Strona:Arthur Conan-Doyle - Znamię czterech.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po uśmiechu, błąkającym się na twarzy Holmesa, poznałem, że i jego to bawi.
— Jesteśmy już w pobliżu przystani Vanxhall mówił dalej Jones. — Tam wysadzimy cię na brzeg, doktorze Watson. Zabierzesz skarb ze sobą. Zbytecznem dodawać, że przyjmuję na siebie dużą odpowiedzialność. Ale trudno, obiecałem panu Holmes i muszę słowa dotrzymać. Ze względu jednak na ważny depozyt, uznaję za stosowne dodać ci, doktorze, jednego z moich agentów jako eskortę. Wszak wsiądziesz pan do dorożki?
— Naturalnie.
— Szkoda wielka, że nie mamy klucza od szkatułki, bo trzeba sporządzić inwentarz. Trzeba będzie zamek odbić — wtrącił Sherlock.
— A gdzież klucz, Jonatanie Small? — pytał detektyw.
— W głębi rzeki — brzmiała odpowiedź.
— Sądzę, że zbytecznem zalecać ci najwyższą ostrożność, doktorze Watson — rzekł do mnie Jones uroczyście. — Odwieziesz szkatułkę do miss Morston. Czekać cię będziemy na Baker street, a potem udamy się do cyrkułu policyjnego.
Wylądowałem w Vauxhall wraz z ciężką szkatułką i grubym agentem, dodanym mi jako eskorta. W kwadrans potem byliśmy już u pani Forrester.
Służąca zdziwiona tak późną wizytą, oznajmiła, że pani Forrester w domu niema, tylko miss Morston siedzi w salonie.
Udałem się tam ze szkatułką, agent pozostał w dorożce.
Miss Morston siedziała przy oknie uchylonem; jej marzycielskie oczy zagłębiały się w nocne cienie, piękna rączka zwisła na sukni, cała postawa świadczyła o głębokiej zadumie. Światło lampy, złagodzone lekką zasłoną, uwydatniało piękną twarz panienki. Usłyszawszy moje kroki, drgnęła i zerwała się spłoniona.