okrętowe na obu wybrzeżach. Wstępowałem do piętnastu bezskutecznie, lecz w szesnastym, należącym do Jacobsona, dowiedziałem się, że przed dwoma dniami człowiek o drewnianej nodze polecił mu naprawić ster „Aurory.“
— Ale nic tam niema do naprawy — dodał Jacobson. — Patrz pan, oto jest ta szalupa, z dwoma czerwonemi pasami.
I kogoż oczy moje ujrzały w tej chwili?
Ni mniej, ni więcej, tylko samego Mordecaia Smith. Nie domyśliłbym się zresztą, że to on, gdyby nie obwieścił o tem zgromadzonym. Był pijany, zataczał się i wołał:
— Jestem Mordecai Smith. Potrzebna mi „Aurora“ i to dziś na ósmą wieczorem. Na ósmą punkt, słyszycie bracia! Mam do czynienia z dwoma kundmanami, którzy czekać nie lubią.
Ci kundmani widocznie dobrze mu zapłacili, bo miał kieszenie pełne pieniędzy i rozdawał szylingi na prawo i lewo, zapraszając robotników na poczęstunek.
Szedłem za nim przez kilka ulic, a gdym go ujrzał wchodzącego do piwiarni, powróciłem do warsztatów, gdzie go poznał jeden z moich malców. Postawiłem go na straży przy szalupie i kazałem mu nie ruszać się z wybrzeża, a gdy „Aurora“ odpłynie, donieść nam o tem, powiewając chustką w górę. Czekamy właśnie na ten sygnał, a tymczasem trzymamy się koryta rzeki. Uczyniwszy to ciekawe odkrycie, podzieliłem się z niem z p. Jones, który z całą uprzejmością oddał mi do do rozporządzenia statek policyjny i swoich agentów.
— Nie wchodząc w to, czy ci ludzie są winowajcami lub nie, przyznaję, żeś pan wszystko dobrze obmyślił — rzekł Jones — lecz gdybym ja tę sprawę prowadził, tobym ustawił swoich agentów w warsztatach Jacobsona i pochwycił podejrzane indywidua w chwili gdy się po statek zgłoszą.
— Wówczas nie zgłosiłyby się wcale, bo Small jest chytry. Wyszle zapewne kogoś na zwiady, a przy najlżejszem podejrzeniu gotów się znowu ukryć na jaki tydzień lub więcej.
— Ale mogłeś pan jednak tropić Mordecaia Smith i odnaleźć jego schronienie — wtrącił Jones.
— Straciłbym tylko czas napróżno. Pewien jestem, że Smith nie zna ich kryjówki. Dopóki mu płacą i może się upijać, o nic się nie troszczy. Tamci przesyłają mu zapewne swoje instrukcye. Wszystko rozważyłem i nie mogłem inaczej postąpić. To był jedyny sposób możliwy.
Gwarząc tak, przebyliśmy niezliczone mosty na Tamizie; zanim dotarliśmy do Wieży, zapadły ciemności zupełne.
— Oto warsztaty Jacobsona — rzekł Holmes, wskazując las masztów i lin nad wybrzeżem Surrey. — Przepłyniemy pod osłoną tych gabarów z piaskiem.
Wyjął lornetkę i przypatrywał się brzegom.
— Mój szyldwach — rzekł — stoi na posterunku — lecz chustką jeszcze nie powiewa.
— Może popłyniemy w dół rzeki i zatrzymamy się dalej — proponował Jones.
Byliśmy wszyscy mocno wzburzeni, udzieliło się to nawet agentom, choć nie znali celu wycieczki.
— Lepiej zostańmy tutaj — zadecydował Holmes — nie można z góry przesądzać. Jest dziesięć szans przeciwko jednej, że popłyną w dół rzeki, ale pewności niema. Z tego punktu możemy obserwować wjazd do warsztatów, nie będąc sami widziani. Widzicie to mrowisko w świetle płomieni gazowych. Skończyli właśnie robotę w warsztatach... oto mignęło coś białego... Chustka... Tak, malec daje umówiony sygnał.
— Widzę go — przytwierdziłem.
— A oto „Aurora“ — zawołał Holmes. — Pędzi z szybkością strzały. Dawaj parę, mechaniku, trzeba nam dogonić ten statek z żółtą latarnią. Gdyby nam umknął, byłaby to strata niepowetowana.
„Aurora“ prześliznęła się niepostrzeżenie między dwoma statkami i płynęła już całą parą, gdyśmy ją dojrzeli. Jones przyglądał się jej i kiwał głową.
— Leci, jak szalona — mówił — nie wiem, czy ją dogoniemy.
— Trzeba, trzeba koniecznie! — wołał Holmes zgrzytając zębami.
Rozpoczął się pościg. Kotły „Aurory“ chrapały, machina świszczała, statek prół fale; my pędziliśmy za nim trop w trop.
— Węgla! węgla! — wołał Sherlock. — Niech kocieł pęka, byleśmy ich dopędzili!
— Przestrzeń się zmniejsza — oświadczył Jones, który nie spuszczał z oka „Aurory.“
— Za parę minut zrównamy się — krzyczał Holmes.
Ale nieszczęście mieć chciało, że w chwili tej właśnie zastąpił nam drogę holownik, ciągnący trzy łodzie. Musieliśmy zboczyć, aby uniknąć spotkania; przez ten czas „Aurora“ zyskała ze dwieście metrów, lecz nie straciliśmy jej z oczu; po mglistym półmroku nastąpiła noc jasna, wyiskrzona. Nasze kotły robiły, co mogły, uciekająca szalupa zarysowywała się coraz wyraźniej. Jones skierował ku niej światło latarni i mogliśmy dojrzeć ludzi, znajdujących się na pokładzie. Jakiś człowiek siedział pochylony nad ciemnym przedmiotem; obok niego leżał czarny tłomok, a może pies newfoundlandzki. Przy kotle stał Smith nawpół rozebrany i węglami ogień podsycał.
W Greenwich dzieliło nas od „Aurory“ nie więcej, niż trzysta metrów, w Blackwell dwieście pięćdziesiąt zaledwie; z każdą chwilą zmniejszała się przestrzeń między nami, wreszcie zbliżyliśmy się na cztery długości.
Obydwa statki pędziły lotem strzały. Jones wołał na „Aurorę,“ aby się zatrzymała, lecz w odpowiedzi człowiek stojący na przedzie zasypał go gradem obelg. Wydawał się rosły i tęgi, dopiero gdym mu się baczniej przyjrzał, dostrzegłem, że ma jedną nogę drewnianą.
Na jego krzyki czarny tłomok, leżący na ziemi, poruszył się i ujrzałem cień malutkiego człowieka, najmniejszego, jakiego widziałem w swojem życiu; głowę miał stosunkowo ogromną, porosłą włosem bujnym i kędzierzawym.
Holmes dobył rewolweru i ja na widok tej dzikiej postaci chwyciłem broń do ręki. Karzeł owinięty był w długi płaszcz, czy też kołdrę ciemnej barwy, tak, że nie widać było postaci, tylko samą twarz. Ale cóż za twarz! Malowało się w niej zwierzęce okrucieństwo. Oczki świeciły złowrogo, mięsiste wargi wykrzywiały się groźnie. Potwór zgrzytał zębami i wydawał jakieś dźwięki nieludzkie.
— Jeśli tylko rękę podniesie, dawaj ognia — rzekł Holmes z najzimniejszą krwią.
Dzieliła już nas tylko jedna długość; na szczęście noc była jasna, więc dostrzegliśmy, że karzeł wydobywa z pod płaszcza drewienko krótkie, zaokrąglone i do góry je podnosi.
W tejże chwili obydwa nasze rewolwery dały ognia. Potwór zachwiał się, zatrzepotał rękoma i z rykiem dzikiego zwierzęcia wpadł do rzeki.
Fale rozstąpiły się, zakotłowało się w wodzie i nurty popłynęły dalej spokojnie, unosząc swą zdobycz.
W chwili tej człowiek o drewnianej nodze rzucił się do steru i zwrócił szalupę na północ; my, uniesieni prądem, musnęliśmy zaledwie o jej brzegi i pomknęliśmy dalej. Kilka sekund wystarczyło nam jednak dla zmienienia także kierunku, lecz „Aurora“ przez ten czas dobiła już do brzegu.
Było to miejsce bagniste i odosobnione. Szalupa przodem swym wryła się w błoto, tylna jej część pozostała na wodzie. Sherwick wyskoczył na brzeg, ale drewniana noga ugrzęzła w trzęsawisku; napróżno szamotał się, próbował ją wyciągnąć, im większe czynił wysiłki, tem noga zanurzała się głębiej. Gdy nasz statek przybił do brzegu, rzuciliśmy mu linę, obwiązał się nią wpół i w ten sposób wciągnęliśmy go na nasz pokład.
Obaj Smithowie, syn i ojciec, siedzieli na przedzie szalupy ze zwieszonemi głowami, przygnębieni wielce.
Kazaliśmy im przesiąść na nasz statek. Uczynili to bez oporu, pomogli nawet wydobyć z błota „Aurorę,“ którą mieliśmy holować.
Na pomoście stała szkatułka żelazna, wyrobiona na sposób indyjski. W niej to zapewne mieścił się skarb majora Sholto. Brakło jednak kluczyka.
Przenieśliśmy szkatułkę do naszej kabiny, poczem odpłynęliśmy w górę ręki. Nasza latarnia oświetlała wodę, nigdzie jednak nie mogliśmy dojrzeć małego Andamańczyka. Tamiza pochłonęła ów potwór zamorski i ukrywała go zazdrośnie w swych nurtach.
— Patrz-no Watsonie — rzekł Holmes, wskazując nam jedną ze ścian naszej szalupy. — Wystrzeliliśmy w porę — dodał.
Jakoż w drzewie za naszemi głowami zobaczyłem jeden z owych kolców, o którego zabójczych własnościach mieliśmy sposobność się przekonać.
Owa zatruta strzała przemknęła widocznie pomiędzy nami w chwili, gdyśmy dawali ognia.
Drgnąłem, przejęty strachem i grozą.
Uniknęliśmy strasznej śmierci.






ROZDZIAŁ XI.
