Sąsiedzi (Kraszewski, 1878)/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sąsiedzi
Tom II
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Od powrotu z Warszawy Łopatycze stały się najsmutniejszem miejscem w świecie. Choć na pozór nic się w życiu nie zmieniło, bo nazewnątrz nie chciano okazywać boleści, która nękała wszystkich, dnie były nieustanną męczarnią. — Sędzianka biedna leżała chora, puszczono jej krew; niedające się utamować łzy wycieńczały ją. Nie mówiła nic; modliła się i płakała.
Tylko gdy sędzia wszedł do jej pokoju i siadł przy łóżku, biedna męczennica usiłowała przybrać twarz wesołą, szukała w sobie wyrazów, któremiby ukochanego mężusia mogła pocieszyć, uśmiechała się — zapewniała go, że była zdrową, że miała i ma przeczucie, iż wszystko się to skończy jaknajlepiej.
— Zobaczysz kochasiu! mówiła głosem osłabłym. Bóg łaskaw! Czyżeśmy my tak wielcy grzesznicy, aby on nas tak strasznie karał, jedyny skarb nam odbierając?
Nie trap się, nie smuć, bądź dobrej myśli — módl się — zobaczysz. Odzyszczemy Leonkę, odzyszczemy. Ot, tak się jej w główce trochę zakręciło, chciała nas nastraszyć! Ten Niemiec wszystkiemu winien.
Czemeryński słuchał, niesłysząc: i on był ciosem tym śmiertelnie przybity, trzymał się tylko z obowiązku, okazując męztwo, którego nie miał.
St. Aubin, po pierwszych mdłościach, z których ledwie się ją docucono, zachorowała ciężko.
Trwożyła się, i nie bez przyczyny, aby winy jej nie odkryto, i, chociaż nie wiedziała co się stało z Leonillą, domyślała się, że w tem wszystkiem, ów sielankowy kochanek grać musiał jakąś rolę. Ze strachu, aby jakiego śladu stosunków nie odkryto, powróciwszy do Łopatycz, przetrząsnęła wszystkie papiery i gałganki, popaliła cokolwiek znalazła, a mimo to żyła w nieustannej trwodze.
Jak tylko się uczuła lepiej cokolwiek, pierwszą myślą jej było uciec z tego domu. Lecz w ciągu pobytu swojego, wyobrażając sobie, że sędzia był niezmiernie bogatym, pani St. Aubin małoco pobierała ze swej pensyi i lokowała ją ciągle u Czemeryńskiego. Należność ta, rosnąc przez długie lata, do znacznej bardzo summy się podniosła. Sędzia w dzisiejszym stanie majątkowym nie mógł zapłacić. Francuzka przewidywać to zaczęła coś zasłyszawszy o kłopotach pieniężnych, lecz gotowa już była zostać przy skrypcie, byle módz ujść z tych Łopatycz.
Wstała nareszcie, więcej ze strachu niż z sił odzyskanych, zwlokła się do sędziny i zwierzyła się jej, że tęsknota po uczennicy czyniła jej pobyt w tym domu niemożliwym, zdrowie toż wymagało miasta. Zaklinała, aby ją puszczono, — nie czuła się już tu wcale potrzebną.
Sędzina rozpłakała się i zaprotestowała, ale przyobiecała powiedzieć mężowi. Czemeryński, któremu na pamięci stały owe z górą tysiąc czerwonych złotych, należące się bonie, aż się wzdrygnął.
— Co-bo jej do głowy przyszło — zawołał — siedzi tu jak u pana Boga za piecem, a chce biedę gonić po świecie? Po co? na co? Oszalała. Jeszcze się jej tam coś należy, bo pensyi nie chciała brać; jak mnie teraz naciśnie, ja jej grosza dać nie mogę.
A wybij-że jej to, moja jejmościuniu z głowy! Coto jej tu źle?
Francuzce nie było łatwo wyperswadować, — strach ją pędził.
Poszła sama do sędziego, ze łzami domagając się uwolnienia, poprzysięgając, że umrze, jeśli jej nie puszczą. Napróżno całej wymowy swej francuzkiej używał sędzia, by ją uspokoić. W ostatku przebąknął, że i rachunek należności tak nagły, był niemożliwym. Stanęło na obligu i choć kilkudziesięciu dukatach na drogę.
Wyrywała się St. Aubin, gotowa na wszelkie ofiary.
Chociaż przez wyjazd jej dom bardziej jeszcze miał opustoszeć, niepodobna było gwałtu jej zadawać. Czemeryński uspokoił ją, że pomyśli o tem.
Na nieszczęśliwego w istocie sędziego spadły teraz wszystkie razem ciężary, smutki i utrapienia. Trzeba było i tego, że w kilkanaście dni po powrocie do Łopatycz, odebrał od Podkomorzego ze wsi oznajmienie, iż p. lejtnant Vogt, korzystając z pozwolenia odwiedzenia na wsi Czemeryńskich, zjechał wraz z zięciem Buchowieckiego na wieś i miał służyć w Łopatyczach.
Widać było z tego, że zachowywana względem obcych tajemnica zniknięcia p. Leonilli, Podkomorzemu zdradzoną nie została. Czemeryński, list odebrawszy, za głowę się chwycił, chciał do żony biedz, — pożałował jej, wpadł do Francuzki. Sam nie wiedział co miał robić. Dyszał, sapał, oczyma obłąkanemi rzucał, wołając, że jest zgubionym.
Francuzka rzuciła się twarzą na łóżko. Nie rychło oprzytomnieli, i St. Aubin doradziła odpisać natychmiast, że panna leżała chora, mocno chora.
Ponieważ szło o odstręczenie kawalera, radziła skomponować ospę.
Choroby tej, zaraźliwej, często śmiertelnej, niezmiernie się naówczas obawiano; zdawało się więc pewnem, że Vogt się tu nie pokaże.
Czemeryński odetchnął, podziwiając niezmierny rozum Francuzki, i przyznając się do tego, że on, mimo całej bystrości swej, nigdyby był nie wpadł na pomysł podobny.
Wystylizował list do Podkomorzego, najlepszego konia kazał dać ze stajni, najżwawszego chłopca wsadzić na konia i pędzić z odpowiedzią, aby wyprzedzić ową wizytę.
Stało się czego nie mógł przewidzieć.
Zakochany Vogt wziął sobie za punkt honoru, okazać, że kochał pannę tak mocno, iż dla niej nawet ospę gotów był brawować. Podkomorzy i zięć jego oświadczyli, że — nie pojadą. Lejtnant kazał zaprzęgać.
Zapowiedziano mu tylko, iż za powrotem w oficynie odbywać będzie kwarantannę.
W chwili, gdy się go jaknajmniej spodziewano w Łopatyczach, Sas przyjechał z kondolencyą. — Czemeryński załamał ręce, zbladł, lecz musiał go przyjąć. Co gorzej, musiał opisywać mu chorobę, kłamać i kilka godzin wytrwać na mękach.
Przyjmowano gościa z występem wielkim, co najrychlej spędziwszy sługi, rozdawszy barwę, dobywszy srebra. Vogt siedział kilka godzin, a gdy go wreszcie na ganek wyprowadził, żegnając, Czemeryński tak z sił opadł, że na ławce w ganku siadłszy, wstać z niej bez pomocy nie mógł. Jedna bieda nie przychodzi nigdy sama. Dobiegały ciągle sędziego wieści o gotującej się tradycyi i ponabywanych przez Strukczaszyca długach. Na odrętwiałym nie czyniło to wielkiego wrażenia.
— Niech się dzieje co chce! — mruczał Czemeryński.
W tem usposobieniu jeszcze obojętnem niemal, gdy po wizycie Vogta wysapać się nie miał czasu, Śliwka przyszedł mu oznajmić, iż Pukszta mecenas przybył do niego, z pilnym interesem.
— Zmiłuj się, Śliwka — rzekł głosem słabym sędzia — zapytaj, czego chce. Jestem śmiertelnie zmęczony.
— Ja go pytałem — odezwał się Śliwka, ale mi odpowiedział, że nie może nikomu z tem się zwierzyć tylko jaśnie panu.
Czemeryński powlókł się do kancellaryi. Jak się to bardzo często trafia, że po apatyi następuje stan gorączkowego rozdrażnienia, stało się tak i z sędzią. Przybycie pana Pukszty wprawiło go w rodzaj tłumionego gniewu. Tego wszystkiego, co go spotkało, miał już zawiele.
— Sprzysięgły się losy i ludzie, aby mnie do wściekłości doprowadzić.
Pukszta, którego Czemeryński mało używał do interesów, znany nieprzyjaciel komornika, któremu darować nie mógł, że się prawniczą fuszerką zabawiał i chleb mu odbierał, był mężczyzną lat średnich, elokwencyi i zdolności niepospolitych, zabiegliwym niezmiernie, lecz nie wiodło mu się w niczem.
Walczył z losem uparcie, los się uwziął nie dać mu się dźwignąć. Im silniej się rzucał, jeździł, starał, tem mu gorzej szło.
Sędzia już zły, patrzał tylko na drzwi, aby wchodzącego wziąć na oko i — byle pozór zburczeć potężnie.
Przed progiem słychać było niezmiernie długo, jak się zdawało Czemeryńskiemu, chrząkanie i staranne ocieranie nóg. Pukszta, stojąc za drzwiami, poprawiał strój, gładził włosy, sposobił przemówienie.
Ukazał się wreszcie.
Był to słuszny mężczyzna, zdrów, poczynający szpakowacieć, z twarzą długą i oczyma żwawemi. Prezentował się bardzo przyzwoicie i z pewną elegancyą.
— Pana sędziego dobrodzieja, nóżki całuję.
— Kłaniam się — rzekł sucho Czemeryński, nie ruszając się z krzesła.
— Pan sędzia daruje, że mu może spoczynek potrzebny przerywam, lecz są sprawy niecierpiące zwłoki.
— Czy i waćpan masz do mnie lub ze mną sprawę jaką?
Kwaśne i z przekąsem odzywanie się sędziego, zamiast zmieszać Puksztę, zdało mu się dodawać śmiałości.
— Ja nie dla żadnej sprawy przybywam — odezwał się prawnik — ale przez tę weneracyę, jaką mam dla domu jaśnie wielmożnych państwa, których chociaż łaską się poszczycić nie mogę, tandem w stałym trwam affekcie i konsyderacyi.
Ad rem! ad rem! — przerwał Czemeryński.
— Przybywam z ostrzeżeniem — ciągnął spokojnie Pukszta. Pan sędzia affekt swój i zaufanie nie zawsze lokuje szczęśliwie. Ja się brzydzę zdradą. Używałeś jaśnie wielmożny pan tego partacza komornika do wielu drobnych interesów — nie jest to dla nikogo sekretem.
— Bo mi się tak podobało — odezwał się Czemeryński.
— A tymczasem ten zdrajca wszystkie tajemnice pańskie nosił i nosi do Sierhina. Tam je, tam śpi, tam mieszka, tam pańskie skrypta regestruje, a szlachtę ściąga i namawia, aby obligi Strukczaszycowi zbywała.
Świadków na to postawię, że Wolskich i Mościckich i innych woził, oprymował, poił póki ich nie skłonił do sprzedaży skryptów.
Czemeryński słuchał, bledniejąc.
— Pewna to rzecz? — przebąknął.
— Na Ewangelii poprę przysięgą — odezwał się Pukszta — jak zbawionym być pragnę. Nie idzie mi o pomstę nad tym robakiem mizernym, choć on mi zalazł za skórę — lecz o dobro pańskie.
— Bardzo dziękuję — odpowiedział sędzia, gniew tłumiąc w sobie. Wybuchnąć nie było z czem.
Pukszta stał, czekając jeszcze.
— Dałbyś mi to asindziej na piśmie? — zapytał Czemeryński.
Prawnik nieco się zamyślił.
