Strona:Arthur Conan-Doyle - Znamię czterech.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do starej, opuszczonej przystani, gdzie nie stawiano nigdy straży i gdzie łatwo mogłem dotrzeć. Poleciłem mu wystarać się o kilka worków skórzanych z wodą i o zapas orzechów kokosowych, oraz bananów.
Ten mały Tonga był wiernym, jak pies; trudno było o pewniejszego przyjaciela.
To też w dniu oznaczonym łódź jego czekała na mnie w przystani. Na nieszczęście jednak, strażnik krążył w pobliżu — był to wielki nicpoń, który nie ominął był żadnej sposobności, aby pastwić się nademną. Zawsze sobie obiecywałem, że się na nim pomszczę i oto los stawiał go na mojej drodze, abym mógł przed opuszczeniem wyspy spłacić swój dług zemsty.
Stał przy brzegu z karabinem na ramieniu. Chciałem mu kamieniem łeb roztrzaskać, ale nie było kamienia w pobliżu. Wówczas przyszła mi myśl dziwaczna: wszak miałem gotową broń w swojej drewnianej nodze. Korzystając zatem z ciemności, usiadłem, wyjąłem kulę z uda i jednym susem rzuciłem się na swoją ofiarę.
Zmierzył do mnie z karabinu, lecz w tejże chwili padł z czaszką rozbitą.
Uderzyłem tak silnie, że aż ślad pozostał na kuli.
Upadliśmy obydwaj, gdyż nie mogłem na jednej nodze się utrzymać, lecz gdym się wreszcie podniósł, zobaczyłem, że mój przeciwnik nie rusza się.
Podbiegłem co tchu do łodzi. W godzinę potem byliśmy już na pełnem morzu.