Skarb.

Nasz więzień usiadł w kabinie naprzeciw szkatułki, o której posiadanie stoczył tak długie i straszne zapasy.
Był to człowiek wzrostu średniego, silnej budowy, twarz ogorzała, zorana zmarszczkami, mówiła o twardym trudzie i życiu na świeżem powietrzu. Oko miał spokojne, wystająca broda świadczyła o silnej woli. Mógł mieć lat pięćdziesiąt najwyżej; włosy czarne, kędzierzawe, przyprószone były gęstą siwizną. W chwilach wewnętrznego spokoju twarz nie miała odrażającego wyrazu, lecz gdy wpadł w gniew, zsuwały się brwi krzaczyste, czyniąc go strasznym.
W chwili tej siedział z rękoma okutemi w kajdanki i głową zwieszoną na piersi; wpatrywał się w szkatułkę — przyczynę wszystkich swych zbrodni.
Czytałem na jego twarzy zmartwienie raczej, aniżeli gniew, a w oczach, gdy je podniósł na mnie, dojrzałem błysk złośliwości.
— No, i cóż Jonatanie Small — rzekł Jones, zapalając cygaro — rzeczy przyjęły obrót niepomyślny.
— Istotnie — odparł z całą szczerością — nie mogę już teraz swojego losu uniknąć, lecz przysięgam panu na Świętą Biblię, że nie trąciłem palcem p. Sholto. To ten przeklęty Tonga cisnął w niego strzałę zatrutą... Ja nie jestem winien, proszę mi wierzyć... Tak się zmartwiłem jego śmiercią, jak gdyby był moim najbliższym krewnym, to też porządnie wygarbowałem skórę temu łotrowi końcem swojej liny, ale już było zapóźno, złe już się stało i niepodobna go było odrobić.
— Zapal sobie to cygaro i pociągnij z tej flaszki — rzekł Holmes. — Jesteś przemokły do nitki... A pozwól sobie powiedzieć, mój Small, że się przerachowałeś haniebnie. Jakże mogłeś nawet przypuścić, aby człowiek takich rozmiarów, jak twój Tonga, mógł mierzyć się z p. Sholto i stawić mu czoło, zanim ty się wgramolisz przez okno z pomocą sznura.
— Pan tak o tem mówi, jak gdyby na wszystko patrzał własnemi oczyma — odparł więzień ze zdziwieniem. — Ale prawdę powiedziawszy, to spodziewałem się, że nie zastanę nikogo w pokoju. Znałem obyczaje domowe i wiedziałem, że o tej godzinie p. Sholto schodzi zwykle na obiad. Powiem panu szczerą prawdę, bo to najlepszy sposób obrony. Starego majora sprzątnąłbym ze świata z zimną krwią, nie kosztowałoby mnie to więcej, niż wypalenie tego cygara. Ale przykro mi, że zostałem wplątany w zabójstwo tego młodego Sholto, który mi nic nie zawinił.
— Dostałeś się teraz w ręce p. Athelney Jonesa ze Scotland Yard — oświadczył Holmes — odprowadzi cię do mnie, a ja zażądam szczegółowego sprawozdania o zaszłych wypadkach. Jeżeli mi je przedstawisz w świetle prawdziwem, możesz liczyć na moją pomoc. Dowiodę, że w chwili gdyś wtargnął do pokoju, trucizna już podziałała i Sholto nie żył.
— Tak też i było, proszę pana. Krew we mnie zamarła, gdy zobaczyłem tę twarz wykrzywioną, martwą, wpatrującą się we mnie oczyma szklistemi. Wskakiwałem właśnie przez okno. Zobaczywszy to, o mało się nie przewróciłem ze strachu. Rzuciłem się na Tongę i byłbym go zabił, lecz umknął szybko i zostawił swoją maczugę i cały zapas strzał zatrutych. To pewno wprowadziło pana na nasz trop, chociaż nie rozumiem, jak pan mógł nas odszukać. Nie mam o to żalu do pana — dodał — spełniłeś swój obowiązek, ale przyznaj pan, że trudno wyrzec się udziału w dwunastomilionowym skarbie, zwłaszcza, gdy się spędziło pół życia w ciężkich robotach na archipelagu Audamańskim, a ma się zapewne spędzić drugą połowę na galerach w Dortmoor. Przeklinam dzień, w którym poznałem kupca Achmeta i po raz pierwszy usłyszałem o skarbie z Agra. Ten skarb sprowadził same nieszczęścia na wszystkich tych, którzy go mieli w swych rękach. Achmet został zamordowany, major Sholto żył w ciągłej obawie, jego syn zabity, a ja zakosztuję znowu ciężkich robót!...
W tej chwili wszedł Jones do kabiny.
— Wieczorek rodzinny — rzekł jowialnie — gawędka poufna. Podaj mi flaszkę Holmesie, bo mi w gardle zaschło... No, możemy sobie powinszować nawzajem. Co za szkoda, że nie zdołaliśmy wyłowić tamtego. Przyznaj, Holmesie, że ci szczęście sprzyjało w tym pościgu.
— Przyznaję i cieszę się; nie myślałem, ze „Aurora“ mknie tak szybko. Smith dowodzi, że żaden inny statek na Tamizie nie zdoła się z nią mierzyć i powiada, że gdyby miał lepszego pomocnika, nie dopędzilibyśmy go z pewnością. Klnie się, że nic nie wiedział o tej sprawie w Norwood.
— I prawdę mówi — zawołał więzień — nie maczał palców w tem smutnem zajściu. Wybrałem jego szalupę, bo mi powiadano, że żadna inna nie może jej w szybkości wyrównać, ale nie wtajemniczaliśmy właściciela w nasze zamiary. Obiecałem mu tylko grubą zapłatę, jeśli dotrzemy szczęśliwie do Gravesend, gdzie mieliśmy wsiąść na parowiec „Esmeraldę,“ wyruszający do Brazylii.
— Jeżeli ten człowiek niewinny — rzekł Jones — to nic mu się złego nie stanie. Szybko aresztujemy ludzi, lecz nie śpieszymy się tak bardzo z karami.
Śmiech mnie brał na widok protekcyonalnej miny Jonesa, który tak się zachowywał, jak gdyby cała zasługa schwytania szalupy ze skarbem przypadała jemu w udziale.
Po uśmiechu, błąkającym się na twarzy Holmesa, poznałem, że i jego to bawi.
— Jesteśmy już w pobliżu przystani Vauxhall — mówił dalej Jones. — Tam wysadzimy cię na brzeg, doktorze Watson. Zabierzesz skarb ze sobą. Zbytecznem dodawać, że przyjmuję na siebie dużą odpowiedzialność. Ale trudno, obiecałem panu Holmes i muszę słowa dotrzymać. Ze względu jednak na ważny depozyt, uznaję za stosowne dodać ci, doktorze, jednego z moich agentów jako eskortę. Wszak wsiądziesz pan do dorożki?
— Naturalnie.
— Szkoda wielka, że nie mamy klucza od szkatułki, bo trzeba sporządzić inwentarz. Trzeba będzie zamek odbić — wtrącił Sherlock.
— A gdzież klucz, Jonatanie Small? — pytał detektyw.
— W głębi rzeki — brzmiała odpowiedź.
— Sądzę, że zbytecznem zalecać ci najwyższą ostrożność, doktorze Watson — rzekł do mnie Jones uroczyście. — Odwieziesz szkatułkę do miss Morston. Czekać cię będziemy na Baker street, a potem udamy się do cyrkułu policyjnego.
Wylądowałem w Vauxhall wraz z ciężką szkatułką i grubym agentem, dodanym mi jako eskorta. W kwadrans potem byliśmy już u pani Forrester.
Służąca zdziwiona tak późną wizytą, oznajmiła, że pani Forrester w domu niema, tylko miss Morston siedzi w salonie.
Udałem się tam ze szkatułką, agent pozostał w dorożce.
Miss Morston siedziała przy oknie uchylonem; jej marzycielskie oczy zagłębiały się w nocne cienie, piękna rączka zwisła na sukni, cała postawa świadczyła o głębokiej zadumie. Światło lampy, złagodzone lekką zasłoną, uwydatniało piękną twarz panienki. Usłyszawszy moje kroki, drgnęła i zerwała się spłoniona.
— Słyszałam przed chwilą turkot dorożki — szepnęła — ale byłam pewna, że to mrs. Forrester. Nie przyszło mi nawet na myśl, że to pan. Jakież przynosi pan wieści?
— Przynoszę coś lepszego — oświadczyłem, stawiając szkatułkę na stole — przynoszę coś lepszego od wszystkich wiadomości na świecie, bo fortunę.
Rzuciła okiem na szkatułkę.
— A więc to jest ów skarb? — spytała obojętnie.
— Tak, to ów skarb olbrzymi, którego połowa jest własnością twoją, miss Morston. Druga przypada w udziale Tadeuszowi Sholto. Każde z was dostanie po sześć milionów. Pozwól pani sobie powinszować z całego serca.
Musiałem przeholować w objawach udanej radości, brzmiała w nich zapewne fałszywa nura, gdyż brwi panienki ściągnęły się. Spojrzała na mnie jakoś dziwnie.
— Całą tę fortunę zawdzięczam panu — rzekła.
— Nie mnie — zaprzeczyłem — lecz naszemu przyjacielowi Sherlockowi Holmes. Pomimo najszczerszych chęci, nie potrafiłbym wpaść na trop właściwy, bo i on nawet, choć jest niezwykle przenikliwym, omal nie wszedł na złą drogę. W ostatniej nawet chwili brakło niewiele, aby wszystkie nasze usiłowania nas zawiodły.
— Usiądź-że pan, doktorze Watson, i wszystko mi opowiedz.
W kilku słowach streściłem jej wypadki, wynikłe od naszego ostatniego widzenia. Słuchała mnie z zapartym oddechem i roziskrzonemi oczyma. Gdym jej opisywał, jak zatruta strzała przemknęła nad naszemi głowami, piękne lica powlokły się bladością.
— Wielki Boże! — zawołała. — Narażałeś się pan na takie niebezpieczeństwa i to dla...
