Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szło pomyśleć, że ma jechać, a na drodze może być zaskoczony przez ludzi Łopatyckich i potraktowany jako wysłaniec nieprzyjacielski, znacznie ochłódł.
— Toć nie pilno! — mruknął.
Hojski ochłonął też, strzelbę postawił, popatrzał na ekonoma:
— Głupstwem-by było opierać się z garścią takiej sile. Niéma co — niéma co....
Rób acan co chcesz! Ja — ścierpię i to. Zobaczemy!
Mówiąc to Strukczaszyc, zaciskał usta strasznie; gniew mu tłumił głos — słabł z niego. Ręką wskazał, aby ludzie szli precz.
— Dać pokój! — skonkludował. Komornik pogardliwie ramionami ruszył; p. Blandyna przystąpiła do brata i w rękę go pocałowała.
— Bóg ci to nagrodzi! — szepnęła.
Wychyliwszy szklankę wody, jak pijany jeszcze, chwiejąc się na nogach, Hojski, o ściany się opierając rękami, wysunął się zwolna w sień i wyszedł na podwórze. Słońce było weszło jasne, ranek był prześliczny, mgły jak senne kołysały się nad ziemią. W dali huczało; trzask drzew, łoskot siekier wyraźniej tu dochodziły niż do łopatyckiego dworu. Strukczaszyc stanął z rękami załamanemi; łzy mu się znów toczyły.
— Mój las! mój las! — powtarzał. Boleść wyry-