Strona:Arthur Conan-Doyle - Znamię czterech.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Słyszałam przed chwilą turkot dorożki — szepnęła — ale byłam pewna, że to mrs. Forrester. Nie przyszło mi nawet na myśl, że to pan. Jakież przynosi pan wieści?
— Przynoszę coś lepszego — oświadczyłem, stawiając szkatułkę na stole — przynoszę coś lepszego od wszystkich wiadomości na świecie, bo fortunę.
Rzuciła okiem na szkatułkę.
— A więc to jest ów skarb? — spytała obojętnie.
— Tak, to ów skarb olbrzymi, którego połowa jest własnością twoją, miss Morston. Druga przypada w udziale Tadeuszowi Sholto. Każde z was dostanie po sześć milionów. Pozwól pani sobie powinszować z całego serca.
Musiałem przeholować w objawach udanej radości, brzmiała w nich zapewne fałszywa nura, gdyż brwi panienki ściągnęły się. Spojrzała na mnie jakoś dziwnie.
— Całą tę fortunę zawdzięczam panu — rzekła.
— Nie mnie — zaprzeczyłem — lecz naszemu przyjacielowi Sherlockowi Holmes. Pomimo najszczerszych chęci, nie potrafibym wpaść na trop właściwy, bo i on nawet, choć jest niezwykle przenikliwym, omal nie wszedł na złą drogę. W ostatniej nawet chwili brakło niewiele, aby wszystkie nasze usiłowania nas zawiodły.
— Usiądź-że pan, doktorze Watson, i wszystko mi opowiedz.
W kilku słowach streściłem jej wypadki, wynikłe od naszego ostatniego widzenia. Słuchała mnie z zapartym oddechem i roziskrzonemi oczyma. Gdym jej opisywał, jak zatruta strzała przemknęła nad naszemi głowami, piękne lica powlokły się bladością.
— Wielki Boże! — zawołała — Narażałeś się pan na takie niebezpieczeństwa i to dla...
— Wszystko się już skończyło pomyślnie — przerwałem — niema o czem mówić. Możebyśmy otworzyli tę szkatułkę, miss