— Czemuż nie — dam! odparł — a mogę wiedzieć jaki jaśnie pan z mojego świadectwa uczyni użytek?
— Żaden inny, tylko ten, że je sprezentuję temu łajdakowi — odezwał się Czemeryński. Siadaj waćpan i pisz.
Pukszta położył czapkę, siadł za stół, a że do pióra był nawykły, currente calamo, napisał świadectwo i manu propria je podznaczył.
Sędzia podane sobie świadectwo odczytał i z przekąsem bąknął:
— Co się należy za tę sztukę?
Obraziło to Puksztę: wyprostował się i sięgnął po czapkę.
— Nie należy mi się nic, oprócz „Bóg zapłać.“ — Nogi całuję.
Wejrzeniem dumnem zmierzył sędziego i poszedł ku drzwiom. Czemeryński tak był przybity, że go nie odwołał, ani się już odezwał. Świadectwo położywszy na stoliku, siedział, wrąc w sobie i usiłując się uśmierzyć napróżno.
Upłynęło czasu dosyć, godzina może; a sędzia, przechodząc w myśli całe życie i losy swoje, co go spotykało, co przecierpiał, coraz mocniej się rozgorączkowywał. Zmierzchać się zaczynało, gdy służący otworzył drzwi.
— Pan komornik przyjechał — rzekł.
Czemeryński wstał, jakby go co rzuciło. Zawołał sługę i pocichu mu dał dyspozycyę.
— Rozumiesz? — spytał.
— Rozumiem.
— Prosić pana komornika.
Oczekując nań siadł w krześle.
— A to dzień feralny! — rzekł do siebie.
Kaczor z miną pokorną wsunął się do kancellaryi.
— Nogi całuję, jaśnie wielmożnego sędziego.
— Hm! dawnośmy się nie widzieli. Cóż porabiasz?
— Zwyczajnie, biedę klepię — rzekł Kaczor.
— Cóż słychać w Sierhinie?
— Tak dalece nie wiem.
Tu się nieco zakrztusił Kaczor i zakaszlał.
Sędzia powoli wstał z krzesła i papier leżący przed sobą schował za suknię. Nie uszło to baczności Kaczora.
Gospodarz poszedł ku oknu.
— Co tam na dworze? wieczór piękny?
— Niczego — potwierdził komornik.
— To możebyśmy się przeszli? zagaił Czemeryński, bo mam do pomówienia z acanem.
— Jak pan każe.
Wdziawszy czapkę, Czemeryński kij wziął z kąta i poszedł przodem. W dziedzińcu cicho było i pusto; gromadka ludzi tylko stała, jakby oczekując u lamusa, pod przewodnictwem Brackiego. Byli to dworacy, fornale i służba różna: jeden z nich ostentacyjnie na ramieniu trzymał kobierczyk. Bracki miał w reku godło swych funkcyj — bizun.
Widok tych przygotowań tajemniczych dziwne uczynił wrażenie na komorniku. Nogi krzywe zgięły się pod nim mocniej jeszcze, odmawiając posługi.
Czemeryński kroczył wprost ku lamusowi; widząc, że Kaczor wlecze się powoli, odwrócił się ku niemu.
Komornik nieco przyśpieszył kroku. Robiło mu się mdło.
Wtem sędzia przywołał pisarza.
— Bracki! chodź-no pan tu. Odczytaj to pismo komornikowi. Potem weź pan — już wiesz co masz czynić.
— Tak jest, jaśnie panie!
— Dobranoc — kiwnąwszy głową, zakończył sędzia i z powagą zwrócił się z powrotem ku dworowi.
Przez chwilę słychać było jakąś wrzawę, około lamusa, potem śmiechy gawiedzi, lecz wkrótce wszystko ucichło. Za wyspą zaturkotał wózek.
Sędzia siadał do wieczerzy, gdy wszedł Bracki.
— A co tam? — zapytał.
— Wedle rozkazania, jaśnie pana — rzekł pisarz.
— Napij się asan kieliszek wódki.
Tak dzień ten pamiętny zakończył się w Łopatyczach. Skutki jego nie ograniczyły się wszakże na dniu jednym. Czemeryński, wzburzony, poszedł do łóżka, niespokojnie spał, wstał gniewny. Ludzie w ganku mówili, że do jaśnie pana ani się zbliżać.
Późno już w nocy tego dnia, gdy Strukczaszyc pacierze, chodząc, odmawiał jeszcze, zaturkotało. Domyślił się zaraz, że Kaczor musiał z Łopatycz powrócić. — Czekał nań czekał, pół godziny, trzy kwadranse, a niewidząc przybywającego, chłopca zawołał:
— Komornik przyjechał?
— A jest, proszę pana.
— Cóż? gdzie u licha?
— Położył się zaraz, powiada, że go febra trzęsie!
— Co? febra? Hm.
Strukczaszyc dokończył pacierza i poszedł sam na folwark do komornika.
Świeca już była zgaszona.
— Śpisz? — zapytał Hojski.
Jękliwy głos odpowiedział:
— Chory, chory.
— No, to niech ci p. Blandyna mięty zgotuje. Hę!
Nie było odpowiedzi.
Strukczaszyc, postawszy nieco, widząc, że nic nie dopyta, odszedł.
Nazajutrz rano komornik po kawie wstał, lecz widać było na nim skutki wczorajszego paroxymu. Zżółkł przez noc jak wosk, oczy miał krwią zabiegłe i ręce mu się trzęsły.
Zaczął go wypytywać Hojski o przyczynę nagłej słabości i dowiedział się, że wieczór był bardzo zimny i wilgotny.
Około południa Kaczor się miał lepiej, prosił jednak o folgę, gdyż, jak utrzymywał, siedzieć nie mógł dla zawrotów głowy. Przeleżał dzień cały. Prawie gwałtem go miętą pojono. Starania panny Blandyny i spoczynek wkrótce postawiły go na nogi.
O przygodzie swej około lamusa nie pisnął ani słowa: z niesłychaną tylko gorliwością wziął się do sprawy łopatyckiej, tak że Strukczaszyc go teraz raczej hamować musiał niż podpędzać. Szło też przewybornie i nad podziw szczęśliwie. Spiesznemi krokami zbliżano się do tradycyi, a woźni po woźnych zajeżdżali z papierami do Łopatycz.
Czemeryński, czy nie miał nadziei obronienia się, czy coś innego knował, przyjmował to niemal obojętnie. Straszno było tylko spojrzeć na niego. Ten, dawniej tak piękny, mężczyzna, wychudł straszliwie, zmienił się, zapadły mu policzki i oczy, po kilka dni chodził nieogolony, godzinami siadywał jak nieprzytomny, patrząc w ziemię.
Francuzka wybierała się, niemogąc ruszyć bez grosza, a ten jej obiecywano z dnia na dzień. Sędzina z łóżka nie wstawała, we dworze dawała się czuć nadchodząca ruina. Sługi ją czuły, rozprzęgało się wszystko. Czemeryński zdawał się nic nie widzieć.
Papiery prawne gromadziły się na biurku, prawie nietknięte. Czemeryński odbierał je, rzucał na kupę — i, jakby wiedzieć o nich nie chciał.
Tymczasem tradycya już była zapowiedziana; Czemeryński się nie bronił. Nawet w Sierhinie wydawało się to dziwnem.
Śliwka, do którego to bynajmniej nie należało, po długiem wahaniu się, gdy już co chwila owej tradycyi spodziewać się było można, niespokojny, przeżegnawszy się, poszedł do kancellaryi Sędziego. Tu on teraz najczęściej całe dnie, w krześle, z rękami skrzyżowanemi i głową spuszczoną, przepędzał jak zdrętwiały.
Zobaczywszy Śliwkę, oczy podniósł.
— A co znowu? — zamruczał.
— Jaśnie pan daruje, że ja się tak ośmielam — bąknął ekonom — czuje się w obowiązku.
Dziś, jutro nam dwie wioski, słyszę, Strukczaszyc ma tradować.
— Proszę? — tylko dwie? — odezwał się Czemeryński — a Łopatycz nie?
Ekonom, zbity z tropu, nie wiedział co odpowiedzieć.
Trwało milczenie minut kilka.
Sędzia się zdawał namyślać.
— Co jaśnie pan każe? — zamruczał Śliwka.
— A, nic — rzekł Czemeryński — nic. Tylko, ja, nim oni mnie zatradują, chciałbym im też dać byka za indyka. Dawno o tem myślę.
Ekonom słuchał ciekawie.
— Acan wiesz — mówił sędzia zwolna — że ten las na dyferencyi, to ukochane dziecko p. Strukczaszyca. Tam chłopom nawet po susz jeździć nie wolno. Śliczny las.
— A już to sosny, choć na maszty! — dorzucił Śliwka. — Co las to las! Pięćdziesiąt lat w nim może nie postała siekiera!
— Otóż, uważaj, mój Śliwka — dodał powolnie Czemeryński. Ile ty ze wszystkich wiosek, nim je zatradują, możesz mi dać ludzi z siekierami?
— Z siekierami! — powtórzył Śliwka, niedobrze rozumiejąc.
— Tak, z siekierami — mówił sędzia.
Ekonom począł liczyć, pomagając sobie palcami.
— Kilkuset najmniej stanie — rzekł namyśliwszy się.
— A jakby wyszli do dnia i poczęli Strukczaszycowi ten las rąbać? Toć-by go do nocy, jeżeli nie położyli na ziemi, przynajmniej-by się przez niego świeciło? Małych drzewek niéma co rąbać, same najlepsze tylko — dodał sędzia. Sierhińscy chłopi, gdyby i wystąpili, co oni nam zrobią?
Śliwka stał tak zdumiony, że prawie mówić nie mógł.
— Ależ to, proszę jaśnie wielmożnego pana, to proces okropny.
— Tak, proces okropny — potwierdził Czemeryński, ale ja już ich z tym człowiekiem mam kilka. Jednym mniej, jednym więcej, nic mi już nie dolegnie — a satysfakcyę-bym miał, bo-by się bestya wściekała ze złości.
— A nuż będą bronili? — spytał ekonom.
— A my to rąk nie mamy? — odparł Czemeryński. — Strzelców i leśników ze strzelbami postawić trzeba na przedzie. A nawinie się kto — palić!
— Ale, jaśnie panie.
— Ja odpowiem! — dorzucił sędzia — sprawa moja.
Po małym przestanku Czemeryński począł znów zwolna i jakby pieszcząc się tą myślą.
— Sprawi mi to satysfakcyę. — Naturalna rzecz, że ani acan, ani Bracki nie będziecie darmo komenderowali. Pieniędzy teraz nie mam, więc i nie obiecuję; ale para koni ze stada do wyboru dla waszeci, kobyła ze źrebięciem dla pisarza. Dla gromad kufa wódki, choćby dwie.
Spojrzał na Śliwkę: ekonom stał z głową trochę spuszczoną, rachować się zdając. Zbytniej w nim ochoty do tej wyprawy nie obudziła nawet para koni ze stada.
— Co acan na to? — spytał sędzia.
— Ciężki orzech do zgryzienia — ośmielił się powiedzieć Śliwka.
— Ja — nie przymuszam — rzekł Czemeryński. — Uchowaj Boże. Nie zechcesz acan.... z Panem Bogiem! Od św. Jana miejsce stracisz, a ja do komenderowania gromadami wezmę innego.
Śliwka się skłonił.
— Ale-bo ja nie mówię! nie odrzekam się — przerwał żywo. Tylko, że człowiek ma żonę i dzieciska, a nuż — kto ich wie!
— Jak ci się podoba! — powtórzył sędzia. Ja, com sobie obmyślił — zrobię. Dla mnie będzie jedyna satysfakcya, przy tych moich kłopotach. Czy ty, czy kto inny — a las wyciąć muszę, inaczej-bym źle wyszedł. Na śmiech się nie podam.
Skłonił się ekonom.
