Strona:Arthur Conan-Doyle - Znamię czterech.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Morston? Prosiłem, aby mi wolno było odwieźć ją tutaj, sądząc, że sprawię tem pani przyjemność.
— Bardzo panu dziękuję — odparła, lecz w jej głosie nie było radości, udawała ją tylko w obawie, że mnie urazi, jeśli się nie ucieszy tą zdobyczą, którą pozyskaliśmy z takim trudem.
— Śliczna szkatułka — mówiła, oglądając ją uważnie — to wyrób indyjski?
— Tak, pochodzi zapewne z Benaris, świadczą o tem rzeźby na metalu.
— A jaka ciężka! — zawołała, próbując ją podnieść. — Sama ta szkatułka musi być bardzo kosztowna. Gdzież jest kluczyk?
— Jonatan Small wrzucił do Tamizy. Trzeba będzie ją otworzyć szczypcami pani Forrester.
Na wierzchu był cyzelowany zameczek, wyobrażający Buddę. Podważyłem go szczypcami. Zameczek wyskoczył. Drżącą ręką otworzyłem wieko i... osłupieliśmy oboje.
Szkatułka była pusta.
Ciężar jej pochodził nie od zawartości, lecz od grubości metalu. Szkatułka była bardzo masywna i mocna, przeznaczona do ukrycia cennych przedmiotów, lecz obecnie zupełnie pusta.
— Skarb się ulotnił — rzekła miss Morston z całym spokojem.
Gdym te słowa usłyszał, zdawało mi się, że ciężar spada mi z serca. Teraz dopiero zrozumiałem, jakiem ten przeklęty skarb był dla mnie udręczeniem.
Uczucie to było samolubne, nie mogłem się jednak wstrzymać od radości, albowiem tem samem runęła złota zapora, oddzielająca mnie od ukochanej.
— Dzięki Bogu! — zawołałem, a okrzyk ten płynął z serca.
— Dla czego pan tak mówi? — spytała.