Strona:Arthur Conan-Doyle - Znamię czterech.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Muskuły są twarde, jak drzewo — odparłem.
— Istotnie, bardziej wyprężone, niż w wypadkach śmierci naturalnej; nie dość na tem, przyjrzyj się twarzy wykrzywionej konwulsyjnie, temu dziwnemu uśmiechowi, który dawni autorowie nazywali risus sardonicus i powiedz mi: jakie wyciągasz ztąd wnioski?
— Śmierć nastąpiła skutkiem zadania trucizny roślinnej, niesłychanie gwałtownej, w rodzaju strychniny — odparłem.
— I mnie to przyszło na myśl od pierwszej chwili, gdym zobaczył wyprężone muskuły. To też próbowałem zbadać, jakim sposobem zadano truciznę i jak wiesz, znalazłem ten kolec zanurzony, a właściwie rzucony za ucho. Powiadam „rzucony,“ albowiem ta część czaszki znajdowała się pod samym otworem, uczynionym w suficie. A teraz przyjrzyjmy się kolcowi.
Wziąłem go do rąk i położyłem przy lampie. Kolec był długi, czarny, ostrze jego widocznie zamaczane w jakimś płynie kleistym. Drugi koniec był ostrugany nożem i zaokrąglony.
— Czy takie kolce rosną w Anglii? — zapytał Sherlock.
— Nie — odparłem.
— A więc na podstawie tych wszystkich danych możesz pan dojść do wniosków pewnych... Lecz oto agenci urzędowi; nam amatorom, nie pozostaje nic innego, jak oczyścić pole.
Na korytarzu rozległy się kroki, do pokoju wszedł mężczyzna wysokiego wzrostu, w szarem ubraniu. Miał twarz grubą, czerwoną, wyglądał butnie, mrugał zapuchłemi oczyma. Za nim wszedł agent w mundurze, a za nimi wsunął się Tadeusz Sholto, blady i drżący.
— To dopiero awantura! — zawołał grubas głosem ochrypłym.
— Poznajesz mnie pan chyba, panie Athelney Jones — rzekł do niego Sherlock chłodno.
— Ależ naturalnie, naturalnie!... Pan Sherlock Holmes, rwielki teoetyk! Jakżebym mógł nie poznać pana! Nie zapo-