dzień i powtarzam raz jeszcze, że mi nie wspominał o tych
gościach. Wszak pan wie, że mi nie wolno wpuszczać nikogo
bez rozkazu. Niech pan wejdzie. Tamci państwo muszą zostać zostać za furtką.
Była to zwłoka nieprzewidziana i przykra. Tadeusz Sholto rozglądał się niespokojnie dokoła.
— Tego już za wiele, Mac Murdo — rzekł głosem lękliwym. — To są moi przyjaciele: skoro ja za nich ręczę, powinno ci to wystarczyć. Zresztą, jak widzisz, jest z nami dama; wszak nie może stać na ulicy.
— Przykro mi bardzo, panie Tadeuszu — mówił odźwierny — ale poradzić na to nie mogę. Pańscy przyjaciele mogą nie być przyjaciołmi mojego pana. Płaci mi, żebym pełnił służbę i spełniam ją sumiennie. Nie znam ani jednej z tych osób, a więc...
— Mylisz się — przerwał mu spokojnie Sherlock Holmes. — Czyżbyś miał pamięć tak krótką, Mac Murdo? Czy zapomniałeś już amatora, który przed czterema laty na twoim występie pokonał cię trzykrotnie w walce na pięści?
— Pan Sherlock Holmes! — zawołał dawny szermierz. — Że też pana odrazu nie poznałem? Nie trzeba było stać na uboczu, lecz zbliżyć się do mnie i palnąć mnie w zęby na odlew, a byłbym pana poznał w tej chwili. Szkoda, wielka szkoda, wielka szkoda, żeś pan do jakiego cyrku nie wstąpił. Czekała pana sława niezrównana. Ja to panu powiadam, ja, Mac Murdo.
— Widzisz, Watsonie — zawołał Holmes — gdyby mnie wszystko inne zawiodło, mógłbym jeszcze obrać godną siebie karyerę. Ale teraz pewien jestem, że mój przyjaciel nie pozwoli nam stać za bramą.
— Niechże pan wejdzie i owszem — odparł odźwierny. — Wpuszczę też i pańskie towarzystwo. Przepraszam, ale miałem rozkaz stanowczy. Nie pozwolono mi otwierać drzwi nieznajomym. Teraz, to co innego.
Weszliśmy w aleję posypaną żwirem, wiodła przed gmach
Strona:Arthur Conan-Doyle - Znamię czterech.djvu/39
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.