— Wszystko się już skończyło pomyślnie — przerwałem — niema o czem mówić. Możebyśmy otworzyli tę szkatułkę, miss Morston? Prosiłem, aby mi wolno było odwieźć ją tutaj, sądząc, że sprawię tem pani przyjemność.
— Bardzo panu dziękuję — odparła, lecz w jej głosie nie było radości, udawała ją tylko w obawie, że mnie urazi, jeśli się nie ucieszy tą zdobyczą, którą pozyskaliśmy z takim trudem.
— Śliczna szkatułka — mówiła, oglądając ją uważnie — to wyrób indyjski?
— Tak, pochodzi zapewne z Benaris, świadczą o tem rzeźby na metalu.
— A jaka ciężka! — zawołała, próbując ją podnieść. — Sama ta szkatułka musi być bardzo kosztowna. Gdzież jest kluczyk?
— Jonatan Small wrzucił do Tamizy. Trzeba będzie ją otworzyć szczypcami pani Forrester.
Na wierzchu był cyzelowany zameczek, wyobrażający Buddę. Podważyłem go szczypcami. Zameczek wyskoczył. Drżącą ręką otworzyłem wieko i... osłupieliśmy oboje.
Szkatułka była pusta.
Ciężar jej pochodził nie od zawartości, lecz od grubości metalu. Szkatułka była bardzo masywna i mocna, przeznaczona do ukrycia cennych przedmiotów, lecz obecnie zupełnie pusta.
— Skarb się ulotnił — rzekła miss Morston z całym spokojem.
Gdym te słowa usłyszał, zdawało mi się, że ciężar spada mi z serca. Teraz dopiero zrozumiałem, jakiem ten przeklęty skarb był dla mnie udręczeniem.
Uczucie to było samolubne, nie mogłem się jednak wstrzymać od radości, albowiem tem samem runęła złota zapora, oddzielająca mnie od ukochanej.
— Dzięki Bogu! — zawołałem, a okrzyk ten płynął z serca.
— Dla czego pan tak mówi? — spytała.
— Bo stajesz się pani dla mnie dostępną — rzekłem, ujmując jej drogie ręce — bo cię kocham, Mary, kocham nadewszystko, bo te bogactwa kładły pieczęć na moich ustach, a teraz, gdy znikły, mogę ci wyznać swoją miłość. Dla tego to powiedziałem: „Dzięki Bogu!“
— A więc i ja powtórzę: „Dzięki Bogu“ — szepnęła nieśmiało.
Chwyciłem ją w objęcia.
Inni owego dnia swój skarb utracili, ja swój znalazłem.






ROZDZIAŁ XII.
Dziwna opowieść Jonatana Small.

Trzeba było jednak się rozstać. Musiałem powrócić do policyanta, który czekał na mnie w dorożce. Gdym mu oznajmił, że szkatułka pusta, zmartwił się bardzo.
— Nasza nagroda wzięła w łeb! — rzekł przygnębiony. — Trzeba się pożegnać z pieniędzmi. Ani ja, ani Sam Brawus nic nie dostaniemy.
— Wszak p. Tadeusz Sholto jest bogaty, wynagrodzi was zapewne mimo nieudanej wyprawy.
Agent wstrząsnął głową z niedowierzaniem.
— P. Athelney Jones będzie wściekły — mruknął.
Przewidywania jego sprawdziły się. Detektyw mocno był niezadowolony, gdy mu pokazałem pustą szkatułkę.
Przybyli na Baker street przed chwilą, gdyż zaszła zmiana w programie i jadąc wstąpili do cyrkułu policyjnego dla złożenia raportu.
Holmes leżał na szezlongu. Small siedział naprzeciw niego z miną przygnębioną.
Gdym jednak pokazał pustą szkatułkę, wybuchł śmiechem.
— To twoja sztuczka! — zawołał Athelney Jones.
— Istotnie — przyznał Small tryumfalnie — posłałem skarb tam, zkąd go już wyłowić nie zdołacie. Był przedewszystkiem moją własnością, a skoro mi się z rąk wymykał, nie chciałem, aby ktokolwiek z niego korzystał. Na całym świecie nikt już nie ma prawa do niego, oprócz mnie i trzech nieszczęśników, którzy odbywają ciężkie roboty na wyspach Andamańskich. A ponieważ wiem, że i oni nie mogliby go używać, więc go zatopiłem nietylko w swojem, ale i w ich imieniu, dowiedzcie się bowiem, że jesteśmy zjednoczeni pod Znamieniem Czterech. Potrafimy dochować przysięgi; pewien jestem, że i oni zrobiliby dla mnie to, co ja dla nich uczyniłem, to jest woleliby raczej wrzucić skarb do Tamizy, aniżeli go oddać rodzinie i przyjaciołom Sholta i Morstona. Czyż myślicie, że dokonaliśmy tego trudnego dzieła dla wzbogacenia tych nędzników? O nie... Skarb jest tam, gdzie leży kluczyk od szkatułki, gdzie spoczywają zwłoki Tonga...
Więzień zrzucił z siebie maskę obojętności: słowa wypływały z jego ust wartkim potokiem, oczy ciskały gromy. Zgrzytał kajdanami ze wściekłością. Był straszny. Patrząc na niego, nie dziwiłem się już, że major Sholto tak się zląkł na wieść, że zbiegły galernik poprzysiągł mu zemstę.
— Zapominasz, że nie znamy powodu waszej nienawiści dla Morstona i Sholta — rzekł Holmes głosem spokojnym. — Zechciej ją nam opowiedzieć, a może i ty na tem zyskasz. Mów tylko prawdę.
Więzień uspokoił się odrazu.
— Chętnie opowiem te niezwykłe dzieje — rzekł. — Choć wiem, że panu zawdzięczam te oto bransoletki, ale żalu do pana nie mam. Grałeś w karty otwarte. Szczęście ci posłużyło, mnie zawiodło. Ot, i kwita. Więc skoro pan chcesz dowiedzieć się, jak było, powiem wszystko, a na Boga przysięgam, że jedno słowo kłamstwa z ust moich nie wyjdzie. Ale postaw mi pan pod rękę szklankę z ginem, bo mi w gardle zasycha... Ot, tak, dziękuję.

Urodziłem się w hrabstwie Worcester, w pobliżu Pershore. Znalazłbyś pan i dziś dużo Smallów w tamtych stronach, gdybyś miał ochotę ich tam poszukać. Nieraz i mnie zdejmowała taka chętka, alem ją tłumił, bo, co prawda, nie przyczyniłem splendoru swojej rodzinie i nie spodziewałem się tam gorącego powitania.
Moi krewniacy byli drobnymi dzierżawcami, ludźmi spokojnymi, bogobojnymi, cieszącymi się ogólnym szacunkiem w okolicy. Ja od lat najmłodszych uchodziłem za nicponia.
Bądź co bądź, w ośmnastym roku przestałem im wstyd robić, bo wplątawszy się w nieczystą sprawę, znalazłem z niej jedno tylko wyjście i wstąpiłem do 3 go pułku grenadyerów, który do Indyj wyruszał. Nie byłem jednak przeznaczony na żołnierza.
Zaledwie nauczyłem obchodzić się z bronią, aż oto pewnego dnia przyszło mi na myśl wykąpać się w Gangesie, choć mnie ostrzegano, że to niebezpiecznie.
Dopłynąłem do połowy rzeki, gdy mnie uchwycił za prawą nogę krokodyl i uciął powyżej kolana, a to tak prędko i zręcznie, jak najlepszy chirurg.
Ze wzruszenia, a także skutkiem upływu krwi, zemdlałem i byłbym utonął, ale nadpłynął mi na pomoc sierżant Holder i wydobył szczęśliwie z toni.
Skutkiem tego wypadku przeleżałem pięć miesięcy w szpitalu, a gdy wreszcie mogłem go opuścić z tą oto drewnianą nogą, przytwierdzoną do biodra, zostałem wykreślony z szeregów, jako niezdatny do służby wojskowej.
W latach dwudziestu zostałem kaleką, niezdolnym do niczego. To nieszczęście nie wyszło mi jednak na złe. Pewien plantator indygo, Abel White, potrzebował dozorcy do swoich plantacyj. Był on przyjacielem naszego pułkownika, który po tym wypadku zajął się żywo moim losem. Pułkownik polecił mnie gorąco p. White.
Ponieważ miałem jeździć konno po plantacyi i zapisywać leniwych robotników, moja noga nie stała mi na przeszkodzie, mogłem bowiem utrzymać się na siodle.
Płacono mi pensyę dobrą; mieszkałem wygodnie, pogodziłem się prędko z myślą, że reszta życia zejdzie mi w tej plantacyi.
Mój pan był bardzo uprzejmy, zachodził nieraz do mojej chaty dla wypalenia fajeczki. Bo to, trzeba wam wiedzieć, że w owych odległych stronach ludzie biali mają dla siebie więcej serca, niż u nas.
Ale szczęście nie sprzyjało mi nigdy na długo. Pewnego poranku, ni ztąd ni zowąd, wybuchł wielki bunt. W wigilię Indyanie wydawali się spokojni, jak baranki. Nazajutrz dwakroć sto tysięcy dyabłów rzuciło się na Europejczyków, zamieniając kraj w istne piekło.
Ale panowie znacie historyę tego powstania lepiej zapewne odemnie, bo nie jestem biegły w książkach i wiem tylko to, na co patrzałem własnemi oczyma.
Nasza plantacya leżała w miejscowości, zwanej Muttra, w pobliżu granicy północno-zachodniej. Co nocy niebo płonęło łunami pożarów. Puszczano z dymem osady kolonistów. Codziennie przesuwały się wojska europejskie, a za niemi wlokły się kobiety i dzieci, dążąc do Agra, gdzie stał najbliższy garnizon.
P. Abel White był człowiekiem niesłychanie upartym. Wbił sobie w głowę, że wieści o buncie są przesadne i że rozruchy uciszą się równie szybko, jak wybuchły. To też choć cała okolica była w ogniu, on siedział spokojnie pod swoją werandą, popijał grog z whisky i palił jedną fajkę po drugiej.
Domyślacie się zapewne, że nie opuściłem mojego pana, trzymał go się także buchalter plantacyjny Dawson, którego żona zajmowała się gospodarstwem Whita. Ale pewnego dnia i na nas spadła burza.