— Jak pan każe, niéma co! słuchać trzeba — a kiedy to ma być?
— Kiedy? jutro ludzi ściągnąć, i to pocichu, pary nawet z ust nie puścić. Niech się zbierają do Łopatycz, niewiedząc na co i po co. Pojutrze do dnia na dyferencyę i — walić!
Im prędzej tem lepiej. We dworze powiedzieć że obława.
Czemeryński widząc, że już do skutku doprowadzi dzieło, wstał jakiś rzeźwiejszy; przybyło mu życia, twarz się uśmiechnęła.
— Niech potem traduje — dodał pół głosem — z tradycyi jak z czyśćca można wyjść, a gdy mu las położym, już drugiego i syn nie doczeka. A co wart Sierhin bez lasu!
Rozśmiał się.
— Niech mi potem wioski tradują! — mruknął.
Zbój ten zdechnie ze złości.
Pierwszy to był wieczór od powrotu z Warszawy, w którym sędzia zdawał się nieco weselszym. Poszedł do żony, a ta, zobaczywszy go nieco rzeźwiejszym, mniej zamyślonym, niezmiernie się uradowała. Odżyła i sama, ukochanego swego zobaczywszy w lepszym humorze.
— Moja duszeczko — rzekła — mnie się dziś nasza Leonilka śniła, taka wesoła jakaś, szczęśliwa, rzuciła mi się na szyję, jak to ona od dziecka zwykła była, i powtarzała mi ciągle: — Nie bój się, mateczko, o mnie.
Wspomnienie córki zamiast pomnożyć wesołość sędziego, znowu go trochę zasępiło; ale się otrząsł prędko. Żył cały zemstą. Pomścić się srodze na prześladowcy swym — było jedyną myślą jego.
Cały dzień nazajutrz pocichu się dowiadywał od Śliwki, który pokazywał się i znikał: jak tam idzie z gromadami? czy dużo będzie ludzi? czy strzelcy są w pogotowiu?
Ekonom krzątał się niesłychanie, z gorączką ludzi jemu podobnych, powołanych do niezwykłych czynności, obiecujących zarobek. A że gromady trzeba było traktować i samemu do starszyzny przepijać, nad wieczorem i on i Bracki, ledwie się na nogach trzymali.
Wyprawa była komenderowana jak świt, gromady więc z dalszych wiosek musiały wyruszyć po nocy. Punkt zborny był na Dziewulach, zkąd ludzie się mieli rozejść na skraj dyferencyi od Sierhina i począć ciąć ulubiony las Strukczaszyca. Ekonom ledwie się na chwilę odziany położył, aby się, broń Boże, nie przypóźnić.
Kilka poprzedzających dni było mglistych; i nazajutrz się spodziewano takiego dnia, bo na noc mgła gęsta padła na pola i lasy.
Dziwny to był zaprawdę widok tej małej polanki i gościńca pod krzyżem, gdzie po północy już część gromad obozowała. Ludzie, małych kilka ognisk położywszy, w cichości brzasku oczekiwali, leżąc na ziemi i stojąc gromadkami. Śliwka nie wyjawił im całkowicie, po co i na co wezwani zostali, lecz domyślni włościanie, którym siekiery zabierać kazano, wiedząc, że ich ze wszystkich wsi pędzono, dorozumieli się łatwo, że idzie o wyrządzenie szkody Sierhinowi. A że między nimi a ludźmi Strukczaszyca, tak jak między panami, nienawiść trwała odwieczna, cieszyli się pomstą sędziego i własną.
Znajdowali, że pan ich raz przecie rozum miał, całą siłą chcąc na Sierhin uderzyć i rozumu go nauczyć.
Nadedniem zaczęły się ściągać dalsze gromady, i Śliwka konno z Brackim nadjechali, wiodąc kufę wódki, którą wielka powitała radość. Ranek był chłodny.
Starszyzna wnet obstąpiła ekonoma, spodziewając się teraz od niego coś stanowczego dowiedzieć. Strzelcy też z leśniczym na czele, w borsuczych torbach i lisich czapkach, osobną stanowili gromadkę, zebrawszy się codojednego.
Śliwka, siedząc na koniu, zebrał około siebie dziesiętników; podano czarkę do wódki. Ekonom dla orzeźwienia się, przepił pierwszy, otarł wąsy i odezwał się do uciszonego tłumu:
— Dosyć nasz pan cierpiał od Sierhina; przyszła godzina, żeby oddać za swoje. Niechaj dyferencya padnie! taka wola pańska. Co najpiękniejsze sosny — w pień!
Szmer ze śmiechami pomieszany rozszedł się po gromadach.
— Pijcie z kolei, póki stanie, a żywo — dodał Śliwka, potem na rubież, i na dane hasło, na całej linii w siekiery.
Zjedzą Sierhińce kaduka, żeby się nam obronić mogli; a zechcą napadać, od tego są strzelcy, którzy staną w assekuracyi.
Strzelców więc z leśniczym poczęstowano najpierwej, komenderując, aby natychmiast na granicy stanowiska zajęli. Z ochotą nadzwyczajną, gorączkową, można powiedzieć, śpieszyło wszystko naprzód do półkwaterków, potem w las.
Śliwka jako główno-komenderujący, zalecał cichość, porządek i subordynacyę. W każdej gromadzie mianował półkowodzców. Szło wszystko jak z płatka.
Dzień się zaczynał robić, gdy szeregi zbrojnych w siekiery zajęły miejsce na rubieży.
Jak gdyby słońce ciekawe też było się przypatrzeć temu osobliwemu widowisku, nadedniem mgła osiadać zaczęła, i zza oparów jesiennych blada tarcza ukazała się z sinawych zasłon nocy.
Czemeryński spał czy nie, lecz trudno, wiedzieć równo ze dniem się zerwał na nogi i, niemogąc wytrzymać, począł się ubierać, chodząc niespokojny od okna do okna.
Od Śliwki raportu nie miał i spodziewać się go nawet nie mógł, a ciekawość go piekła. Byłby może sam wyruszył na teatr wojny, gdyby mu Arona przestroga nie przychodziła na pamięć, że Strukczaszyc gotów strzelać. Narażać się na jego kulę nie miał najmniejszej ochoty. Ranek wydał się sędziemu jak wiek długim; mszy świętej księdza ex-definitora doczekać się nie mógł, a chciał jej tego dnia, na intencyę „pomsty nad grzesznymi“ wysłuchać.
We dworze, z powodu, że i wielu dworskich potajemnie się na ochotnika wybrało z ekonomem, cichuteńko było. W kapliczce znalazła się kupka niewielka. Sędzia modlił się, klęcząc; był najmocniej przekonany, iż Bóg powinien mu był dopomódz do tak chwalebnego dzieła.
Gdy słońce się nad horyzont podniosło i dzień zaświecił wesoły a pogodny, Czemeryński wziął to za dobry prognostyk.
Napiwszy się kawy, w pokoju wytrzymać już nie mógł. Korciło go, na podwórzu posłuchać czy choć daleki odgłos dzieła sprawiedliwości go nie dojdzie. Obrachował nawet, iż tak niewielka przestrzeń dzieliła go od lasu, taka cisza panowała w okolicy, że pięćset siekier koniecznie tu słyszane być musiały.
Właśnie ksiądz ex-definitor wyszedł był po śniadaniu w dziedziniec i zobaczył sędziego czatującego i przysłuchującego się; ku niemu też pośpieszył.
Miał zagadać, gdy Czemeryński nastawiający ucha, dał mu znać, ażeby zmilczał.
Ksiądz nie mógł zrozumieć o co chodziło.
W tem wśród głuchego milczenia godziny porannej, zdala, z głębin lasu, dał się słyszeć łoskot stłumiony, dziwny, ogromny jakiś, straszliwy, który księdza ex-definitora przeraził.
Tysiące uderzeń jedne po drugich roznosiły echa. Pierwsze z nich były nieśmiałe i słabe; ale wkrótce podniosła się liczba, przyśpieszyły razy, las rozbrzmiał niezrozumiałym hukiem, jakby puszczę jakaś siła niewidzialna szturmowała.
Ksiądz przeżegnał się, zbladł, ręce złożył i spytał słabym głosem:
— Co to jest, panie sędzio? Co to jest?
Czemeryński tryumfująco się uśmiechał:
— A słuchaj-no, acan dobrodziej, — zawołał — czy może być na świecie przyjemniejsza muzyka nad tę! Ha! ha (pięść podniósł w stronę lasów). Niech mnie zna szerepetka! niech zna!
— Ale cóż to jest? na miłosierdzie Pańskie! co to jest, p. sędzio?
— Nic! zabaweczka niewinna! Śmiał się Czemeryński. On mnie traduje, a ja mu las wycinam! Kwita, byka za indyka!
Słyszysz, księżuniu, ośmset, może tysiąc siekier pada na pnie odwieczne! Zaczekaj chwilę, posłyszymy jak sosny runą!
Ale tu to nic! Od Sierhina bliżej, tam to będzie przyjemnie słuchać i patrzeć, niemogąc nic począć.
Posunie się kto, stoją moi strzelcy w odwodzie, ze strzelbami ponabijanemi i mają rozkaz — w łeb!
Dominikanin oczy zakrył ze strachu.
W dali huk ów głuchy coraz rosnął, wzmagał się, olbrzymiał. Niemożna już w nim było rozeznać cięcia siekier, ani padania drzew, ale szumiało ciągle, nieustannie, coraz potężniej, a Czemeryński się uśmiechał.
— A co? księżuniu? hę? — odezwał się — czyje na wierzchu?
Zje się kochany Strukczaszyc, pęknie ze złości. Dobrze mu tak! niech nie zaczepia mocniejszego! Pal go dyabli!
Strukczaszyc zwykł był wstawać rano. Tego dnia jakoś zadługo czuwał z Kaczorem nad rachunkami i zaspał.
Jeszcze był powiek nie otworzył, gdy posłyszał, co u niego było rzeczą niepraktykowaną, że drzwi się otworzyły i ktoś wpadł do sypialni.
Ponieważ nikomu to nie było dozwolonem, Hojski z gniewem podniósł głowę z poduszek i ujrzał przed sobą wyrostka, który mu buty czyścił i wodę przynosił, stojącego z takim wyrazem grozy i przestrachu na twarzy, że Strukczaszyc, zamiast go zburczeć, co miał już na języku, zawołał:
— A tobie się co stało?
Chłopiec stał drżący, z rękami załamanemi: nie mógł mówić.
— A będzież-że ty mi gadał? Co z tobą? sfixowałeś?
Szarzało już dobrze w oknach. Hojski się zerwał z łóżka, sam już przelękły, na myśl mu przyszło: czy się nie pali?
Schwycił za ramię chłopca:
— Co tobie!
Ten ledwie mógł mówić, a bąkał tak niewyraźnie, iż zrozumieć go było niepodobna.
— Las! las — gromady! las tną!
— Jaki las! co tobie! Przeżegnaj się.
Chłopiec ręką wskazał na okno sypialni, które właśnie na las wychodziło.
Hojski, jak stał w koszuli, rzucił się ku oknu, otworzył je a raczej wyłamał, głowę wystawił, — począł słuchać.
Coś niepojętego, niezrozumiałego działo się w niezbyt oddalonym lesie. Las kipiał, mruczał, huczał — siekiery biły o drzewa. Nie dwie, nie dziesięć — ucho wprawne Strukczaszyca nie mogło ich policzyć.
Coś istotnie działo się w lesie. Osłupiał.
Stał jeszcze, gdy nagle nadbiegł Morawiec, blady, w kożuszynie narzuconym na ramiona, w berlaczach zimowych, bo się jeszcze ubrać nie miał czasu.
— Jaśnie panie! Chomiuk, który był w naszym lesie, ledwie uciekł! Łopatyckie gromady ze wszystkich wiosek, z siekierami, mówią tysiąc ludzi, las nasz w pień tną!
