Sąsiedzi (Kraszewski, 1878)/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sąsiedzi
Tom I
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kościół parafialny do którego i Sierhin i Łopatycze należały, jak wszystkie prawie w tych okolicach, z drzewa był wystawiony, drzewem był restaurowany i poczerniawszy a zawiądłszy, trzyma się jeszcze wcale nieźle, choć z jednej strony, dla bezpieczeństwa, miasto szkarp, silnemi kłodami go podpierano. Powierzchowność miał skromną, i stare chyba drzewa, otaczające go dokoła, dodawały mu fizyognomii. Jak kościół sam tak dzwonnica bez żadnego względu na piękność zbudowane były. Cmentarzyk, oparkaniony nieładnie ale mocno, opasywał go dokoła.
Pomimo tak zaniedbanej powierzchowności domu Bożego, parafia była wielka, probostwo dobrze wyposażone. Lecz z dawiendawna po sobie następujący proboszczowie, o własne wygody i o pokaźność kościoła dbać się nie zdawali. Nie była to obojętność dla chwały Bożej, lecz tylko pojęcie, że chwała ta wystawnego gmachu, ani nęcących oko ozdób nie potrzebowała.
Kościół był wewnątrz czysty, nie zaciekało nigdzie, cegłami wyłożona podłoga, choć miejscami ponadwerężana, cale jeszcze była znośną, okna w ołowiu prawie całe. Staroświeckie ołtarze, potroszę złocone, trochę malowane, pstrzyło ofiar, firaneczek, votów, kwiatów i obrazków mnóstwo, chorągwi przy ławkach stał cały las, ołtarzyk przenośny jeden i drugi strojny był zawsze świeżo, organ prawie cały odpowiadał, a na podniesienie huczał pysznie — czegóż było żądać więcej? Elegancyi? a na cóżby się ona ludowi ubogiemu przydała, dla którego i tak domek Boży był aż nadto przyozdobionym?
Czystość w nim utrzymywano jaknajtroskliwiej; do nabożeństwa nie brakowało nic; baldachym nawet nowy z galonami na processyach wspaniale występował, a zakrystya obficie była zaopatrzona w aparata.
Proboszcz miejscowy, ksiądz Dagiel, który już lat kilkanaście parafii przewodniczył, był człowiekiem wielkiego ducha, lecz zarazem wielkiej obyczajów prostoty. Mówiono, że ze znacznej familii, niegdyś zamożnej, ale tak zubożałej pochodził, iż z miłosierdzia był w seminaryum utrzymywany. Pańskich domów nie widywał nigdy zamłodu, obcował najwięcej z ubogimi, smaku też wykwintnego nabyć nie miał ni czasu ni sposobności.
Tak samo było u niego w plebanii jak w kościele, czysto, schludnie lecz cale nie elegancko. On też sam wyglądał dziwnie: raczej na żołnierza niż na księdza. Na pierwszy rzut oka ogorzała, długa twarz jego z oczyma piwnemi, które zwyczaj miały wlepiać się tak w ludzi, jakgdyby najskrytszych myśli z nich dobyć chciały — nie uderzała wcale. Ale im więcej się w nią było potem wpatrywać, tem też mocniej zastanawiała wyrazem odwagi wyzywającej do walki, choćby świat cały.
W rewerendzie z sukna grubego, w butach kozłowych, w bieliźnie niemal zgrzebnej, w czapce wytartej, ksiądz Dagiel szedł do pałaców tak śmiało jak do chat. Powierzchowność ta, umyślnie zaniedbana, nie znamionowała w nim wcale obyczajów i obejścia się z ludźmi zbyt surowego i ostrego. Zdala go się można było nastraszyć, bo żołniersko i zawadyacko wyglądał, lecz minę tę dawała mu chyba wielka jego nieśmiałość.
Z ludźmi był łagodny bardzo, a jak żyw nikt go nie widział gniewnym. Nie mówił wiele — znać go kosztowało dobyć z siebie słowo; ale gdy raz usta otworzył, bez ogródki, z dobrocią, łagodnie straszną prawdę wypowiadał każdemu.
Ani dostojność, ani nazwisko, ani stosunki nie powstrzymały go nigdy od strofowania w oczy, gdy to za obowiązek uważał. Za oczy znowu bronił każdego.
Ksiądz był ze wszech miar przykładny, bogobojny, gorliwy; lecz że przymiotów towarzyskich nie miał, ludziom się nie akomodował, nie kłaniał nikomu, nie dawał się ująć niczem, nie lubiono go.
