Strona:Arthur Conan-Doyle - Znamię czterech.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i ciekawie. Miss Morston została przy mnie. Trzymaliśmy się za ręce.
Co to za niepojęte uczucie, ta miłość! My dwoje widzieliśmy się po raz pierwszy, nie wiedzieliśmy o sobie nic zgoła, nie zamieniliśmy czułych spojrzeń, ani przysiąg, a jednak wobec poczucia niebezpieczeństwa nasze ręce splotły się instynktownie.
Nieraz w następstwie dziwiłem się temu nagłemu porozumieniu dusz, lecz w danej chwili wydało mi się ono zupełnie naturalnem, a i ona mówiła mi potem, że instynktowo czuła, iż znajdzie we mnie opiekę. Staliśmy więc jak dwoje dzieci, ręka w rękę; pomimo otaczających nas niebezpieczeństw i ciemności, czuliśmy się zupełnie szczęśliwi.
— Co za dziwne miejsce! — szepnęła wodząc okiem dokoła.
— Istotnie — potwierdziłem — możnaby sądzić, że się jest wśród zoranego pola, gdzie ani jedna grudka ziemi nie pozostsła na miejscu.
— Przypomina mi to raczej kopalnię złota — wtrącił Holmes, zbliżając się do nas — bo też szukano skwapliwie skarbów i to przez lat sześć, nie dziw więc, że ogród cały w brózdach.
W chwili tej drzwi domu gwałtownie się otworzyły i wypadł przez nie Tadeusz Sholto, blady, z rękoma wzniesionemi do góry.
— Nieszczęście! — wołał głosem przerażonym. — Coś strasznego zdarzyło się Bartłomiejowi. Co począć? Ratujcie!
Miał łzy w oczach, wyglądał jak dziecię przestraszone, wzywające opieki.
— Wejdźmy do domu! — rzekł Holmes nakazująco.
Weszliśmy za nim do pokoju szafarki, na prawo od korytarza.
Mrs. Bernstone chodziła po swojej izdebce, załamując ręce. Ujrzawszy nas stanęła wystraszona, ale widok miss Morston uśmierzył widocznie jej obawy.
— Niechże Bóg błogosławi twoją słodką twarzyozkę