— Tną las! krzyknął, bledniejąc, Hojski — mój las!
Stał jak pół martwy. Nad łóżkiem wisiała strzelba: pochwycił ją machinalnie, choć był w koszuli.
— Konia! Kto żyw za fuzye! pierwszemu, co na cel wpadnie, kulą w łeb.
Krzyczał tak głośno, że wszyscy się w domu zbudzili. Kaczor pierwszy wpadł w płaszczu starym i boso.
— Jezusie miłosierny, co się dzieje! co się dzieje!
— Łopatyńce, rozbójniki — ledwie dysząc, krzyknął Strukczaszyc, — las mój w pień tną!
Komornikowi oczy się zaiskrzyły jak u kota.
— A to napastnikom w łeb strzelać! Prawo pozwala. Statut i korrektury nie bronią siły siłą odpierać. Jaśnie pan na swojej używalności jesteś w prawie. W łeb! walić! strzelać! Choćby się sam sędzia nawinął — pal! Za to nie będzie nic.
Rozognił się tak komornik, że mu na ustach piana stanęła.
— Koni! ludzi! wszystkie strzelby, jakie są we dworze, nabijaj! — wołał, biegając, Strukczaszyc i naprędce wciągając odzież na siebie — konia!
Morawiec, dworskich na koń!
Ja jadę! — wszyscy!
Już i panna Blandyna, opierając się o ściany, wylękła, podchodziła, gdy chłop bez czapki, zdyszany, zjawił się w progu.
— Las tną! ledwiem uszedł!
Był to już drugi świadek naoczny: — Wszystkie gromady — ani się nam na nich porywać! A! gdzie! chmary! Wszyscy strzelcy i leśniczowie i dworscy z ponabijanemi fuzyami. Ledwie żyw uszedłem, mierzyły bestye za mną.
— A strzelać nie będą śmieli! — przerwał komornik — nie będą! Trzeba jechać i bronić się. Pierwszego sędziego, który tam pewnie jest, kula nie powinna minąć.
Strukczaszyc już się był odział, rekami dygoczącemi pozapinawszy odzienie krzywo, trzymał drugą fuzyę zdjętą ze ściany i wykręcał z niej śrót aby do niej wpuścić duże loftki, coś jakby na grubego źwierza. Torbę leżącą na łóżku rwał i przewracał, niemogąc nic znaleźć. Czapkę już miał na uszach, od czasu do czasu mrucząc: Konia!
Komornik podżegał.
W stajni kulbaczono konie; na dziedzińcu zbiegali się ludzie, kobiety na pół odziane, z fartuchami na plecach, powychodziły patrzeć; dzieci beczały; parobcy się popychali: nieład panował niewysłowiony.
Prowadzono już stępaka Strukczaszycowi, gdy p. Blandyna, cała we łzach, z energią niezwykłą, rzuciła się ku bratu i strzymała go.
— Na rany Pańskie! Co robisz! wstrzymaj-że się! Niepuszczę! Zabiją cię — ty zabić możesz! Nic nie poradzisz, tam przemoc i siła! Co lepszego będzie, gdy zginiesz! Ja cię nie puszczę; to-by było szaleństwo!
Bracie! bracie, opamiętaj się!
Strukczaszyc stanął.
— Co to, z pozwoleniem, babskich lamentów słuchać — krzyknął zapalony Kaczor — tu panie wal, a bij, bij a wal. Sędziego w łeb! sędziego w łeb!
— Waćpan oszalałeś — zawołała, zwracając się ku niemu p. Blandyna — na zgubę posyłasz innych! Idź pan sam! idź-że sam! Słyszałeś, że tysiąc ludzi spędzono, że strzelcy czatują z fuzyami. Im tego potrzeba, ażebyśmy się porwali bezsilni. Napadną na dwór! Gotowi zburzyć i spalić!
Nierozum jest rwać się bez siły!
Panna Blandyna osłabła prawie, trzymając brata i usiłując mu zaprzeć drogę. Komornik, za nią stojący, dawał mu znaki, ale napróżno. Głos siostry przemówił jakoś do przekonania. Hojski stanął zamyślony:
— Masz acanna słuszność! tak! na kułaki iść nie nasza sprawa. Komornik! słyszysz, na wózek do sądu, po urząd do obdukcyi! — i — visum repertum.
Kaczor, który drugich rad pędził, gdy mu przyszło pomyśleć, że ma jechać, a na drodze może być zaskoczony przez ludzi Łopatyckich i potraktowany jako wysłaniec nieprzyjacielski, znacznie ochłódł.
— Toć nie pilno! — mruknął.
Hojski ochłonął też, strzelbę postawił, popatrzał na ekonoma:
— Głupstwem-by było opierać się z garścią takiej sile. Niéma co — niéma co....
Rób acan co chcesz! Ja — ścierpię i to. Zobaczemy!
Mówiąc to Strukczaszyc, zaciskał usta strasznie; gniew mu tłumił głos — słabł z niego. Ręką wskazał, aby ludzie szli precz.
— Dać pokój! — skonkludował. Komornik pogardliwie ramionami ruszył; p. Blandyna przystąpiła do brata i w rękę go pocałowała.
— Bóg ci to nagrodzi! — szepnęła.
Wychyliwszy szklankę wody, jak pijany jeszcze, chwiejąc się na nogach, Hojski, o ściany się opierając rękami, wysunął się zwolna w sień i wyszedł na podwórze. Słońce było weszło jasne, ranek był prześliczny, mgły jak senne kołysały się nad ziemią. W dali huczało; trzask drzew, łoskot siekier wyraźniej tu dochodziły niż do łopatyckiego dworu. Strukczaszyc stanął z rękami załamanemi; łzy mu się znów toczyły.
— Mój las! mój las! — powtarzał. Boleść wyryta na jego twarzy, zmieszana z gniewem, zmieniła ją prawie do niepoznania. Zdawało mu się, że ludzie wzrok w nim topią i przejęci żalem nad nim, sami ocierają powieki.
Strukczaszyc ten las pielęgnował, kochał jak dziecię swe; była to jego duma, rachuba przyszłości, rzecz dlań może droższa od Sierhina. W jego oczach podźwignęły się te sosny; znał z nich każdą.
— Mój las! — powtarzał pocichu.
Stojący za nim w płaszczu komornik — zły, że mu się cudzemi rękami własnej zemsty nie udało dokonać, spozierał nań prawie z pogardą. — Plunął wreszcie i ubierać się począł.
Zwolna ludzie z dziedzińca zaczęli się oddalać na pole, ażeby się bliżej widowisku temu przypatrzeć. Było ono dziwnem jak kataklizm jaki. — W oczach ubywało lasu; znikały wysokie wierzchy, przerzedzała się ściana czarna; las padał, jakby niewidzialną ręką zdruzgotany i obalony na ziemię.
Hojski, który łzawemi oczyma patrzał w początku na to zniszczenie, zwolna odzyskiwał zwyczajną swą chłodną zaciętość. Łzy osychały, zęby się ścięły; namarszczył brwi, zdawał się twardnieć z wewnętrznego bólu. Myśl widać znalazła już jakieś środki wyjścia z tego zakąta, w który go przemoc zagnała; budował coś i obrachowywał. Bladość coraz straszniejsza okrywała pofałdowaną twarz. Nie miał tylko siły oderwać się od tego widoku — stał jak wkuty. Panna Blandyna, która była odeszła na chwilę, aby się ogarnąć, corychlej powróciła ku niemu.
Ona, co tu nigdy głosu ani władzy żadnej nie miała, po raz pierwszy zdawała się panować nad bratem, na którego zwykle patrzała z trwogą. Ujęła go zlekka za rękę — drgnął.
— Chodź — rzekła łagodnie — ty po męzku umiałeś zawsze czoło stawić wszystkiemu, co cię spotykało. Co pomoże gryźć się i męczyć? Tegoż on chce — ten, co ci krzywdę wyrządził; najmilsze mu to, że ryczysz z bólu.
Strukczaszyc popatrzał na nią długo: po raz wtóry wyrazy jej trafiły mu do przekonania. Z niepojętem posłuszeństwem dał się tej słabej ręce niewieściej zawrócić ku dworowi.
— Chodź, spocznij — co to pomoże rozpaczać!
Strukczaszyc milczący ruszył się i wolnym krokiem poszedł za siostrą ku domowi.
Nadciągnął właśnie z głową opuszczoną Morawiec, rękami machając rozpaczliwie.
Strukczaszyc stanął.
— Niéma co — rzekł wolnym głosem. — Przemoc — słabsi jesteśmy. Powiedz acan ludziom, niech się trzymają spokojnie.
Tną, to tną — dla mnie już oni go wycięli! Zagramy im z innej barwy!
Szkoda ludzi! Niech tną! Będziemy i my coś cięli.
Ostatnie wyrazy zamruczawszy niewyraźnie, wszedł do dworu. Tu rzucił się na krzesło przy stoliku, podparł na łokciu i tak pozostał w niemem osłupieniu. Panna Blandyna sama mu przyniosła kawę, której nie tknął.
— Nie mogę! — rzekł krótko.
Komornik, ubrawszy się, wpełznął do pokoju. Był widocznie gniewny.
Zdala aż tu dochodził huk walącego się drzewa.
— A to panie chwat pan sędzia — począł mruczeć stając u stolika.
Strukczaszyc nic nie odpowiedział. Po chwili odezwał się:
— Kazałeś acan zaprzęgać?
— A po co?
— Po urząd?
— Cóż to las i pnie pouciekają? — rzekł Kaczor. Niéma się co śpieszyć. A pan chce, żeby mnie złapali na drodze i jeszcze poczęstowali. — O! nie!
Hojski popatrzał nań pogardliwie i krzyknął na chłopca:
— Morawca wołaj!
Ekonom, który był w ganku, stanął zaraz w progu.
— Co jaśnie pan każe?
— Komornik się boi: jedź acan do urzędu; powiedz co tu zaszło, — niech zjadą.
— Ja się nie boję — zabełkotał Kaczor — ale nie widzę potrzeby.
— A widziałeś potrzebę, żebyśmy szli się borykać z nimi? — mruknął Strukczaszyc.
Kaczor ręką machnął, siadł i do wystygłej kawy począł się dobierać.
W lesie tymczasem zniszczenie się szerzyło. Wódką zachęcani do pośpiechu, chłopi rąbali śpiewając, śmiejąc się, wyprzedzając, bawiąc tą szkodą z nieostrożnością taką, że dwu ich padające drzewa silnie poraniły. Nie przeszkodziło to reszcie do samego wieczora, dopóki nie ściemniało, rąbać co napadli. Na dobitkę chciano jeszcze pożar zapuścić, ale się Śliwka sprzeciwił temu, rozważywszy, iż ogień mógłby się dostać i na łopatyckie zapusty.
Znaczniejsza część dyferencyi zniszczoną została; całej jednak rady dać nie mogli ludzie, i ku nocy pokładli się obozem na polankach. Śliwka pobiegł do dworu po rozkazy. Czemeryński przez cały niemal dzień przesiedział na dziedzińcu i w ganku, napawając się odgłosem swojego dzieła. Dziwiło go tylko, że ani jejmość, ani ks. ex-definitor, ani Francuzka tryumfu jego nie podzielali, i owszem, byli wszyscy jak przybici tem i zasmuceni.
Gdy Śliwka się ukazał, sędzia wybiegł naprzeciw niemu.
— Udało się?
— A jakże.
— Cały las runął? — zapytał Czemeryński.
— Więcej niż połowa — odparł Śliwka.
— Tylko! — westchnął sędzia.
— Bronili się?
— Chowaj Boże.
— Jakto? nic? wcale? Strukczaszyc strzymał? — podchwycił Czemeryński. Czyż to może być?
— Żywej duszy nie widzieliśmy — rzekł Śliwka. — Strzelcy stali darmo.
Dlaczego niemiłem to było Czemeryńskiemu — nie wiadomo; zamruczał, brwi zmarszczył.