Szanować księdza Dagiela musiano, ale unikano stosunków z nim, i duchowieństwo nawet, dla którego był żywym wyrzutem częstokroć, stroniło od niego.
Na probostwie też ani się pożywić, ani zabawić nie było można: przyjmował gościnnie bardzo, jednak tem tylko, co dla siebie miał i czego sam używał. On zaś sam spełna nigdy nie wiedział ani co pił, ani czem się karmił.
Śniadanie na probostwie składało się prawie zawsze z czarnego chleba, niedobrego masła, prostej wódki, wędliny nieosobliwej i kwaszonych ogórków. Amatorów też na nie wielu nie znajdował ks. Dagiel. Przyjeżdżał doń tylko ten, kto koniecznie go potrzebował.
Choć żył dosyć osamotniony, nigdy się nie poskarżył na to; czynnym był bardzo, a że parafię miał rozległą i z filij pomocy nie wiele, nieustannie z bryczki swej na wóz, z wozu na bryczkę przesiadać się musiał.
Ksiądz Dagiel od objęcia parafii oko miał ciągle na Łopatycze i Sierhin, na waśń, która dwa dwory dzieliła. W Łopatyczach bywał rzadko, gdyż tam dlań za pańsko się noszono, w Sierhinie — częściej i poufałej, lecz zagadać o jakiejś zgodzie nie było sposobu: Hojski natychmiast usta ściskał, ręce kładł w kieszenie i milczał.
Jak wszystkie drobne przygody po wsiach, tak i bójka na sianożęci Osowieckiej ze wszystkiemi szczegółami się po sąsiedztwie rozniosła. Mówiono nawet, iż syn Strukczaszyca tak ciężko był ranny, że z łóżka się nie ruszał.
W nadchodzącą niedzielę przypadało uroczyste święto Apostołów Piotra i Pawła, pod których inwokacyą kościół parafialny był poświęcony. Z obowiązku na ten dzień przybywał zwykle sędzia z rodziną, dworem i pewną ostentacyą, tem większą, że go w parafii niezawsze widywano. Na ten dzień kollatorska ławka jego zawieszana była wyblakłem suknem pąsowem, które zwykle zdejmowano potem dla oszczędności. Spodziewano się go i teraz.
Strukczaszyc z siostrą i synem, jeżeli ten w domu się znajdował, przybywał regularnie w niedzielę każdą. Ławkę miał swoją własną, zamykaną, nie w rzędzie z innemi, ale na boku u ściany stojącą. Nie można jej było na nieszczęście inaczej umieścić tylko nieopodal od kollatorskiej, tak że siedzący naprzeciw uniknąć widzenia siebie nie mogli.
Przez poszanowanie jednak dla domu Bożego, choć blizko siebie umieszczeni, sędzia i Strukczaszyc, nigdy sobie w oczy nie zajrzeli. Jeden i drugi zdawał się nie wiedzieć kogo miał w blizkości.
Nie można tego było powiedzieć o kobietach, które, niby się wcale nieznając, niewidząc niby, nader ciekawemi z ukosa mierzyły się oczyma. Sędzina, wytrzymać niemogąc, co zerknęła, to przestraszona wracała z pośpiechem do książki. Panna Leonilla patrzała nawet wyzywająco i śmiało, p. St. Aubin z pogardą i lekceważeniem, których wcale ukrywać nie myślała.
Panna Blandyna umiała, modląc się, tak spozierać, że nigdy jej nikt na uczynku nie złapał.
Pan Erazm, syn Strukczaszyca, i z polecenia ojca i z własnej woli, nie patrzał wcale na kollatorską ławkę. Stawał zawsze obok ojca, i raz oczy na wielki ołtarz obróciwszy, już w bok niemi ani strzelił.
Nazajutrz po wypadku wszyscy jeszcze około chorego ciągle siedzieli, a choć on gwałtem się z łóżka wyrywał, wstawać mu nie pozwolono. Wieczorem, gdy sami byli, odezwał się Strukczaszyc:
— Wyleż się i wyliż, do Niedzieli, bo, da Bóg doczekać, w Niedzielę do kościoła musisz pojechać i to ubrany jak zwykle, aby okazać, żeś nie był ranny.
Nie chcę, aby się oni tem cieszyli. Choćby trochę przeboleć przyszło, a choćby odleżeć? to co? przecież warto coś, gdy się ich niepoczciwej satysfakcyi pozbawi.
