Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/308

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

twarz. Nie miał tylko siły oderwać się od tego widoku — stał jak wkuty. Panna Blandyna, która była odeszła na chwilę, aby się ogarnąć, corychlej powróciła ku niemu.
Ona, co tu nigdy głosu ani władzy żadnej nie miała, po raz pierwszy zdawała się panować nad bratem, na którego zwykle patrzała z trwogą. Ujęła go zlekka za rękę — drgnął.
— Chodź — rzekła łagodnie — ty po męzku umiałeś zawsze czoło stawić wszystkiemu, co cię spotykało. Co pomoże gryźć się i męczyć? Tegoż on chce — ten, co ci krzywdę wyrządził; najmilsze mu to, że ryczysz z bólu.
Strukczaszyc popatrzał na nią długo: po raz wtóry wyrazy jej trafiły mu do przekonania. Z niepojętem posłuszeństwem dał się tej słabej ręce niewieściej zawrócić ku dworowi.
— Chodź, spocznij — co to pomoże rozpaczać!
Strukczaszyc milczący ruszył się i wolnym krokiem poszedł za siostrą ku domowi.
Nadciągnął właśnie z głową opuszczoną Morawiec, rękami machając rozpaczliwie.
Strukczaszyc stanął.
— Niéma co — rzekł wolnym głosem. — Przemoc — słabsi jesteśmy. Powiedz acan ludziom, niech się trzymają spokojnie.
Tną, to tną — dla mnie już oni go wycięli! Zagramy im z innej barwy!