— Cóż jaśnie pan każe na jutro? czy dalej ciąć? Gromady czekają.
Sędzia potarł ręką po twarzy, przeszedł się, stęknął.
— Będzie tego dosyć — odezwał się — ludzi nie trzeba męczyć. Dać im wódki i rozpuścić!
Nie okazał zbytniej radości sędzia; niewiedzieć dlaczego, zrobiło mu się markotno. Nie czuł, nie słyszał, nie nasycił się męką nieprzyjaciela. Zdawało mu się, że jej nie osiągnął.
— Ale jakże to może być, ażeby Sierhińce choć nie zerwały się w pierwszym momencie. Nic? nic?
— Gdzież oni mieli się porywać! — rozśmiał się Śliwka. — Siła złego dziesięć na jednego. Mieli rozum.
Właśnie ten rozum i cierpliwość wprawiały Czemeryńskiego w niepokój jakiś. Znał nadto dobrze Strukczaszyca, ażeby mógł przypuścić, że mu to daruje i zemsty szukać nie będzie. Teraz dopiero, ochłonąwszy, obrachowywał, że proces o wiolencyę i najazd mógł pretensyami za szkody pokryć resztę klucza Łopatyckiego.
— Cóż mi tam! — powiedział sobie w duchu, wzięli dyabli krowę; niech biorą i cielę! Będzie się mścił, ale com dojadł mu, to dojadłem.
Śliwka jeszcze stał u progu, czekając na należną pochwałę. Czemeryński stał zadumany.
— I — rzekł pomilczawszy — i niesłyszeliście nic, ze dwora — ani słowa, ani jęku? Nie wiedzieliście nic? nie dali znaku życia?
— A nic, rzekł ekonom, strusili, przycupnęli, albo to, proszę jaśnie pana, mała rzecz ośmset ludzi z toporami? Ta-to potencya, nie żart! Ta-to była, panie, armia... Cóż im się było porywać z motyką na słońce!
Poszedł spać sędzia, dużo mniej zadowolony niż był zrana; jakoż mu się to teraz inaczej zupełnie wydawało. W jego wyobraźni miała to być tragedya krwawa, mógł paść zapamiętały Strukczaszyc! a ten się nawet ani ukazał. Zemsta była nie pełna, nie osmaczona krwią — a teraz następowały po niej prozaiczne jej skutki: pozwy, zjazdy, opatrywania na gruncie, kommissye, targanie się przed sądami i — kondemnaty i koszta!
W tych myślach usnął sędzia, a nazajutrz, gdy niecierpliwa Francuzka znowu zaczęła nalegać, grożąc, że umrze, aby ją corychlej wypuszczono, ostatnie trzydzieści czerwonych złotych z własnego i jejmościnego kantorka ściągnąwszy, Czemeryński nareszcie przyrzekł konie i wyprawę do Lublina. Ztąd już Francuzka miała się dostać do Warszawy.
Nie miała jeszcze może stałego projektu, co pocznie z sobą, tak trwoga ją pędziła z pod tej strzechy, względem której czuła się winną. Jak tylko dostała pieniędzy, natychmiast p. St. Aubin pakować się zaczęła, z gorączkowym pośpiechem. Żadną siłą, nawet na kilka godzin, powstrzymać jej nie było można. Nie miała litości nad sędziną, która ze łzami prosiła ją, aby się zatrzymała; nie dała się uprosić sędziemu i nazajutrz rano była już na gościńcu, oddychając swobodniej.
Odjazd jej miał też w Łopatyczach wielką zmianę wywołać, bo oprócz tego, że zabrakło w istocie jednej z osób, do której wszyscy byli przywykli, ludziom, co się jej obawiali, dopiero teraz rozwiązywać się zaczęły usta. Francuzka przez swą wychowankę pozyskała była wpływ niemały; spełniano jej rozkazy; nikt przeciwko niej słówka nie śmiał pisnąć. Kobiety, szczególniej dawna rezydentka, która teraz z garderoby się nie ruszała, niemając władzy w jednej nodze, pani Piotruska, dawniej faworyta obojga państwa, zaćmiona przez Francuzkę, skrycie jej nienawidziła. Po odjeździe pani St. Aubin wszystko, co na nią wynaleźć było można, wysypało się ze wszech stron.
— Ci, co milczeli dotąd, poczęli się półgębkiem odzywać..
Ludzie, którym w Lublinie zakazano mówić o odwiedzinach pana Erazma, przebąkiwali coś o nim. Dwie kobiety ze wsi rozpowiadały dworskim, że u Dziwu, na kamieniu, widywały często Francuzkę z panną i przychodzącego, a przesiadującego tam, panicza z Sierhina.
Gdy o tem pocichu mówić zaczęto, w początkach Piotruska wierzyć nie chciała. Obudziła się jednak ciekawość, poczęto śledzić, przepytywać, baby ze wsi potajemnie sprowadzać i coraz więcej znajdowało się dowodów, że owe codzienne przechadzki na Dziewule były schadzkami z młodym Hojskim.
Kobiety wiejskie, które chodziły po grzyby i jagody, niejeden raz, nieukazując się zza krzaków, szpiegowały młodą parę i powiadały jak się brała za ręce, jak czule spoglądała na siebie, jak się sobie uśmiechała.
Stara Piotruska, zebrawszy fakta, wysłuchawszy świadków, przedewszystkiem zaprosiła do siebie ks. ex-definitora. Dominikanin, przez wzgląd na ułomną staruszkę, przychodził do niej i tak często grywać w maryasza na zdrowaśki. Piotruska, bez żadnego wykształcenia, prosta sobie kobieta, była przecież rozumną i przebiegłą. Opowiadała też wyśmienicie o dawnych czasach i o swojem wychowaniu na dworze Sapiehów.
Ksiądz Ambroży zaproszony przyszedł jak zwykle z dobrym humorem i tabaczką.
Piotruska czekała nań w krześle u stoliczka z kawą.
— Coś dobrodziej o starej dewotce zapomniał, odezwała się żartobliwie — a ja oczy wypatrzyłam, uszy wysłuchałam, czekając miłosierdzia.
— E! jejmościuniu, to nie za mną, ale za tuzem czerwiennym zatęskniłaś, — rozśmiał się mnich, siadając.
— Otóż bardzo przepraszam, bo za jegomością dobrodziejem. Pokiwała głową.
— Mam wielki, wielki interes!
— O! ba! do mnie!
— A no, słowo daję.
Westchnęła staruszka i minę nastroiła poważną. Odchrząknęła.
— Ja dobrodziejowi tajemnicę jedną powierzę — dodała. Noszę się z nią jak z gorącem żelazem w kieszeni, tak mnie piecze.
— A! bo to wy kobiecięta! — rzekł Dominikanin. Wam zawsze trudno z językiem. Zbądź-że się asińdźka tej wielkiej tajemnicy. Ksiądz Ambroży żartował sobie, ważności żadnej nieprzypisując temu, z czem mu się zwierzyć miano.
Staruszka pomilczała momencik, pochyliła się, zniżyła głos i, palec przykładając do ust, szepnęła:
— A, gdybym ja wiedziała co się stało z naszą panną i kto ją wykradł?
Cofnął się aż ks. Ambroży.
— Co-bo asińdźka mówisz! nie żartuj!
— Niéma tu z czem żartować, — dokończyła Piotruska. — Dowodnie wiem z kim panienka nasza romans miała, do czego powodem była ta utrapiona Francuzica!
Ksiądz uszom zdawał się nie wierzyć.
— Ale gdzież? jak? Co jejmości w głowie? — ofuknął. Brednie, baśnie. W domu nikogo nie było, z kimby się spoufalić mogła. Myć tu przecie wszyscy żyjemy, patrzym!
Ruszył ramionami.
— A widzieliżeście z kim się panna, pojechawszy do Lublina, poznajomiła, i z kim potem każdego dnia za Dziewulami na kamieniu schodziła się razem z Francuzką? Hę?
Ksiądz Ambroży, który kilka razy spotykał powracające z przechadzki od kamienia panie, rzucił się i zaczął słuchać uważniej.
— Któż to taki? kto?
Pomilczała chwilę Piotruska, potem schyliła się znowu; usta rękami otuliła i rzekła cicho:
— Młody Hojski z Sierhina.
Ksiądz Ambroży wstał aż, posłyszawszy to.
— Nie może być!
— Jak mnie, ojcze, żywą widzisz! Ludzie są, świadki.
— Dziwne sądy i wyroki Pańskie! szepnął zcicha ks. Ambroży.
— Mamyż my to przed państwem taić? — dodała Piotruska. A toż się nie godzi. Niech wiedzą, może co poradzą, może się znajdzie zguba.
Ks. ex-definitor, namyśliwszy się długo, rękami strzepnął.
— Moja dobrodziejko — odezwał się — to materya taka, że ja do niej się mieszać, dotykać nie chcę, ani znać, ani wiedzieć. Ja człowiek spokojny, palca między drzwi kłaść nie myślę. Rób asindźka, jak jej do serca Pan Bóg podda. Ni radzę ni odradzam, — a zlituj się nademną, nie mieszajcie mnie do tego — nie! nie!
Napróżno potem staruszka chciała coś dobyć z ojca duchownego, i wyrozumieć jakby, jego zdaniem, postąpić sobie była powinna. — Dominikanin milczał uparcie.
Nie zyskała więc nic na zwierzeniu mu się. Sekretu zaś takiej wagi długo utrzymać było niepodobieństwem: musiała albo sędzinie albo sędziemu opowiedzieć wszystko.
Biedna sędzinka ciągle jeszcze w łóżku leżała; do Czemeryńskiego odwagi nie miała staruszka. Wahała się jeszcze, gdy Śliwka, zawsze starający się czemś przysłużyć i względy pozyskać u pana, zasłyszawszy na wsi od bab o schadzkach u kamienia, obawiając się, aby go kto nie wyprzedził, pobiegł do jegomości.
Bez przygotowania, nieporządnie, śpiesząc się, plącząc, Śliwka, piąte przez dziesiąte, wypaplał wszystko Czemeryńskiemu, do stóp się ścieląc i zaklinając, że przez adoracyę dla osoby jego, przynosi tak ważną wiadomość.
Czemeryński z początku nie zrozumiał, potem nie uwierzył i pogniewał się, w furyę niemal wpadłszy.
— Co ty mnie masz za dziecko, za człowieka obranego z rozumu! Oszalałeś!
— Niech-że jaśnie pan pofatyguje się do starej Piotruskiej: ona wie wszystko dokumentnie. Jak to się okaże bajką, ja się kładnę, proszę mi dać sto bizunów.
— Fixat! — krzyknął Czemeryński; ale w tejże chwili, jak burza przebiegłszy cały dom, wpadł do Piotruskiej.
— Co to jest? co ten bałwan Śliwka śmie pleść, żeby Leonilla miała jaką potajemną znajomość z synem tego łotra, szubienicznika!
Przestraszona trochę staruszka, gdy przyszła do siebie, odpowiedziała:
— Niech się jegomość nie gniewa. — Co prawda to prawda!
— Zkąd-że ty to wiesz?
Piotruska wywód cały zrobiła. Gdy wspomniała o Lublinie i o tych, co tam byli, Czemeryński natychmiast posłał po służbę. Ledwie mógł z gniewu się utrzymać przytomnie. Zaledwie ludzie pokazali się w progu, wpadł na nich, bizunami grożąc, ażeby mówili prawdę.
Furman i lokaj zeznali, że panicz z Sierhina, którego przecie z kościoła znali dobrze, codzień bywał na kwaterze, sprawunki nosił i pannę przeprowadzał. Lokaj dodał, że ludzie ze wsi widzieli niemało razy pannę z Francuzką na kamieniu godzinami siedzącą z młodym Hojskim.
