Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ta na jego twarzy, zmieszana z gniewem, zmieniła ją prawie do niepoznania. Zdawało mu się, że ludzie wzrok w nim topią i przejęci żalem nad nim, sami ocierają powieki.
Strukczaszyc ten las pielęgnował, kochał jak dziecię swe; była to jego duma, rachuba przyszłości, rzecz dlań może droższa od Sierhina. W jego oczach podźwignęły się te sosny; znał z nich każdą.
— Mój las! — powtarzał pocichu.
Stojący za nim w płaszczu komornik — zły, że mu się cudzemi rękami własnej zemsty nie udało dokonać, spozierał nań prawie z pogardą. — Plunął wreszcie i ubierać się począł.
Zwolna ludzie z dziedzińca zaczęli się oddalać na pole, ażeby się bliżej widowisku temu przypatrzeć. Było ono dziwnem jak kataklizm jaki. — W oczach ubywało lasu; znikały wysokie wierzchy, przerzedzała się ściana czarna; las padał, jakby niewidzialną ręką zdruzgotany i obalony na ziemię.
Hojski, który łzawemi oczyma patrzał w początku na to zniszczenie, zwolna odzyskiwał zwyczajną swą chłodną zaciętość. Łzy osychały, zęby się ścięły; namarszczył brwi, zdawał się twardnieć z wewnętrznego bólu. Myśl widać znalazła już jakieś środki wyjścia z tego zakąta, w który go przemoc zagnała; budował coś i obrachowywał. Bladość coraz straszniejsza okrywała pofałdowaną