Strona:Arthur Conan-Doyle - Znamię czterech.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kilka łodzi stało na kotwicy w przystani. Kazaliśmy obwąchać Tobyemu wszystkie po kolei, lecz nie odnajdywał widocznie tropu.
Obok przystani wznosił się murowany domek, a za oknem wywieszona była tabliczka z napisem: „Mordecai Smith, wynajduje łodzie na dni i godziny.“
Drugi napis, umieszczony nad drzwiami, oznajmiał, że jest do wynajęcia szalupa parowa. Sherlock Holmes powiódł okiem dokoła i na jego twarzy odmalował się zawód.
— Sprawa przybiera zły obrót — rzekł — ci hultaje sprytniejsi są, niż myślałem. Wszystko widocznie obmyślili i przewidzieli z góry. Boję się, czy nie weszli w porozumienie z właścicielami tego domku.
W chwili, gdyśmy się do niego zbliżali, drzwi otworzyły się nagle i sześcioletni, rozczochrany chłopiec, wybiegł, ścigany przez kobietę z dużą gąbką w ręku.
— A wracaj mi tu zaraz, Johnny. Szkaradny smarkaczu! Niechno tylko ojciec wróci, a zobaczy takiego brudasa, to sprawi dobre lanie.
— Co za milutkie dziecko! — rzekł Holmes dyplomatycznie — jaka śliczna, rumiana buzia! Słuchaj-no Johnny, coby ci mogło sprawić przyjemność?
Malec namyślał się chwilkę, wreszcie rzekł:
— Ucieszyłbym się, gdyby mi pan dał szylinga.
— A może wolisz co innego?
— Wolałbym dwa szylingi — odparł malec po chwili namysłu.
— Dobrze, kochanie, masz... Śliczny chłopiec, pani Smith, i bardzo roztropny.
— Rzeczywiście nad wiek rozwinięty — przytwierdziła matka, uszczęśliwiona — ale nie mogę sobie z nim dać rady, zwłaszcza gdy mojego starego w domu niema.
— Czy pan Smith jest teraz nieobecny? — podchwycił Holmes. — Bardzo tego żałuję, bo chciałem się z nim rozmówić.