Niemożna było poznać jakie to zrobiło wrażenie na Czemeryńskim, który wysłuchawszy ludzi, zakazał im pod najsroższą karą, aby się o tem mówić nie ważyli, i odpędził.
Przysiadł na krześle w izdebce Piotruskiej, podparł się na ręku, zadumał, nieotwierając ust do niej, siedział z pół godziny, wstał i nieżegnając się, wyszedł.
W swoim pokoju znowu siedział i chodził długo, stękał, mruczał; ale gdy wieczerzę podano i wyszedł do niej ksiądz ex-definitor, który o wszystkiem wiedział, w twarzy jego szukał napróżno śladu do odgadnięcia: co się w nim działo?
Mówił o rzeczach obojętnych, poglądał ostro, ale zdawał się spokojnym.
Poradzić się i poskarżyć nie miał Czemeryński przed kim, oprócz księdza. Sędzinie chorej nie śmiał się zwierzyć. Po wieczerzy wziął księdza ex-definitora do kancellaryi. Domyślił się ksiądz Ambroży po co.
— Mój ojcze — odezwał się — jesteście mężem doświadczenia i dobrej rady: przyjdźcie mi w pomoc. Cieszyłem się ja zemstą nad wrogiem przedwcześnie a zuchwale; pomścił się wróg na mnie tak, że mi żywcem wyrwał wnętrzności!
Ojcze mój! mam dowody, że ten niecnota na cześć mojego domu sidła zastawił. Przekupili Francuzkę, co była przy Leonilli; Strukczaszyc synowi pomagał do wykradzenia jej. Córkę moją, dziecko najdroższe, jedyne, mają w rękach.
A! teraz rozumiem dlaczego mi lasu ciąć nie bronili. Co ich las przy krwi mojej, przy czci mojej, przy sieroctwie mojem?!
Leonilka żoną tego rozbójnika! tego przybłędy, łotra....
Czemeryński zakrył oczy i ryknął z bólu.
— Panie sędzio dobrodzieju! mityguj-że się, na rany Pańskie — zawołał Dominikanin. To nie są może rzeczy pewne, to domysły i gadaniny.
— Nie, to prawda, bo Bóg mnie ukarać chciał i wybrał to, co najstraszniejszem być mogło: upokorzył.
Nie widzisz-że ty w tem ręki tego przewrotnego starca? jego rachuby i roboty? Niepoczciwa Francuzka była jego narzędziem. To rzecz ukartowana, obrachowana — cios w samo serce!
Straciłem wszystko!
— Pozwól pan sędzia sobie tylko tę refleksię uczynić — odezwał się ks. Ambroży — iż, jak to wiem najpewniej od ks. Dagiela, tego młodego Hojskiego nie było w Sierhinie oddawna, i niéma go.
— Ale to wszystko intrygi podłe! On się z nią gdzieś w sąsiedztwie może ukrywa. — Moje dziecko, moja córka, w rękach tych złoczyńców! — wołał Czemeryński. — Nic mi już nie pozostaje tylko umrzeć!
— Nie śmiem ani z pociechą żadną, ani już z uwagą występować, — odezwał się ks. Dominikanin. Trzeba ochłonąć i pilno rozważyć co czynić.
— Co czynić? — podchwycił gwałtownie sędzia — ale mi nie pozostaje nic tylko kamień do szyi i w wodę.
Narzekania, przekleństwa, łzy, rozpacze zajęły kilka godzin. Kapelan, widząc ten stan sędziego, odstępować go nie chciał. Udało mu się wreszcie religijnemi uwagami i powagą kapłańską ukoić nieco Czemeryńskiego. Dobrze z północy było, gdy się rozeszli.
Mszy nazajutrz nie mógł już mieć kapelan, a sędzia też z sypialni nie wychodził nawet do żony, posławszy do niej zawiadomienie, że bardzo był zajęty. Pierwsze wrażenie wczorajsze stępił dzień drugi; przyszła rozwaga: jak wyjść z tego położenia, co począć ze Strukczaszycem — gdzie szukać córki?
Sędzia był najmocniejszego przekonania, że wszystko to stary sąsiad naprzód ułożył, osnuł i że w tem była ręka jego.
Nie było innego ratunku dla córki, dla czci domu, jak zezwolić na nienawistny związek. Lecz jakże go pogodzić z podaniem ręki Strukczaszycowi, ku któremu Czemeryński czuł nieprzezwyciężony wstręt i ohydę?
— Z nim za nic!
W tym stanie ducha drugiego dnia zastał Czemeryńskiego przybywający w interesie probostwa niby, w istocie zaś, wezwany potajemnie przez ks. ex-definitora, proboszcz ks. Dagiel.
Dominikanin doskonałym był przy konfessyonale, miłym w towarzystwie, ale kwestye praktyczne życia były mu obce. Nie umiał, ani się kusił ich rozwiązywać. Dla uwolnienia się od nowej napaści sędziego sprowadził ks. Dagiela. Tego mogli się lękać wszyscy; on się nie lękał nikogo i niczego.
Sędzia, mimo, że proboszcz przemówił zaraz o interesie, odgadł, iż go sprowadzono.
— Widzisz przed sobą, księże proboszczu — odezwał się ze zwykłą patetycznością swą — najnieszczęśliwszego w świecie człowieka; zbiedzonego, upokorzonego, przywiedzionego do rozpaczy.
Mało to, że mi wyrwano córkę jedyną, — wiesz w czyje dostała się ręce?
— Wiem — odparł spokojnie proboszcz.
Czemeryński się cofnął.
— Zkądże to jegomość wiesz? czy już wyszło z mojego domu?
— Wcale nie — rzekł ks. Dagiel — wiedziałem o tem wprzódy niż wy, panie sędzio.
— Wprzódy niż my? — a to jakim sposobem?
Ks. Dagiel się obejrzał.
— Chodźmy się rozmówić na osobności — odparł — dowiesz się pan o wszystkiem.
Z pokorą prawie, poszedł, dawniej dumny, Czemeryński za księdzem, który w swej sukni wytartej miał powagę, nakazującą poszanowanie.
Gdy weszli do pokoju, do którego i ks. ex-definitora, jakby za świadka i pomocnika, wprowadził za sobą proboszcz, Czemeryński nie odzywając się już, czekał co mu ks. Dagiel objawi.
— Mieszamy często Pana Boga — odezwał się proboszcz, tam gdzie On niepotrzebuje się przyczyniać do dokonania sprawiedliwości; ale też często jest palec Boży w małych rzeczach i wyraźna ręka Opatrzności. Ja widzę ją w sprawie waszej, panie sędzio, z p. Strukczaszycem. Dawaliście obaj zgorszenie swoją zajadłością względem siebie.
— Ks. proboszczu! — przerwał Czemeryński — jam nie winien! Przecież dać się tak zgubić, nie broniąc, i robak nie może. Ten człowiek dojadł mi, życie zatruł! ja mu nie mogłem i nie mogę przebaczyć.
— I Pan Bóg też waćpanu nie przebaczył — rzekł surowo proboszcz. Doświadczyliście mściwej ręki Jego, gdy wam najmilsze dziecię odebrał.
— Za cóż mnie! za co mnie! — począł sędzia, — albom to ja jeden winien! Jest-li wina jaka to w obojgu: a to ma być sprawiedliwość, gdy na mnie jednego spadła chłosta!
— Nie na waćpana jednego! — zawołał ks. Dagiel. Bóg jeden tylko wie, który z was ukarany srożej. Wiesz pan com słyszał z własnych ust siostry Strukczaszyca, gdy raz powziął podejrzenie, że syn jego mógł się w córce waszej rozmiłować, — wiesz co naówczas powiedział: — Wolałbym go na marach widzieć niż mężem sędzianki.
Czemeryński podniósł głowę, i dumnie, i gniewnie, i zdziwiony.
— Proszę! — krzyknął szydersko — taki mi wielki człek! Frant jakiś! A któż sprawcą tego wszystkiego! Nie z jego-ż to się naprawy stało!
— Z jego naprawy! — rzekł ks. Dagiel, ramionami ruszając. Co się waćpanu dzieje, panie sędzio? On o tem nie wie, nie domyśla się tego, nie przeczuwa, a gdyby się dowiedział, nie ręczę, czyby się syna wyrzec nie był gotów.
Sędzia prychnął po swojemu i czuba potarł.
— Jesteście tego pewni? — spytał niedowierzająco.
— Jestem tego najpewniejszy — odparł ks. Dagiel. — Miał jakieś podejrzenie na syna, i sama ta myśl skłoniła go do wysłania go gdzieś na wygnanie, aż w Witebskie.
— Seryo? — spytał Czemeryński, oddychając jakoś wolniej. — Jegomość dobrodziej nie żartujesz?
Ks. Dagiel potrząsł swoją starą rewerendą.
— Kto taką suknię nosi, temu się żartować nie godzi — zawołał surowo — i nie godzi mu się rzucać słowy lekkiemi!
— Ależ-to, co ja słyszę od waćpana dobrodzieja — poprawił się, głos zniżając sędzia, zmienia zupełnie postać rzeczy. Więc Strukczaszyc tryumfuje!
— Z czego?
— Z tego, że mi córkę porwali!
— On o tem nie wie! — zawołał ks. Dagiel.
Czemeryński zadumał się. Stali dotąd w pośrodku pokoju, a staremu nogi drżały: poprosił siedzieć. Zadumany był, lecz gniew zwolna z twarzy mu schodził — łagodniał. Ks. Dagiel badał go, spoglądając nań uważnie.
— Słucham, wierzę słowom waćpana dobrodzieja, a razem wszystko to mi się w głowie nie mieści — odezwał się Czemeryński. — Miej waćpan litość nad sercem rodzicielskiem, powiedz mi co wiesz, uspokój mnie. Nie pozostaje mi nic, tylko przebaczyć synowi tego rozbójnika, co tak zbójecko mi porwał córkę, i co najprędzej ślubem ich połączyć!
— Oni ślub wzięli, tego samego dnia, gdy panna uciekła — odparł ks. Dagiel.
Zerwał się z siedzenia Czemeryński i padł zaraz na nie.
— Gdzie? jak?
— Ja im dałem ślub — ja! — rzekł ks. Dagiel.
Sędzia się przeżegnał.
— Wy? wy?
— Musiałem dać ślub, aby nie dopuścić związku bez błogosławieństwa kościoła.
Ale, słuchaj waćpan, — dodał ks. Dagiel — wszystkiego się dowiesz. Znasz mnie od lat wielu, że do żadnych intryg nie mieszam się. Nie wiedziałem też o niczem w świecie, gdy przyjechała do mnie wieczorem panna Blandyna Strukczaszanka, ledwie żywa, i wszedłszy do nóg mi upadła.
Ledwiem mógł, uspokoiwszy ją, dowiedzieć się, że — tej nocy pan Erazm Hojski, za zgodą i umową z córka waszą, miał ją uprowadzić z noclegu, i wprost przywieść do mnie, błagając o ślub. Panna Blandyna, struchlała ze strachu, zalewała się łzami.
Dania ślubu odmówiłem, reflektując, iż nieważny-by był, i że się nie godziło dzieciom bez wiadomości i woli rodziców, bez ich błogosławieństwa, stawać u ołtarza.
Zważywszy jednak, że porwaniu córki waszej, a raczej dobrowolnej jej ucieczce, zapobiedz nie mogłem; że bez ślubu pobyt ich dłuższy z sobą, ściągał na ich oboje sromotę — dałem się nakłonić.
Czemeryński, za głowę się schwyciwszy, słuchał, ze łzami w oczach.
— Trzeba było pobłogosławić — dodał ks. Dagiel, — gdy tak czy nie, byliby z sobą dalej uciekali! Musiałem! — westchnął proboszcz.
Około północy wprost powóz z niemi zatoczył się przed kościołek. Świadkami byli zakrystyan i organista, no, i panna Blandyna, która ich nie odstępowała. Byłbym się może oparł — dokończył proboszcz, gdyby nie ta myśl, że Bóg tym sposobem chce położyć koniec nienawiści i zwadzie dwóch rodzin i przejednać je ślubem dzieci.