Wczesnym rankiem wyruszyłem na odległą plantacyę a gdym nad wieczorem powracał do domu, ujrzałem w głębi rowu coś, co w pierwszej chwili wydało mi się zawiniątkiem: ale gdym się zbliżył, dreszcz mnie przeniknął: była to żona Dawsona, porąbana na kawałki i już nawpół pożarta przez szakalów.
Opodal, przy samej drodze, leżały zwłoki Dawsona twarzą do ziemi. Bronił się widocznie do ostatniej chwili, bo trzymał w ręku rewolwer z wystrzelonemi nabojami, obok leżały trupy czterech cipayów, których powalił, zanim go zabić zdołali.
Stałem nad temi ciałami, nie wiedząc, co począć ze sobą, gdy nagle ujrzałem kłęby dymu wychodzące z siedziby Abela White.
Zdala widać było krążące dokoła czarne, dzikie postacie. Kilku Indyan dostrzegło mnie; dwie kule świsnęły mi nad uchem. Wówczas, nie namyślając się długo, wpadłem w pobliską dżunglę i oparłem się dopiero o mury Agry.
Lecz i w tem mieście panowały nieporządki. Cały kraj był wzburzony. Gdzie tylko Anglicy zdołali się skupić, zawsze odnosili przewagę, lecz garstka ich była szczupła, kilkuset ludzi musiało się potykać z rozwścieczonemi milionami, albowiem walczyliśmy przeciwko własnym wojskom — piechota, kawalerya i artylerya zwracała przeciwko nam broń, którąśmy obdarzyli jej szeregi.
W Agra skupiony był 3-ci pułk strzelców bengalskich, dwa plutony kawaleryi, jedna baterya piechoty i kilka Sikhsów. Stworzono nadto korpus ochotników, wpisałem się do niego, pomimo nogi drewnianej.
W pierwszych dniach lipca wyruszyliśmy naprzeciw buntownikom i rozgromili ich pod Shahgunge, lecz brak amunicyi zmusił nas do odwrotu.
Zewsząd dochodziły groźne wieści i nie dziw, bo znajdowaliśmy się w samym środku zbuntowanego kraju. Mogliśmy się jedynie oprzeć o Lucknow, odległe od Agry o 300 kilometrów na wschód i o Cownpore, oddalone o tyleż w południowym kierunku.
W całej okolicy mówiono tylko o mordach, pożogach i grabieżach.
Agra jest dużem miastem, zaludnionem fanatykami. Nasza gromadka gubiła się wśród labiryntu wązkich i krętych uliczek. Nasz dowódca postanowił rozłożyć się obozem po drugiej stronie rzeki, w starej cytadeli.
Nie wiem, czyście panowie słyszeli o tym forcie. Jest to najdziwniejsza budowla, jaką widziałem, a Bóg mi świadkiem, że w ciągu swoich wędrówek napatrzyłem się na wiele rzeczy dziwnych.
Naprzód rozmiary tego fortu są olbrzymie; pewien jestem, że jego obwód pokrywa kilka hektarów przestrzeni.
Jedna połowa cytadeli jest nowożytna. Tam umieszczono załogę wraz z kobietami i dziećmi i ukryto amunicyę, ale większa część gmachu pozostała niezamieszkaną. Ta połowa cytadeli jest jednak znacznie mniejszą od drugiej, zupełnie zresztą opuszczonej, gdzie rozpościerają się tylko skorpiony i stonogi. Składa się ona z olbrzymich podwórzy, złączonych krętemi przejściami lub oddzielonych labiryntem korytarzy. Bardzo łatwo się w nich zgubić, to też wchodziliśmy tam ostrożnie i zawsze z pochodniami.
Rzeka oblewa mury cytadeli i broni wstępu do jej frontonu, lecz boki i tyły wychodzą na pola; trzeba więc było strzedz bacznie tych murów tak samo w części nowożytnej, jak i starej.
Ponieważ brakło nam ludzi, więc straże nie były ściśle trzymane. Zorganizowano posterunek centralny i boczny przy każdym otworze muru i postawiono tam po jednym Europejczyku i dwóch krajowców. Zmieniali się co kilka godzin. I na mnie przyszła kolej. Miałem pełnić straż w nocy przy oddalonej furcie, od strony południowo-zachodniej, oddano pod moją komendę dwóch żołnierzy Sikhsów.
Przy lada poruszeniu po za murami miałem wystrzelić na alarm; że jednak posterunek środkowy znajdował się o jakie dwieście metrów od mojego stanowiska i dzielił mnie od niego cały labirynt korytarzy, więc byłem pewien, że w razie napaści pomoc nie zdoła przybyć nam w porę.
Bądź co bądź byłem dumny z powierzonego mi dowództwa. Przez dwie noce zrzędu pełniłem straż z krajowcami.
Było to dwóch drabów o wyrazie twarzy ponurym, Mahomet Singh i Abdullah Chan, obaj starzy żołnierze, którzy bili się przeciw nam pod Chibian-Wallah.
Choć mówili nieźle po angielsku, nie mogłem z nich jednak słowa wydobyć. Całemi nocami siedzieli obok siebie, rozmawiając w swojej gwarze. Ja stałem za bramą i przyglądałem się to rzece, to światełkom miasta, leżącego u nóg moich.
Brzęk tam-tamów, huk bębnów i dzikie wrzaski buntowników nie pozwalały zapomnieć ani na chwilę o niebezpiecznem sąsiedztwie, od którego dzieliła nas tylko rzeka.
Trzeciej nocy niebo było ciemne, padał drobny deszczyk i godziny straży upływały powoli.
Próbowałem kilkakrotnie nawiązać rozmowę z moimi Sikhsami, ale odpowiadali półgębkiem, jakby z łaski.
O drugiej po północy przeszła warta, przerywając tę nudę. Widząc, że nie skłonię towarzyszów do gawędki, wyjąłem fajeczkę z kieszeni i złożyłem karabin na ziemi, aby zapałkę rozniecić.
W tejże chwili obaj Sikhsowie rzucili się na mnie. Jeden chwycił moją broń i przyłożył jej lufę do mego czoła; drugi błysnął mi sztyletem przed oczyma, klnąc się, że mi go w serce zanurzy, jeśli tylko pomocy zawezwę.
Pewien byłem w pierwszej chwili, że ci ludzie są w porozumieniu z buntownikami i że gotuje się napaść; gdyby zaś Cipayowie zdobyli nasz posterunek, cała forteca wpadłaby w ich ręce — kobiety i dzieci doznałyby tego samego losu, co w Cownpore.
Panowie pomyślicie zapewne, że się przechwalam, daję wam jednak słowo, że w owej chwili, mimo grożącego mi sztyletu, otwierałem już usta, aby zaalarmować posterunek centralny.
Drab, nachylający się nademną, odgadł widocznie moje myśli, gdyż szepnął mi do ucha:
— Milcz. Cytadeli nic nie grozi. Buntownicy po tamtej stronie rzeki.
Czułem, że mówi prawdę, a w oczach jego widziałem, że gdybym pisnął, padnę trupem. To też postanowiłem milczeć i dowiedzieć się, czego chcą odemnie.
— Słuchaj, Sahibie — odezwał się wyższy drab, ten którego zwano Abdullahem Chanem — musisz albo z nami trzymać, albo zaprzysiądz milczenie. Przysięgnij na wasz krzyż chrześciański, że oddasz się nam z ciałem i duszą, inaczej twoje zwłoki rzucimy do rowu, a sami przejdziemy do buntowników. Wybieraj: śmierć lub życie. Dajemy ci trzy minuty do namysłu. Czas nagli, wszystko musi być skończone, zanim drugi patrol przejdzie.
— Na co się mam namyślić? — spytałem. — Nie powiedzieliście mi nawet, czego chcecie odemnie. Uprzedzam was jednak, że jeśli knujecie spiski przeciwko bezpieczeństwu cytadeli, to się z wami nie połączę. Zanurzcie mi odrazu sztylet w serce i niech się to skończy.
— Bezpieczeństwo fortu nie ma nic wspólnego z tą sprawą — odparł Abdullah Chan. — Chcemy ułatwić ci pozyskanie tego, po co twoi bracia przyjeżdżają do nas, to jest bogactwa. Jeżeli zgodzisz się pójść z nami dziś wieczorem, przysięgniemy ci na ten nagi sztylet, a takiej klątwy żaden Sikh nie złamał, że ci oddamy rzetelnie twój udział, to jest czwartą część skarbu.
— Cóż to za skarb? — spytałem. — I ja chciałbym się wzbogacić tak samo, jak i wy; powiedzcież mi, jak się wziąć do tego.
— Naprzód przysięgnij na głowę twojego ojca, na honor twojej matki, na wasz krzyż chrześciański, że nie powiesz ani jednego słowa, nie dasz ani jednego znaku, który mógłby nam zaszkodzić.
— Przysięgam, pod warunkiem jednak, że cytadela szwanku przez to nie poniesie.
— A więc ja i mój towarzysz przysięgamy również, że dostaniesz czwartą część skarbu, który będzie podzielony na równe części między nas czterech.
— Ależ jest nas tylko trzech — zawołałem.
— Dost Akbar musi także otrzymać swoją część. Ale opowiem Sahibowi całą historyę. Mamy czas. Pilnuj wrót, Mahomecie Singh, a jak się kto będzie zbliżał, daj nam to znać. Słuchaj-że teraz, Sahibie. Wyjawiam ci to dla tego, że wiem, iż wy biali potraficie dochować przysięgi i pewien jestem, że możemy liczyć na ciebie. Gdybyś był Hindusem, choćbyś się klął na wszystkie fałszywe bogi, zapełniające ich świątynie, krew twoja bryznęłaby na mój sztylet, a twój trup wpadłby do fosy. Ale Sikh umie ocenić Anglika, tak jak Anglik Sikha ocenia. Otwórz więc uszy i słuchaj, co ci powiem.
W prowincyach północnych żyje radża, który ma niewielkie wprawdzie posiadłości w ziemi, ale bogactwa olbrzymie. Jest to człowiek nikczemny i chciwy; zamiast wydawać złoto, chowa je zazdrośnie.
Kiedy bunt wybuchł, ów radża próbował ująć sobie i lwa i tygrysa, chciał i z Anglikami i z Cipayami żyć w zgodzie, ale niebawem słysząc zewsząd o porażce białych, ocenił, że wybiła dla nich ostatnia godzina.
Jednak jako człowiek przezorny, tak się urządził, aby jakikolwiek będzie skutek walki, zachować przynajmniej część swoich bogactw.
Ukrył złoto i pieniądze w podziemiach swego pałacu, potem w żelazną szkatułkę włożył mnóstwo drogich kamieni, najpiękniejszych brylantów, rubinów, najdroższe perły ze swego skarbca i oddał tę szkatułkę wieczorem słudze, polecając mu, aby podążył do cytadeli w Angra i pod przebraniem kupca pozostał w jej murach, aż dopóki się kraj nie uspokoi.
W ten sposób, gdyby buntownicy odnieśli przewagę, radża zachowałby swoje złoto i pieniądze, a gdyby zwyciężyli Anglicy, to pozostałyby mu przynajmniej klejnoty.
Tak się rozporządziwszy, ów nędznik stanął po stronie Cipayów, którzy w tamtych stronach biorą górę.
Otóż, powiedz mi, Sahibie, czy takie postąpienie nie zasługuje na karę? Czy nie słusznie pragniemy, aby te skarby przeszły w ręce wiernych?
Mniemany kupiec podróżuje pod nazwą Achmeta, jest obecnie w Agra i chciałby się dostać do fortecy. Mój brat mleczny, Dost Akbar, wtajemniczony w ten sekret, towarzyszy mu wszędzie i obiecał, że dziś w nocy, przez te oto wrota, wprowadzi go do fortecy.
Skoro ów sługa radży nadejdzie, Mahomet Singh i ja przyjmiemy go należycie. Miejsce jest odosobnione, nikt nie dowie się o niczem.
Achmet zniknie ze świata, a my posiądziemy skarb nikczemnego radży.
— Cóż ty na to powiadasz, Sahibie?
Zamyśliłem się.
Oczywiście, gdyby się to działo w hrabstwie Worcester, wśród porządnych ludzi, którzy mnie wychowali, przyjąłbym taką propozycyę z oburzeniem.
W warunkach normalnych życie ludzkie wchodzi w rachubę; ale gdy ognisko domowe daleko, gdy się patrzy na ciągły przelew krwi i łunę pożarów, to człowiek zmienia swoje zwykłe poglądy.
Prawdę powiedziawszy, to w owej chwili tyle się troszczyłem o życie Achmeta co o źdźbło słomy, lecz natomiast opowiadanie o skarbie przejęło mnie bardzo żywo.
Myślałem, cobym też mógł dostać za te drogie kamienie; wyobrażałem sobie, jak się zdziwi moja rodzina, jeśli ujrzy dawnego nicponia, jakim byłem przed wyjazdem, powracającego do kraju z kieszeniami pełnemi złota.
Widząc, że milczę, Abdullah Chan sądził, że się waham i począł nalegać.
— Zastanów się Sahibie — mówił — jeśli ten człowiek wpadnie w ręce komendanta, to zostanie rozstrzelany, a rząd angielski skonfiskuje wszystkie kosztowności. Nikt na tem nie zyska. Skoro więc ten skarb może się nam dostać, czemuż gardzić taką sposobnością? Te klejnoty nas wzbogacą, dadzą nam szczęście i władzę. Możemy je pozyskać, nie narażając skóry. Wszystko nam sprzyja. Szaleństwem byłoby zmarnować taką gratkę. A więc, jakżeś się namyślił, Sahibie? Czy do nas przystajesz? Czy mamy cię uważać za wroga?
— Jestem waszym ciałem i duszą — odparłem.
— No, to i dobrze — oświadczył, oddając mi mój karabin. — Widzisz, że mamy do ciebie zaufanie i że wierzymy w twoją przysięgę, tak jak ty możesz polegać na naszej. Czekajmy więc cierpliwie na mojego brata mlecznego i kupca.
— Czy twój brat mleczny wie o waszych zamiarach? — spytałem.
— To on wszystko obmyślił i ułożył — brzmiała odpowiedź. — No, a teraz idźmy do wrót i strzeżmy ich z Mahometem Singhem.
Deszcz padał bezustanku, był to bowiem początek słotnej pory; ciemne chmury przysłaniały niebo; nic nie było widać o kilka kroków przed nami.
Przed wrotami ciągnęła się fosa, lecz w kilku miejscach była sucha, tak, iż można było przebyć ją łatwo.
Doznawałem dziwnych uczuć, stojąc pomiędzy tymi dwoma dzikimi Indyanami, czyhającymi na nieszczęśnika, który szedł na śmierć niechybną.
Nagle dostrzegłem światełko ślepej latarki po drugiej stronie fosy. Światełko zmierzało ku nam.
— To oni! — zawołałem.
— Krzykniesz: „Kto tam!“ Sahibie — szepnął mi Abdullah. — Trzeba w nim uśpić czujność. Potem wydasz nam rozkaz, abyśmy go wprowadzili do fortecy, a my już swoje zrobimy. Ty, Sahibie, będziesz przez ten czas pilnował, żeby nikt nie nadszedł. Miej latarkę w pogotowiu, aby się przekonać, czy to ten, o którego nam chodzi.
Światełko zbliżało się coraz bardziej, wreszcie dostrzegłem wyraźnie dwie postacie, odrzynające się na tle nocy po drugiej stronie fosy.
Pozwoliłem im spuścić się w rów, wygramolili się na drugą stronę. Ja patrzałem na to w milczeniu. Dopiero gdy stanęli przy bramie, spytałem:
— Kto tam?
— Przyjaciele — brzmiała odpowiedź.
Skierowałem na nich światło swojej latarki.
Na przedzie kroczył olbrzymi Sikh z czarną brodą, spływającą aż za pas. Nie widziałem jeszcze takiego olbrzyma, nawet w budach jarmarcznych.
Drugi był mały, pękaty, na głowie miał żółty turban i niósł jakiś pakiet, owinięty w żółtą materyę.
Widocznie strach go zdejmował, bo mu ręce drżały, jak w febrze i oczy latały niespokojnie.
Teraz dopiero myśl o morderstwie przejęła mnie wstrętem i zgrozą, ale przypomniałem sobie skarb i serce skamieniało w mej piersi.
Ujrzawszy przed sobą Europejczyka, pękaty człowieczek wydał okrzyk radości.
— Broń mnie, Sahibie — zawołał, podbiegając do mnie — weź pod opiekę nieszczęśliwego kupca Achmeta. Przebyłem cały kraj Razpootona, aby się schronić w cytadeli w Agra. Po drodze okradli mnie, wybili, doznałem wielu krzywd, dlatego tylko, że jestem wiernym przyjacielem Anglików. Błogosławiony dzień, w którym znalazłem się znowu w miejscu bezpiecznem wraz z mojem szczupłem mieniem.
— Cóż tam niesiesz? — spytałem.
— Żelazną szkatułkę — odparł — jest w niej kilka pamiątek rodzinnych bez żadnej wartości, lecz dla mnie drogich. Nie jestem ja jednak żebrakiem. Mogę zapłacić za schronienie.
Nie miałem odwagi podtrzymywać dłużej tej rozmowy. Wpatrując się w tę twarz wystraszoną a poczciwą, srogie czyniłem sobie wyrzuty i nie mogłem oswoić się z myślą, że ten człowiek za chwilę padnie ofiarą zdrady.
Trzeba było jednak z tem skończyć.
— Prowadźcie go do głównego posterunku — zawołałem.
Dwaj Sikhowie wzięli go między siebie, olbrzym szedł z tyłu. W ten sposób weszli pod sklepienie jednego z licznych korytarzy.
Pozostałem na miejscu, wsłuchując się w odgłos ich kroków. Nagle zapanowała cisza, potem doleciały mnie szepty, za chwilę usłyszałem szamotania, wreszcie bieg przyśpieszony.
Podniosłem latarnię. Włosy zjeżyły mi się na głowie.
Mały człowieczek pędził, jak wiatr, olbrzymi Sikh gnał za nim z podniesionym sztyletem.
W życiu swojem nie widziałem, aby kto biegł tak szybko.
Gdyby zdołał dotrzeć do fosy, byłby ocalony.
Ogarniało mnie już współczucie, ale pomyślałem znowu o skarbie i znowu stałem się twardy, jak kamień.
W chwili gdy nieszczęśliwy zrównał się ze mną, rzuciłem mu karabin między nogi. Potknął się i upadł. Zanim się podniósł już Sigh go dopędził i zanurzył mu sztylet w plecy raz i drugi.
Nieszczęśliwy ani pisnął, nie drgnął nawet. Zdaje mi się, że już padając, ducha wyzionął.
Widzicie, że dotrzymuję słowa. Opowiadam wam wszystko, jak było, nawet to, co na moją niekorzyść przemawia.






ROZDZIAŁ XIII.
Skarb.

Jonatan Small przerwał sobie na chwilę i ręką, okutą w kajdanki, sięgnął po szklankę.
Patrzałem na niego ze wstrętem. Pomijając już jego współudział w tej zbrodni, oburzającą była obojętność, z jaką o niej opowiadał.
Na twarzach Sherlocka Holmes i Jonesa obok ciekawości malowało się także obrzydzenie. Small musiał to spostrzedz.
— Źle postąpiłem, przyznaję — ciągnął dalej — ale chciałbym też wiedzieć, ilu ludzi na mojem miejscu, mając do wyboru: zdobycie skarbu lub utratę życia, wybrałoby to ostatnie. Zresztą z chwilą, gdy Achmet przekroczył progi fortecy, chodziło o moją skórę lub o jego. Gdyby był umknął, cała sprawa wyszłaby na jaw, stawionoby mnie przed sąd wojenny i zostałbym z pewnością rozstrzelany.
— Mów dalej — rzekł Holmes ostro.
— Otóż Mahomet Singh pozostał przy bramie na straży, ja zaś z Abdullahem i Akbarem odciągnęliśmy zwłoki do miejsca upatrzonego już z góry przez Sikhów. Było to puste podwórze, do którego wiódł kręty korytarz. Dokoła mury zapadały w gruzy, a pośrodku było wklęśnięcie, jakby grób naturalny.