— Nigdy w świecie! — wybuchnął, rzucając się Czemeryński. Córka, córka mogła sobie wyjść choć za parobka, ale ojca jego znać ani wiedzieć nie chce! A my, jakośmy byli, tak zostaniemy — na noże!
— Szkoda, że o tem nie wiedziałem wprzódy — rzekł ks. Dagiel, bo byłbym ślubu nie dawał.
— Ślubu! ślubu! — bąkał Czemeryński — najpierw po takim ślubie rozwód jest bardzo łatwy; powtóre, choćbym zięcia akceptował, to jego ojca — nigdy! nigdy!
Po chwili sędzia zawołał, jakby się budząc:
— A gdzież oni są? gdzie się schowali przed nami!
— Daję panu słowo, że o to ani pytałem, ani wiem o tem. Jeśli wie kto — chyba p. Blandyna.
— Oni być muszą w okolicy? — rzekł jakby do siebie Czemeryński, — ja ich wyszukam.
Myśli miał roztargnione i dodał nagle:
— A Leonilka, mój ojcze? czy płakała? jakże ją znalazłeś?
— Zupełnie spokojną i prawie wesołą — rzekł proboszcz. — Była tylko trochę zarumieniona i zmęczona. Pan Erazm miał daleko bardziej strwożoną minę.
Namarszczył się sędzia.
— Zatem Strukczaszyc — wolałby go widzieć na marach! — odezwał się.
Otóż acan dobrodziej masz z tego miarę człowieka: o własnem dziecku, o jedynaku, tak się wyraził. Cóż to za serce? co za tyran!
— Mógł to powiedzieć w chwili zapomnienia się — rzekł proboszcz.
— Więc mu dla syna Czemeryńskiej zamało! — mówił sędzia szydersko — cóż? Księżniczki-by chciał?
— Gorzej, panie sędzio — wtrącił ks. Dagiel — panna Blandyna mi powtarzała, że wolałby prostą chłopkę niż waszą córkę, taką grzeszną ma ku wam nienawiść.
— Ja mu ją płacę z nawiązką! — rozśmiał się gorzko Czemeryński. — Wierz mi, ojcze — szatanem się tak nie brzydzę jak nim. Podły i nikczemny jest.
Jednemu się dziwię — dodał — że to nieszczęście, którego ja padłem ofiarą, nie on zgotował, że o niem nie wiedział, — a z tego się znowu cieszę, że mu ono będzie ciosem ciężkim! że posieje między nim a synem niezgodę, — że może ich rozłączyć! To dobrze! to dobrze!
Wstał proboszcz z krzesła.
— Panie sędzio — zawołał z powagą — mową tą bezbożną nie wywołuj sroższej jeszcze kary Bożej na siebie! Dotknął cię Bóg! poprawy chciał: nie pomogło — patrz, by chłosta nie przyszła stokroć cięższa! Ej! ej!
Zamilkł Czemeryński, lecz widać było, że to uczynił tylko przez respekt dla proboszcza. Nie zmiękł wcale.
Ksiądz ex-definitor, chcąc złagodzić nieco rozmowę, wtrącił:
— Pan sędzia kocha swe jedyne dziecię i pewien jestem, dla jego szczęścia i spokoju, wiele poświęci. Wszystko się, da Bóg, ułoży szczęśliwie.
Spojrzał Czemeryński.
— O szczęściu! o szczęściu już mowy niéma dla mnie — wykrzyknął — splamiony jestem tem, żem zmuszony dotknąć się tego plugawego rodu. Ratować się muszę od hańby — i dziecko odzyskać — to pierwsze.
— Bąknąłeś pan o rozwodzie — przerwał proboszcz — sądzę, że należałoby myśl tę porzucić. Córka pańska przywiązaną się zdaje do męża, i widać w niej charakter. Sama mi powiedziała przy examinie, że ona pierwsza chciała być uwiezioną i skłoniła do tego Hojskiego.
Czemeryński poskoczył.
— Mówiła to? — zawołał.
— Mówiła to bardzo wyraźnie, bardzo stanowczo. Hojski-by się był nie ważył na taki krok bez jej przyzwolenia.
— A! to ta podła Francuzica ze swemi romansami — zakrzyczał Czemeryński — głowę jej zawróciła. Gdyby nie ona, nigdyby nie przyszło do tego. Szczęście, że uciekła, czując, że się to wyda. Dałbym jej naukę!
Wśród gniewu na łzy mu się zbierało. Wzruszenie, niepokój, niepewność jak miał postąpić, osłabiły sędziego; zwiesił głowę na ręce.
— Obróć to acan dobrodziej na korzyść duszy swojej — dodał ks. Dagiel — wstąp w siebie, uderz się w piersi!
Na to długo nie było odpowiedzi. Czemeryński czem innem wydawał się być zajętym. Księża obaj milczeli, szanując jego smutek; Czemeryński zerwał się żywo.
— Gdybym wiedział — zawołał — że Strukczaszyca tem dojadę — natychmiast-bym ich oboje do domu wziął — przebaczył i pobłogosławił.
Ksiądz proboszcz, który sądził, że go już nawrócił, spojrzał na ks. ex-definitora: stary grzesznik wracał.
— Jak waćpan dobrodziej sądzisz, gdzie oni mogą być?
— Nic a nic o tem nie wiem — odparł ks. Dagiel — mówiłem już o tem panu, że jedna Strukczaszanka mogłaby wiedzieć coś.
— Strukczaszanka! — skrzywił się Czemeryński i ręką strzepnął.
— Dosyć, że jego siostrą jest, bym z nią wszelkiego unikał stosunku — rzekł sędzia. — Mojem zdaniem, oni daleko być nie mogą. Suponuję, bom coś słyszał, iż Erazm się kręcił koło palestry w Lublinie, że tam się pewnie ukryć pojechali. — Ja ich znajdę.
Niezważając na obu duchownych, cały zajęty myślą o córce i zemście, przechadzał się Czemeryński po pokoju, mrucząc. Stawał, biegał, ręce zacierał.
— To ja — zawołał nagle — ja się tu już tyle czasu męczę i piekę, jak święty Wawrzyniec na ruszcie, a Strukczaszyc o Bożym świecie nie wie i swobodnie oddycha!
Więc on nie wie! nie wie!
Mówiąc to, zbliżył się do ks. Dagiela.
— Zdaje mi się, że nie wie; ostatniej niedzieli zapewniła mnie o tem panna Blandyna.
— A to się ma nazywać sprawiedliwością! — krzyknął Czemeryński. — To nie może tak być!
Ruszył ramionami ks. Dagiel.
— Cóż to waćpanu pomoże, gdy się on dowie? Chyba, żeby rozerwał małżeństwo i córkę jego nieszczęśliwą uczynił.
— O! rozerwał! on! tego ja mu uczynić nie dam — zawołał sędzia. Jeżeli on będzie zrywał, ja będę wiązał; a zechce on wiązać, — no, to będę zrywał.
— A córka? a dziecko twoje! — zakrzyknął oburzony proboszcz. Gdzież to ja jestem! na miłego Boga, między pogany czy w domu, pod prawem Chrystusowem!
Nie sromasz-że się pan i czuć tak i mówić, i chcesz, aby Bóg błogosławił domowi, który zemstą tchnie!
Sędzia zwiesił głowę.
— Mówisz pan o przywiązaniu do jedynego dziecięcia! waćpan stokroć do zemsty swej jesteś więcej przywiązanym niż do niego.
Zarzut ten dobił Czemeryńskiego. Ks. Dagiel pożałował go i złagodniał. Zbliżył się doń, rozpościerając ręce.
— Daruj mi! za gwałtownie mówiłem, ale miłość Chrystusowa i przywiązanie do was dyktowały słowa. Precz z serca ta zemsta paskudna, — niech do niego wróci uczucie ojca dla dziecięcia!
— Cóż-bo chcesz, mój ojcze, — przebąknął Czemeryński — Bóg z niemi, ja zięciowi przebaczę — dalej nie żądajcie — nie mogę! nie!
Uderzył się oburącz w piersi i jęknął: Nie — nie mogę.
Zaczęli go obaj duchowni łagodzić i uspakajać. Czemeryński usiadł i zapłakał.
— Co mam zrobić z żoną? — zapytał — ona o niczem nie wie; ja już siły nie mam oznajmić jej o tem.
Ks. Dagiel wstał.
— Ja pójdę.
Zgodził się na to sędzia, a sam pozostał z sobą, starając się do ładu doprowadzić myśli i określić co mu czynić wypadało.
Napróżno byłoby żądać od serca ludzkiego tego, co ono dać nie może; długo przejęte uczuciem jednem, nie pozbywa się go łatwo. Te nagłe zwroty, które widzimy na scenie, z nienawiści do miłości, ze wstrętu do sympatyi — w naturze są tak wyjątkowemi, iż prawie do cudownych należą.
Czemeryński też nie mógł przełamać się i nieprzyjacielowi przebaczyć. Pobudki chrześcijańskie rozumem przyjmował: serce nie mogło iść za niemi. Gdy księża wyszli, począł tylko przemyślać nad tem: jakby najlepiej mógł dokuczyć Strukczaszycowi?
Niedowierzał jeszcze temu, aby ożenienie mogło dlań być tak dotkliwym ciosem. Miłość własna oburzała się przeciwko temu.
Pomimo wstrętu do całego domu Hojskich, wpadał na myśl potajemnego widzenia się i wybadania p. Blandyny.
Plątały mu się zresztą myśli, ale wśród nich postać Leonilli, tego ukochanego straconego dziecięcia, przesuwała się jakby wołając o należne sobie miejsce; żal mu się robiło jej, tęskno mu było bez niej.
Ta miłość dla córki zacierała chwilami plany zemsty.
Myśląc, ważąc, kłócąc się sam z sobą — nie postrzegł jak dosyć czasu upłynęło, i ks. Dagiel poruszony mocno wszedł oznajmując mu, że z żoną widzieć się może.
Sędzina siedziała na łóżku, zarumieniona, spłakana, ale jakaś szczęśliwa, ręce wyciągnęła do męża.
— Kochanie moje, rybko moja złota! — zawołała. — Już wszystko dobrze! nie gniewaj się! Dziecko nasze Bóg uratował, odzyskamy je, wróci do nas.
Czemeryński psuć jej tej radości nie chciał, zamilczał. Co myślał dalej czynić — nie powiedział, rad był tylko, że biedna kobiecina doznała pociechy.
W Sierhinie tymczasem przyśpieszano tradycyą i zawiązywano proces kryminalny o wycięcie lasu. Strukczaszyc tak był tem przejęty i rozgorączkowany, iż o wszystkiem innem zapominać się zdawał. Erazm-by mu był może tak rychło na myśl nie przyszedł, gdyby nie nawał rozmaitych skryptur, do których mógł być pomocnym.
Kaczor do wycieczek i intryżek był przydatny, w pisaniu i prawie mocnym nie był. Cytował statuta, konstytucye, korrektury, excepta, najopaczniej a z bezczelnością niezmierną. Strukczaszyc posługując się nim, zmęczył się i, jak mówił — zdyzgustował.
— Partacz-bo jest! — mówił sobie pocichu — nie ulega wątpliwości.
Siedzieli raz przy wieczerzy, on, panna Blandyna i Kaczor, który się rad na cudzym chlebie przeżywiał, gdy Hojski, jakby go co tknęło, zawołał do siostry:
— A czego on tam dłużej ma siedzieć? — nieprawda?
— Kto? — spytała siostra.
— Juścić? kto! Erazm! Wyprawiłem go, aby mu z głowy rękawiczka wywietrzała, a no dosyć już. Kasztelanowa też już sarkać musi, że jej chleb je darmo, a panny Czemeryńskiej, której-em się bał, chwała Bogu niéma. Więc — niechby powrócił.