Tu złożyliśmy trupa Achmeta i okrywszy go płaszczem, wróciliśmy do skarbu.
Leżał on na miejscu, gdzie wypadł z rąk wiernego sługi. Była to sama szkatułka, którą macie teraz przed oczyma. Kluczyk uwiązany był na jedwabnym sznurku do rzeźbionego misternie ucha. Otworzyliśmy szkatułkę i w świetle latarni przed oczyma naszemi zabłysły cudne kamienie, takie, o jakich opowiadają bajki.
Był to widok istotnie czarodziejski. Nasyciwszy się nim, wyjęliśmy wszystkie klejnoty ze szkatułki i przeliczyliśmy je starannie.
Było sto czterdzieści trzy brylanty najpiękniejszej wody, między innemi „Wielki Mogoł,“ jeden z dwóch największych brylantów na świecie; dalej ośmdziesiąt siedm szmaragdów, sto sześćdziesiąt rubinów, dwieście dziesięć szafirów, sześćdziesiąt agatów, mnóstwo turkusów i innych kamieni, których nawet nazwy podówczas nie znałem. Wreszcie naliczyliśmy trzysta pięknych pereł, z tych dwanaście było oprawnych w złotą koronę.
Muszę tu dodać, że owego klejnotu brakło, gdym przed kilku dniami odzyskał szkatułkę.
Po przeliczeniu naszych bogactw, włożyliśmy je znowu do szkatułki i powrócili do Mahometa Singh, aby mu je pokazać. Następnie związaliśmy się wszyscy straszną przysięgą wierności zobopólnej.
Postanowiliśmy ukryć nasz skarb w miejscu bezpiecznem i czekać aż kraj się uspokoi, wówczas mieliśmy przystąpić do podziału.
Taka cierpliwość była konieczną, gdyby bowiem znaleziono przy nas klejnoty, obudziłoby to podejrzenia.
Po długiej naradzie powróciliśmy na podwórze, gdzie były pogrzebane zwłoki naszej ofiary i ukryliśmy nasz skarb w najlepiej zachowanej części muru.
Zapamiętaliśmy dobrze to miejsce; nazajutrz skreśliłem cztery plany, a na każdym wypisałem: „Znamię czterech,“ gdyż poprzysięgliśmy, że żaden z nas nie będzie działał na własną rękę, lecz że wspólnie skarb odgrzebiemy.
Nie uchybiłem też nigdy tej przysiędze.
Zbytecznem wam opowiadać, moi panowie, jak się skończył bunt w Indyach.
Gdy Wilson opanował Delhi, opór krajowców stał niemożliwym. Przybyły znaczne posiłki i Nana Sahib zmuszony został przejść przez granicę. Kolumna, pod dowództwem pułkownika Greathead, dotarła aż do Agra i wypędziła ztamtąd Pandiesów.
Pokój zdawał się przywróconym; to też my, czterej wspólnicy, spodziewaliśmy się, że nadszedł wreszcie czas, w którym będziemy mogli dokonać podziału naszych bogactw i podążyć każdy w swoją stronę. Lecz te nadzieje rozwiały się nagle. Pewnego pięknego dnia zaaresztowano nas pod zarzutem morderstwa.
Oto co się stało: radża powierzając swój skarb Ahmetowi, sądził, że liczyć na niego może, ale mieszkańcy Wschodu są nieufni, to też kazał drugiemu słudze strzedz pierwszego, iść ślad w ślad za Achmetem, jak jego cień i nigdy go z oczu nie tracić.
Wieczorem, w którym dokonane zostało morderstwo, ów człowiek widząc, iż rzekomy kupiec wchodzi przez furtę, pewien był, że znalazł schronienie w cytadeli; nazajutrz zdołał sam wtargnąć w jej mury, nie mógł jednak odnaleźć śladów Achmeta. Wydało mu się to dziwnem i ze swoich wątpliwości zwierzył się przed jednym z sierżantów, który złożył o tem raport komendantowi fortecy.
Zarządzono natychmiast śledztwo, które doprowadziło do wykrycia zwłok.
Dla tego to zostaliśmy aresztowani w chwili, gdy nam się zdawało, że już skarb w ręku trzymamy. Stawiono nas przed sąd pod zarzutem morderstwa, na tej podstawie, że jeden towarzyszył zamordowanemu, a trzej inni pełnili straż przy owej furcie.
W toku procesu nie było mowy o klejnotach, gdyż przez ten czas radża został zrzucony ze swego księstwa i poszedł na wygnanie, a wierny sługa razem z nim. Udowodniono nam, że myśmy to przestępstwo spełnili. Trzej Sikhowie skazani zostali na dożywotnie ciężkie roboty, a ja na śmierć, lecz mi złagodzono karę i dzieliłem dolę swoich wspólników.
Nasze położenie było dziwnem: musieliśmy ciągnąć taczki, znosić wszelkie upokorzenia, bez nadziei ucieczki, choć każdy z nas był posiadaczem olbrzymiej fortuny, któraby mu pozwalała mieszkać w pałacu, mieć mnóstwo służby i prowadzić życie zbytkowne.
Musieliśmy jadać suchy chleb z ryżem i popijać go wodą, wówczas gdy bogactwa i wszelkie zaszczyty, które można nabyć za cenę złota, czekały nas w jamie, gdzie skarb leżał ukryty.
Myśl ta doprowadzała mnie do wściekłości, bywałem nieraz blizkim obłędu, lecz krzepiłem się nadzieją, że jednak skarb nas nie ominie.
Zdało mi się wreszcie, że wybiła dla mnie godzina wyzwolenia. Z Agra wyprawiono nas do Madrasu, a ztamtąd na wyspę Blair, w archipelagu Andamańskim.
Jest to miejscowość odludna, niezdrowa, w której grasują ludożercy, czyhający tylko na żywe mięso. Zdobywają je, godząc zatrutemi strzałami w swoje ofiary.
Przez cały dzień byliśmy zajęci kopaniem, sadzeniem itd., lecz wieczorami udzielano nam swobody, kilkakrotnie zdarzyło mi się w owej porze oddawać usługi doktorowi tej kolonii. Potrafiłem pozyskać jego łaski, dzięki czemu wyrobił mi pewne przywileje.
Moja sytuacya materyalna polepszyła się znacznie, a przytem nauczałem się przyrządzać lekarstwa i zdobyłem pewne wiadomości medyczne, co miało mi posłużyć do wyzwolenia, jak to się dowiecie niebawem.
Doktor Somerton był hulaką, to też młodzi oficerowie zbierali się często u niego na karty.
Sala, w której przyrządzałem leki, przylegała do drugiej, gdzie grywano; pomiędzy obu salami było nawet małe okienko. W chwilach smutku przerywałem nieraz robotę, gasiłem lampkę i słuchałem rozmowy, interesowała mnie też partya. Ja sam grywać lubię, więc chętnie przyglądałem się grającym.
Do stolika zasiadali zwykle major Sholto, kapitan Morston, porucznik Bromley (wszyscy trzej służący w korpusach złożonych z krajowców), dalej mój doktor i kilku jeszcze urzędników kolonii karnej, szczwanych lisów.
Niebawem zrobiłem ciekawe spostrzeżenie, a mianowicie, że wojskowi wciąż przegrywali, a wygrywali cywilni. Nie chcę jednak przez to powiedzieć, że ci ostatni pomagali trafowi. Urzędnicy osady karnej od chwili przybycia na półwysep Andamański grywali w karty od rana do wieczora, wprawili się też bardzo i nie ryzykowali się nigdy niepotrzebnie.
Oficerowie przeciwnie, grywali jedynie dla zabicia czasu i rzucali karty bez zastanowienia.
Z dniem każdym fundusze ich topniały, a im bardziej przegrywali, tem większej nabierali ochoty do kart.
Szczęście najmniej dopisywało majorowi Sholto. Z początku zwykł był płacić różnicę złotem i banknotami, ale niebawem musiał wystawiać weksle, i to na grube sumy. Chwilami odegrywał się, jak gdyby po to tylko, żeby nabrać otuchy, potem szczęście odwracało się od niego znowu i wplątywał się coraz gorzej. Całemi godzinami chodził pochmurny, wreszcie zaczął pić aż do utraty przytomności.






ROZDZIAŁ XIX.
Zdrajca.

Pewnej nocy major Sholto przegrał więcej jeszcze, niż zwykle.
Siedziałem właśnie w mojej komórce, gdy wyszedł wraz z kapitanem Morstonem, dążąc do wspólnego mieszkania. Byli ze sobą w wielkiej przyjaźni i nie rozstawali się nigdy.
— Moja karyera już skończona — mówił. — Będę musiał z wojska wystąpić. Nie pozostanie mi, jak utopić się w morzu.
— Cóż znowu, stary — odparł Morston, klepiąc go po ramieniu. — I ja także przebyłem ciężkie chwile... a jednak...
Tyle tylko podsłuchałem, ale dało mi to dużo do myślenia.
W kilka dni potem spotkałem majora Sholto, błądzącego nad wybrzeżem. Skorzystałem ze sposobności, aby zbliżyć się do niego.
— Panie majorze — zacząłem — chciałbym pana poprosić o radę.
— O cóż ci chodzi, Small? — rzekł, wyjmując z ust cygaro.
— Oto moja sprawa w dwóch słowach. Wiem, gdzie jest ukryty pewien skarb, wartości conajmniej dwunastu milionów. Sam skorzystać z niego nie mogę. Pomyślałem, że należałoby powierzyć moją tajemnicę władzom, że takiem postąpieniem uzyskałbym może swobodę.
— Dwanaście milionów! — wyjąkał osłupiały major, przyglądając mi się uważnie, aby się przekonać, czy nie żartuję.
— Ależ tak, dwanaście milionów conajmniej — powtórzyłem — skarb składa się z samych drogich kamieni i pereł. Dość się schylić, aby go zagarnąć. A najważniejsza, że właściciel tego skarbu, jako wyjęty z pod prawa, nie może się o niego upomnieć, tak, iż posiądzie go ten, kto pierwszy na nim rękę położy.
— A zatem rząd — mruknął major, ale wypowiedział te słowa takim głosem, iż byłem pewny, że pokusa zwycięży.
— Więc pan major znajduje, że powinienbym wyjawić to generał-gubernatorowi? — pytałem z udanym spokojem.
— No, no, nie trzeba nigdy śpieszyć z decyzyą w ważnych sprawach, żeby tego potem nie żałować. Opowiedz mi, Small, jak się rzeczy mają, powiedz całą prawdę.
Uczyniłem mu wyznanie z małemi zmianami, tak, aby nie mógł się domyślić, gdzie skarb został ukryty. On milczał, ale po wyrazie jago twarzy widziałem, że walczy ze sobą.
— Ciekawa historya — rzekł wreszcie — nie trzeba o tem mówić nikomu. Wrócę tu niebawem i pogadamy jeszcze w tej sprawie.
Po dwóch dniach przybył wśród nocy i przyprowadził swojego przyjaciela.
— Chciałbym — szepnął — aby kapitan Morston usłyszał tę historyę z własnych ust twoich.
Powtórzyłem moje opowiadanie.
— Przekonałeś się, Morstonie — rzekł Sholto — że ze słów tych wieje prawda. Cóż, gotów jesteś rzucić się w to przedsięwzięcie?
Kapitan skinął głową.
— A więc słuchaj, Small — mówił do mnie major. — Rozmawialiśmy długo z moim przyjacielem o tem, coś mi wyjawił i doszliśmy do przekonania, że to sprawa czysto osobista, nie tycząca się nikogo, oprócz ciebie i że niepotrzeba w nią władz wtajemniczać. Możesz sam rozstrzygać, co z tym skarbem uczynić. Chodzi teraz o to, ile żądasz za wyjawienie swego sekretu. Gotowiśmy wziąć tę sprawę w nasze ręce, jeśli podasz warunki przystępne.
Starał się mówić spokojnie, obojętnie, lecz w jego oczach widziałem chciwość i podniecenie gorączkowe.
— W mojem położeniu nie mogę być wymagającym — odparłem, siląc się także na spokój pozorny, choć i ja byłem wzburzony. — Przedewszystkiem chciałbym, żebyście nam panowie pomogli do ucieczki. Wówczas przyjmiemy was do współki i ofiarujemy piątą część skarbu.
— Hm! piąta część! To niewiele.
— Przypadnie jednak po milionie dwakroć sto tysięcy na każdego z panów.
— Ale jakże zdołamy wam dopomódz do ucieczki? Rozumiesz sam, żeś postawił warunek niewykonalny.
— Bynajmniej — odparłem — obmyśliłem już nawet wszystko do najdrobniejszych szczegółów. Widzę jedną tylko przeszkodę, a mianowicie trudność w pozyskaniu statku, któryby mógł odbyć daleką wyprawę i w zdobyciu żywności. Otóż w Kalkucie lub Madras możnaby wyszukać mały yacht, taki, jakiego nam potrzeba. Sprowadźcie go nam, panowie, odpłyniemy wśród nocy, a potem wysadzicie nas na jakibądź brzeg indyjski. Niczego więcej od was nie żądamy.
— Gdybyś był przynajmniej sam jeden — kusił mnie major.
— Nie, wyswobodzicie nas wszystkich czterech lub żadnego — odparłem. — Przysięgliśmy, że będziemy zawsze działali wspólnie, i przysięgi nie złamię.
— Widzisz, Morstonie — rzekł Sholto — Small potrafi słowa dotrzymać. Nie opuszcza swoich przyjaciół. Zdaje mi się, że i my możemy mu zaufać.
— Brzydka to sprawa — odparł kapitan — jednak masz słuszność: te pieniądze mogłyby nas wyratować.
— A zatem Small — rzekł major — wydobędziemy ztąd ciebie i twoich wspólników — ale wpierw musimy się upewnić, żeś prawdę powiedział. Wyjaw nam, gdzie szkatułka została ukryta; poproszę o urlop, wsiądę na okręt, odpływający ztąd raz na miesiąc do Indyj, i tam przeprowadzę badanie i przekonam się, czyś prawdę powiedział.
— Nie tak prędko — rzekłem, stając się tem spokojniejszy, im mój towarzysz bardziej się zapalał. — Muszę uzyskać zezwolenie swoich trzech towarzyszów. Mówiłem już wam, że działamy zawsze za wspólną zgodą.
— Co za głupota! — zawołał. — Skorośmy się porozumieli, co nam do tych czarnych dyabłów?
— Mniejsza o kolor ich skóry — obstawałem. — Są moimi wspólnikami, i nie opuszczę ich w żadnym razie.
Nastąpiło drugie spotkanie, na którem byli obecni Mahomet Singh, Abdullah Chan i Dost Akbar. Po długiej konferencyi zawarliśmy taki układ: Mieliśmy wręczyć każdemu z oficerów po jednym planie fortecy w Agra ze wszystkiemi wskazówkami, potrzebnemi do odszukania skarbu. Major Sholto miał pierwszym odpływającym okrętem wyruszyć do Indyj, zwiedzić fortecę w Agra i przekonać się, czy szkatułka jest na miejscu; poczem miał wynająć mały yacht, zaopatrzyć go w prowianty i wysłać na wody naszego archipelagu, a po naszej ucieczce miał powrócić i objąć znowu służbę.
Następnie kapitan Morston miał wziąć urlop i połączyć się z nami w Agra, gdzie mieliśmy podzielić się skarbem i wręczyć kapitanowi dział majora.
Zobowiązaliśmy się najstraszniejszemi przysięgami, że dotrzymamy warunków układu.
Cała noc zeszła mi na sporządzaniu planów; nad ranem obydwa były już gotowe i zaopatrzone „znamieniem czterech,“ to jest czterema podpisami: Abdullaha, Akbara, Mahometa i moim.
Moja długa historya znużyła już panów zapewne — ciągnął dalej Small. — Pan Jones chciałby już jaknajprędzej widzieć mnie pod kluczem. Postaram się więc opowiadanie skrócić.
Ten łotr Sholto wyruszył do Indyj, ale nie powrócił wcale. Wkrótce potem kapitan Morston pokazał nam jego nazwisko na liście pasażerów, którzy odpłynęli do Anglii. Umarł mu stryj, pozostawiając znaczny majątek, co czyni jego zdradę tem sromotniejszą.
Morston wystąpił ze służby. Jak tylko mógł podążył do Agra, lecz skarbu już tam nie znalazł. Nędznik Sholto ukradł go, nie spełniwszy ani jednego z podanych mu przez nas warunków.
Odtąd żyłem tylko dla zemsty. Myślałem o niej we dnie; śniła mi się po nocach. Stało się to poprostu zmorą. Jedynem mojem dążeniem było: uciec, odnaleźć Sholta i udusić go własnemi rękoma. Sam skarb nawet zajmował w mej myśli rolę podrzędną; chęć zemsty pochłonęła wszystkie inne uczucia.
Mam dużo silnej woli i wytrwałości. Ile razy chciałem czego dopiąć, zawsze postawiłem na swojem. Upłynęły jednak długie lata, zanim zdołałem zaspokoić swoją żądzę odwetu.
Wspominałem już panom, żem zdobył trochę wiadomości medycznych. Pewnego dnia — a właśnie doktor Somerston był wówczas chory obłożnie — oddział galerników napotkał w lesie młodego Andamańczyka. Dogorywał już i schronił się w miejscu zacisznem, aby tam wydać ostatnie tchnienie.
Postanowiłem go wyleczyć; po dwóch miesiącach był zdrów, jak ryba. Powziął dla mnie wdzięczność bezmierną, nie chciał już wracać do swoich lasów i chodził za mną, jak cień.
Nauczyłem się kilku słów jego gwary, co zwiększyło jeszcze jego przywiązanie do mnie.
Tonga — tak mu było na imię — był właścicielem ogromnej łodzi, którą umiał wybornie kierować. Zczasem, przekonawszy się, że jest mi oddany ciałem i duszą, zacząłem snuć plany ucieczki przy jego współudziale. Wspomniałem mu o nich; z wielką radością obiecał, że mi dopomoże.
Postanowiliśmy, że pewnej nocy podpłynie ze swą łodzią do starej, opuszczonej przystani, gdzie nie stawiano nigdy straży i gdzie łatwo mogłem dotrzeć. Poleciłem mu wystarać się o kilka worków skórzanych z wodą i o zapas orzechów kokosowych, oraz bananów.
Ten mały Tonga był wiernym, jak pies; trudno było o pewniejszego przyjaciela.
To też w dniu oznaczonym łódź jego czekała na mnie w przystani. Na nieszczęście jednak, strażnik krążył w pobliżu — był to wielki nicpoń, który nie ominął był żadnej sposobności, aby pastwić się nademną. Zawsze sobie obiecywałem, że się na nim pomszczę i oto los stawiał go na mojej drodze, abym mógł przed opuszczeniem wyspy spłacić swój dług zemsty.
Stał przy brzegu z karabinem na ramieniu. Chciałem mu kamieniem łeb roztrzaskać, ale nie było kamienia w pobliżu. Wówczas przyszła mi myśl dziwaczna: wszak miałem gotową broń w swojej drewnianej nodze. Korzystając zatem z ciemności, usiadłem, wyjąłem kulę z uda i jednym susem rzuciłem się na swoją ofiarę.
Zmierzył do mnie z karabinu, lecz w tejże chwili padł z czaszką rozbitą.
Uderzyłem tak silnie, że aż ślad pozostał na kuli.
Upadliśmy obydwaj, gdyż nie mogłem na jednej nodze się utrzymać, lecz gdym się wreszcie podniósł, zobaczyłem, że mój przeciwnik nie rusza się.
Podbiegłem co tchu do łodzi. W godzinę potem byliśmy już na pełnem morzu.






ROZDZIAŁ XV.
Zemsta.

Tonga zabrał ze sobą wszystko, co posiadał, a więc broń, posążki bogów itd. Miał między innemi długą lancę bambusową i watę, wyrobioną z włókien kokosowego orzecha. Z tych dwóch przedmiotów zrobiłem maszt i żagiel.