Panna Blandyna popatrzała na brata.
— A czegóż się znowu tak śpieszyć — rzekła. — Chłopiec się przynajmniej rozerwie w mieście; tu z nami niewielka rozrywka.
— E! asińdźka-bo wystawiasz sobie, że Erazm by się tylko bawił a bawił — rzekł Hojski. Ja zaś muszę jej i to dodać, że u kochanej Kasztelanowej, także mu nie musi być wesoło. Same baby i starzy faworyci.
— No — ale miasto.
— Nie zna nikogo — rzekł Strukczaszyc.
— Przecież się ludzie poznawają.
Hojski ramionami żachnął.
— Ktoby powiedział — dodał — że asińdźka go nie kochasz i widzieć nie chcesz — a to tylko ta babska natura: strzyżono, golono — golono, strzyżono, aby na przekorę.
Zamilkła panna Blandyna, na talerz spuściwszy oczy.
Kaczor, który wyrąbania lasu, bez oporu, jeszcze nie mógł strawić, westchnął.
— Gdyby tu p. Erazm był — rzekł — onby pewnie nie strzymał, kiedy las rąbano. Czemeryńskiemu-by w łeb wypalił.
— Co waćpan pleciesz? — niecierpliwie przerwała p. Blandyna, jego tam nie było.
— To co! to co! a byłby strzelił — zamruczał, niemogąc lamusa zapomnieć Kaczor, który na wspomnienie sędziego w passyę wpadał.
Strukczaszyc się smutnie rozśmiał.
Właśnie dnia dopiero poprzedzającego przez Morawca się dowiedział o trzymanej w sekrecie przygodzie Kaczora.
— Acan do niego masz coś na wątrobie? — odezwał się szydersko. — Przyznaj się.
— Ja? — prysnął zaczerwieniony komornik. Spojrzał w oczy pryncypałowi, poznał z nich, że tajemnica zdradzona i, oczyma wskazując pannę Blandynę, prosić się zdawał o dyskrecyę.
Nie zdradził go też Strukczaszyc i zamilczał. Rozmowa się zwróciła znowu na Erazma.
— Napiszę dziś do niego i do Kasztelanowej, aby jej podziękować. Niechaj powraca — zda mi się.
Panna Blandyna przebierała coś na talerzu, nie podniosła już oczów, wiedząc, że bratu najgorzej się było sprzeciwiać.
Jakoż choć nie tego dnia, bo nie było czasu, a przy świecy Hojski nie pisywał nigdy, ale nazajutrz rano, siadł do pisania listów.
Syna w krótkich wyrazach wezwał do powrotu, do Kasztelanowej z respektem, na pół żartobliwe ułożył pismo, dziękując jej za gościnność. Listy na pocztę wyprawiono.
Ówczesne poczty, pożal się Boże, nie chodziły zbyt śpiesznie, dlatego też, kto chciał prędkiej odpowiedzi być pewnym, nigdy im nie powierzał nic — wyprawiał umyślnego. Wielcy panowie słali sztafety i kuryerów.
Strukczaszyc obrachował: ile dni poczta powinna była iść do Wilna, ile czasu potrzebował Erazm dla wybrania się w podróż, ile na podróż samą, i dzień a niemal godzinę miał już wyznaczoną, na którą się syna spodziewał.
— Jutro Erazio będzie — rzekł do p. Blandyny. Każ dla niego na przypadek co zrobić, aby nie był głodny.
— Jakże to można tak wyrachować na pewno? — odparła siostra.
— To mi dobre! Jutro musi być, a uchowaj Boże, by czy oś pękła, czy koło się złamało, no, to dzień frysztu na to, dajmy pojutrze, musi być.
Ciotka jakoś tej pewności nie podzielała.
Dnia oznaczonego Strukczaszyc dwa razy wyszedł na groblę, potem dopóźna siedział w ganku, na każdy turkot zrywając się i rękę przykładając do czoła. Po dziesiątej godzinie oświadczył, że chyba nie przyjedzie dnia tego. Oczekiwanie następnego dnia kubek w kubek się powtórzyło, tylko wieczorem Strukczaszyc już zacinał usta i gniewał się.
— U tej młodzieży pstro zawsze w głowie. Nigdy się z czasem nie rachują. Błazen z niego!
Następnego dnia zły był także, nie wspominał o synu, a we dwa dni potem zaczął być niespokojnym: czy nie zachorował? Puszczał się w domysły najrozmaitsze — nie rozumiał. Ojcowski rozkaz był rzeczą tak świętą, jak przykazanie Boże, jakże syn mógł go lekceważyć?
Tydzień takiego oczekiwania, wyczerpał cierpliwość; gdyby nie proces, byłby sam może Strukczaszyc wybrał się do Wilna, ale sprawa z Łopatyczami za poły go trzymała.
Panna Blandyna milczała.
Miał tedy najroztropniejszy człowiek ze dworu, kucharz Felix, być wysłanym po panicza do Wilna, gdy z miasteczka przywieziono listy od — Kasztelanowej.
Staruszka zwykłym swym stylem i charakterem, ułożoną korrespondencyę zaczynała od tego, iż niezmiernie żałuje, że pana Erazma właśnie uprosiła o obejrzenie majątku jej w Witebskiem. Nie mogła ściśle obrachować, kiedy wróci z tej odległej krainy, ale zapewniła ojca, że jest zdrów, że się dobrze bawić będzie i t. p.
Po podpisie i manu propria, następował przypisek, który brzmiał jak następuje:
„W Witebskiem panien pięknych dużo i posażnych. Erazio pojechał z rekommendacyami; jeżeli go tam pochwycą a ożenią — nie będę winna. Gotuj się zawczasu gdzie synowę pomieścić, bo z Witebszczankami nie żarty.“
Przypisek, żartobliwy, nic nie znaczący, dał jednak do myślenia Strukczaszycowi.
— Co to ma znaczyć? hm? Taka kobieta jak Kasztelanowa, bez racyi nie napisze nic? Coś tam jest? Żeby zaś błazen miał bez mojego pozwolenia w jakieś amory się wdawać? — to nie może być. Ale to baba stara, a w głowie jak w Pacanowie.
Poskarżył się przed siostrą.
— Sam-em sobie winien, nie powinienem był go tam posyłać, znając starą trzpiotnicę. Gotowa go bezemnie swatać, a jej swaty nie ciekawa rzecz. I pisze, że go wyprawiła w Witebskie! Jak, co? po co? Cóż, na usługach u niej, czy jakie licho?
Coś w tem jest.
— Sam-żeś go wyprawiał! — rzekła p. Blandyna.
— No! i już mi to asińdźka będziesz wypominała! Sam! No — sam — któż go miał wyprawiać! Bałem się tej Lullimilli Czemerylli.
— A możesz wpaść z deszczu pod rynwę — szepnęła p. Blandyna.
— Nic! — rozśmiał się Strukczaszyc — bo niema rynwy na świecie, któraby mi od Czemerylli była straszniejsza. Nawet panna Lucyferówna Dyabłowska.
— Pleciesz bo acan — przerwała, czerwieniąc się siostra. — Obraza Pana Boga!
Strukczaszyc, widząc siostrę zagniewaną, uznał się winnym i chciał zatrzeć niemiłe wrażenie.
— Nie słyszałaś asińdźka: któż to przecię wykradł tę lalę, kamerdyner czy kuchta? bo tam u nich w domu nikt porządny nie bywał. Wątpię, żeby ks. ex-definitor, habit zrzuciwszy, z panną ruszył.
Panna Blandyna, na prawdę temi żartami niewczesnemi oburzona, wybiegła trzaskając drzwiami.
Był to wielki dzień tryumfu dla p. Strukczaszyca: po wielu staraniach, zabiegach, a z niemałym sumptem, tradycyą wyrobił na dwie, wprawdzie najgorsze, wioski Czemeryńskiego. Proces o wiolencyę i wycięcie lasu, jeszcze się ciągnął, tymczasowo tylko, za nabyte wierzytelności z zaległemi prowizyami, sąd oddawał część majętności w ręce Strukczaszyca.
Dziwnem było trochę, że Czemeryński mało się co bronił.
W dzień naznaczony do zajęcia, Hojski sam osobiście nie pojechał; wysłał z plenipotencyą Kaczora i Morawca. Lękał się naostatku oporu i swej własnej gwałtowności; nie chciał dopuścić krwi rozlewu, ani burdy, aby wszystka wina burzenia spokoju spadła na Czemeryńskiego.
Jednakże Morawcowi i Kaczorowi, który tchórzył niepomiernie, towarzyszyło kilkunastu ludzi ze strzelbami.
Jeden chłopak wykommenderowany był umyślnie, aby po wzięciu intromissyi i obwołaniu posłuszeństwa na Strukczaszyca, natychmiast przybiegł na przełaj, i dał znać jak się to odbyło.
Hojski niespokojny był trochę; przyczajenie się nieprzyjaciela, wydawało mu się podstępem, rzeczą podejrzaną.
Komornik też ruszył z duszą na ramieniu, odmawiając zdrowaśki. Cała nadzieja na tem była, że urząd zjeżdżał, a w odwodzie kilkunastu zbrojnych towarzyszyło. Nadspodziewanie odbyło się wszystko spokojnie. Nie opierał się nikt. Dwór stał pusty; nawet drzwi i okna zawczasu z niego powyjmowano i kawał dachu zdarto; w żadnym śpichrzu nie było ani prószynki.
Gromady, powołane do dworu, ściągnęły się zwolna, milczące, ponuro zpod oka patrząc, wysłuchały obwołania — pokłoniły się i rozeszły.
Tradycya była dokonana, majątek objęty i chłopak pojechał do Sierhina wskok z oznajmieniem od Kaczora, że wszystko się odbyło — sine ulla protestatione.
Nad wieczór, odebrawszy wiadomość pocieszającą, Hojski ucieszył się i zadziwił zarazem. Nie rozumiał Czemeryńskiego.
Słotna i chmurna była noc; Strukczaszyc, wysłuchawszy raportu chłopaka, wrócił do dworu i, chodząc po izbach, pacierze mówić zaczął. Ogień był jakoś wygasł na kominie; stary, modląc się, świecy nie zapalał.
Przyciemno więc było w pokoju, gdy od strony ogrodu z drugiej strony okno, jeszcze okiennicą nie zawarte, jakoś się zarumieniło dziwnie. Strukczaszyc poszedł zobaczyć co to było, i ujrzał na niebie ogromną łunę, właśnie w tej stronie, z której wioski zajechane leżały.
Za lasem był pożar. Tknęło to Hojskiego: wybiegł na ganek, wołając:
— Hryćko!
Parobczak wyskoczył ze stajni.
— Siadaj na bułanego i jedź, zobacz, gdzie to się pali.
Posłyszawszy głos brata, wyszła i p. Blandyna. Zdala, na pochmurnem niebie, karmazynowa rozkładała się łuna, a że wiatr poruszał obłoki, na których się odbijała, zdawała się poruszać w milczeniu. Wśród nocnej ciszy, ta drżąca zasłona, jakby w krwi zbroczona, chwiejąca się nad głowami, przejmowała trwogą. I Strukczaszyc i siostra przeżegnali łunę.
Długo patrzyli na nią w milczeniu, czekając powrotu posłańca; wreszcie blednąć i przygasać zaczęła, niebo ściemniało — znikła prawie zupełnie.
Nad rankiem wrócił chłopiec ze smutną wiadomością, że we wsi zajętej przez komornika wszystkie zabudowania dworskie spłonęły. Kaczor i Morawiec ledwie uszli z życiem; przyczyna ognia była niewiadoma.
Hojski, wysłuchawszy raportu, powrócił do dworku, niemówiąc słowa:
— Niewiadoma! — powtórzył w duchu. — O! wiadoma! czuć w tem rękę niepoczciwą Czemeryńskiego!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.