Przez dziesięć dni pędziły nas wiatry, gdzie Bóg da; jedenastego dnia zabrał nas okręt, wiozący z Singapore do Dżedda transport pielgrzymów malajskich.
Było to dziwne zbiorowisko, lecz obaj z Tongą staraliśmy się żyć w zgodzie z tymi ludźmi; mieli oni zresztą jeden wielki przymiot: pozostawiali nas w spokoju i o nic nie pytali.
Gdybym wam chciał opowiadać wszystkie nasze przygody, słońce wschodzące zajrzałoby nam w oczy, nimbym skończył. Powiem więc tylko, że błąkaliśmy się długo po świecie, nie mogąc jakoś dotrzeć do Londynu. Nie zaniechałem jednak ani na chwilę swojego przedsięwzięcia. Co nocy śnił mi się Sholto i zabijałem go nieraz we śnie.
Wreszcie — lat tema trzy czy cztery — przybiliśmy do Anglii. Łatwo mi przyszło odszukać miejsce pobytu tego łotra; próbowałem się dowiedzieć, czy już swój skarb spieniężył, czy też pozostawił go nietkniętym. W tym celu zawiązałem znajomość z pewną osobą, która mogła mi się przydać. Nie wymieniam jej, nie chcąc, aby ktokolwiek miał przykrości z mego powodu.
Niebawem stwierdziłem, że skarb jest jeszcze w rękach Sholta. Wtedy rozmaitemi sposobami próbowałem do niego dotrzeć, ale był bardzo nieufny i kazał się strzedz dwom atletom zawodowym, obu synom i swemu Khitmutgarowi.
Pewnego dnia wszelako doniesiono mi, że umiera. Pobiegłem natychmiast w stronę mieszkania, wtargnąłem do ogrodu: sama myśl, że mógł w ten sposób uniknąć mojej zemsty, doprowadzała mnie do szaleństwa. Wsunąłem głowę w okno i ujrzałem go leżącego na łóżku; synowie siedzieli przy nim. Chciałem wpaść do pokoju, stoczyć z nimi walkę, gdy nagle ujrzałem, że mu twarz sztywnieje. Zrozumiałem, że już ducha wyzionął.
Tejże nocy dostałem się do jego pokoju, przerzuciłem wszystkie papiery, w nadziei, że dowiem się z nich, gdzie skarb został ukryty.
Nie znalazłszy nic zgoła, uciekłem z wściekłością w sercu, pozostawiając symbol zemsty. Skreśliłem „Znamię Czterech.“ Kartkę z temi słowami przypiąłem na piersiach trupa.
Czyniąc to, dawałem wyraz nietylko swoim własnym uczuciom, ale i swoich wspólników.
W owym czasie zarabiałem na życie, oprowadzając Tongę po jarmarkach i pokazując go jako Murzyna ludożercę.
Jadł surowe mięso i tańczył wojenny taniec swego plemienia.
Codziennie nad wieczorem mieliśmy pełen kapelusz miedziaków. Nie spuszczałem jednak z oka Pondichery Lodge.
Szukano tam ciągle skarbu; przez kilka lat nie dowiedziałem się niczego nowego, dochodziły mnie tylko wieści o poszukiwaniach daremnych.
Wreszcie pożądany od tak dawna fakt spełnił się. Skarb został odnaleziony; ukryto go pod samym dachem nad laboratoryum chemicznem Bartłomieja Sholto.
Poszedłem natychmiast na zwiady, ale się przekonałem, że ze swoją drewnianą nogą nie zdołam się wgramolić tak wysoko.
Objaśniono mnie jednak, że w dachu otwiera się klapa, dowiedziałem się także, o której p. Sholto schodzi na obiad.
Utworzyłem więc plan, który wydał mi się łatwym do wykonania przy pomocy Tongi.
Zabrałem ze sobą karzełka, opasawszy go długim sznurem; miał mi go spuścić, gdy się na górę dostanie.
Wdrapał się, jak kot po murze. Na swoje nieszczęście Bartłomiej Sholto znajdował się jeszcze w laboratoryum.
Tonga sądził, że mi się przysłuży, kładąc go trupem; gdym wszedł po sznurze na górę, chodził po pokoju, jak paw, uszczęśliwiony z dokonanego dzieła. To też zdziwił się wielce, gdym wpadł na niego; chciałem go oćwiczyć sznurem, ale mi się wyśliznął, jak wąż i ukrył na dachu.
Nie było czasu do stracenia. Pochwyciłem szkatułkę i spuściłem ją na sznurze, potem podążyłem tą samą drogą, pozostawiwszy na stole „Znamię czterech.“
Chciałem zaznaczyć, że klejnoty zostały odebrane przez prawowitych właścicieli.
Tonga wówczas wciągnął sznur, zamknął okno i zsunął się na dół.
Nie wiele mi już pozostaje do opowiedzenia. Słyszałem od pewnego majtka o szalupie Smitha „Aurorze,“ jako o statku przednim i pomyślałem, że może on nam oddać usługi.
Wszedłem zatem w porozumienie ze starym Smithem i obiecałem mu grube pieniądze, płatne wtedy dopiero, gdy dotrzemy szczęśliwie do okrętu, na którym zamówiłem miejsce.
Smith musiał się domyślać, że sprawa jest nieczysta, ale mu nie powierzyłem naszego sekretu.
W chwili, gdym zobaczył, że wam nie umknę, otworzyłem szkatułkę, wrzuciłem klejnoty do wody i posłałem za niemi kluczyk.
Wszystko, com opowiedział, jest szczerą prawdą, a opowiedziałem nie dla tego, żeby wam sprawić przyjemność, ani żeby się wam przysłużyć, boście mi spłatali piekielnego figla; uczyniłem to w swojej własnej obronie.
Wyznałem, jak się rzeczy miały, aby wykazać, że major Sholto postąpił z nami haniebnie i że nie jestem winien śmierci jego syna.






ROZDZIAŁ XVI.
Zakończenie.

Gdy Small skończył, zapanowało krótkie milczenie.
— Ciekawą opowiedziałeś nam historyę — rzekł wreszcie Sherlock Holmes. — Trudno o stosowniejsze ramy do takiego obrazu. Z ostatniej jednak części pańskiego opowiadania nie dowiedziałem się nic nowego, chyba to tylko, żeś sam sznur przyniósł. Ale prawda, sądziłem, że Tonga wypuścił już wszystkie swoje strzały, tymczasem miał jeszcze jedną i godził nią w nasz statek.
— Wistocie zgubił wszystkie strzały, oprócz tej jednej, bo miał ją w łuku.
— Panie Holmes — rzekł Athelney Jones — potrafisz pan nakazać dla siebie posłuch; oddaję sprawiedliwość pańskim zasługom i talentowi, ale obowiązek obowiązkiem. Już i tak zadługo folgowałem pańskim życzeniom i póty nie będę miał spokoju, dopóki ten nasz bajarz nie zostanie zamknięty na trzy spusty. Dorożka czeka przy bramie, dwóch agentów na dole. Dziękuję wam, panowie, za wasz łaskawy współudział; ma się rozumieć, będziecie musieli stawać, jako świadkowie. Tymczasem dobrej nocy.
— Dobranoc panom — rzekł Jonatan Small z najlepszą miną.
— Proszę naprzód — zawołał na niego Jones — nie chcę się zapoznać z twoją drewnianą nogą, jak ów nieszczęśnik, któregoś tak pięknie urządził na wyspach Andamańskich.
Pozostaliśmy sami. Długi czas panowało milczenie. Przerwałem je pierwszy.
— No i cóż — rzekłem — czwarty akt naszego dramatu już się rozegrał, zdaje mi się jednak, że to ostatnia sprawa, w której panu dopomagam i mam sposobność poznawać rzutkość i niesłychaną bystrość pańskiego umysłu. Będziemy musieli się rozstać, drogi przyjacielu, gdyż miss Horston zaszczyciła mnie swoją rączką.
Holmes mruknął, jak niedźwiedź.
— Tego się właśnie obawiałem — rzekł — to też wcale panu nie winszuję.
— Czy pan może cokolwiek zarzucić mojemu wyborowi? — spytałem.
— Nic zgoła — odparł niechętnie. — I owszem miss Morston jest jedną z najmilszych panienek, jakie zdarzyło mi się spotkać, jest poprostu czarująca; mogłaby też oddać znaczne usługi w sprawach podobnych do tej, którąśmy rozplątali przed chwilą. Widziałeś pan, jak starannie przechowała plan Agry, znaleziony pomiędzy papierami swego ojca. Ale miłość jest uczuciem, a każde uczucie sprzeciwia się zdrowemu rozumowi, stanowiącemu, według mnie, jedyną dźwignię w tem życiu. Ja nigdy się nie ożenię, nigdy, chybabym zupełnie stracił głowę.
— Mam nadzieję, że moja taką próbę wytrzyma — odparłem wesoło. — Ale pan jesteś widocznie zmęczony — dodałem.
— Istotnie, zaczyna się reakcya — rzekł — przez tydzień, a może i dłużej, będę do niczego.
— To dziwne — zauważyłem — wrodzone lenistwo przeplatane bywa u pana wybuchami niezwykłej, bajecznej niemal energii i pracowitości.
— O, tak — przyznał — jest we mnie materyał na skończonego leniucha, a jednocześnie na człowieka czynu i pracy. Przypominają mi się słowa Goethego:
„Szkoda wielka, że natura zrobiła z ciebie jedno indywiduum, albowiem można było wykroić z ciebie dwóch ludzi: uczciwego człowieka i łotra.“
— Ale à propos owej sprawy w Norwood, przekonałeś się, że mieli szpiega w domu. Odrazu to mówiłem. Jest to niewątpliwie kamerdyner Lal Rao. Jones może się poszczycić, że złapał choć jedną rybę w ogromny niewód, który zapuścił.
— Bądź co bądź — rzekłem — jedynym tryumfatorem w tej sprawie powinieneś być pan, a pan jeden nic na niej nie zyskałeś. Ja znalazłem w niej szczęście, Jones — sławę. A cóż panu pozostanie w udziale?
— Mnie — odparł Sherlock Holmes — pozostanie zawsze — kokaina.
I mówiąc to, wyciągnął rękę po flakon.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Eugenia Żmijewska.