Ciotce o tem nie mówiono nic, ażeby zawczasu nie protestowała. Rana, chociaż się goiła bardzo szybko, jednakże do Niedzieli się zamknąć nie mogła. Pan Erazm z tego bólu, jakiego miał doświadczyć, żartował; ojcu było go żal, ale miał wyższe konsyderacye. Syna kochał mocno, lecz honor swój szlachecki bardziej jeszcze.
Gdy zrana panna Blandyna się dowiedziała, że ojciec Erazma do kościoła chciał brać, i to jeszcze bez rozprutego rękawa, ręce załamała z desperacyi. Chciała protestować, prosić i błagać, ale spojrzawszy na brata, którego znała dobrze, z twarzy jego pomiarkowała. że to-by było próżnem. Erazm już się zabierał odziewać; obandażowano chorą jeszcze i trochę nabrzękłą rękę tak, aby na nią rękaw sukni mógł wejść. Ubieraniu ojciec był przytomnym.
— O to idzie, aby włożyć, rzekł chłodno — jeżeli potem zdjąć będzie trudno suknię, to się rozetnie. Niech licho bierze, mniejsza o to.
Ojciec nawet gotów był trochę zbladłego syna, czemkolwiek naróżować, tak mu szło o to, aby z twarzy nic poznać nie było można.
— W kościele się trzymaj junacko, a choćby bolało, miną nadrabiaj: niech się te pyszałki nie cieszą naszą biedą. Wezmą oni za nią zapłatę, a tymczasem, ani pary puścić się nie godzi.
Z ojcem trzymał syn jaknajzgodniej i zastosował się do jego woli. Przystroił się pięknie, rękaw na rękę obwiązaną naciągnął tak, że znaku nie było, popróbował nawet, choć z bólem, ruszać się, i czapeczkę nabakier nałożywszy, do kościoła był gotów.
Strukczaszyc, popatrzywszy nań, uśmiechnął się smutnie i po głowie go pogłaskał.
— Otóż to lubię — rzekł — człowiek ze swoim bólem na plac nigdy nie powinien wyjeżdżać. Dziecięca rzecz się skarżyć; męztwo — swoje robić i milczeć.
Pannie Blandynie łzy w oczach stały, ale sprzeciwić się bratu nie miała we zwyczaju; pilnowała tylko, ażeby przy wsiadaniu do kolasy Erazmowi dopomódz, i do worka, na przypadek wszelki, wzięła co było potrzeba do opatrzenia rany i rozcięcia rękawa, jeśli-by dolegał. W istocie rana silnie przewiązana bolała mocno, rękaw i suknia nie były wygodne; lecz pan Erazm, w całem znaczeniu wyrazu mężczyzna, uśmiechał się i chwilami tylko zacinał usta.
Do kościoła był spory kawał drogi, grobelki kamienne trzęsące, kolasa niewyśmienicie niosła: Erazm jednak, zagadując o tem i owem, jechał udając wesołego. W duszy jego co się działo, z tego ani przed ojcem, ani przed kochaną ciocią spowiadać się nie mógł. W szkołach najpierw u Jezuitów, potem w palestrze lubelskiej, napatrzył się różnego świata, nielepszego może od tego, wśród którego się urodził, — lecz nauka i obcowanie z ludźmi wiele mu dały do myślenia.
Była to chwila, jakie przychodzą czasem w życiu narodów, gdy zło doścignąwszy największego stopnia, obudzą instynktowo w duszach pragnienie jakiejś zmiany i poprawy. Konarski właśnie był przemówił za reformą wychowania i obrad nad sprawami publicznemi; w powietrzu było czuć potrzebę jakiejś zmiany w życiu, które nikomu znośnem nie było. Spółeczność od panowania Augusta II, ciągle była jakby na stopie wojennej; wewnątrz kraju składające go żywioły, nawet żywiołów tych części pojedyncze, na śmierć się zagryzały. Rozkładało się wszystko; gorzał bój, który niekiedy w łono rodzin się wkradał.
Tak samo jak Czemeryński z Hojskim, walczyli Radziwiłłowie, Potoccy, Fleming, Czartoryscy, Sapiehowie z sobą, ucierała się na sejmikach szlachta, zabijały partye na trybunałach, dwór wojował z magnatami, senat z izbą poselską, — wszyscy niemal ze wszystkiemi. Z prawa została łupina, kładł w nią każdy co chciał, — w istocie rozstrzygały pięści.
Nadto się tego napatrzył pan Erazm, dodawszy jeszcze zapasy Jezuitów z Pijarami, ażeby mu to smakować mogło. Młodość ma i siły i ochotę do wałki, ale do walki rycerskiej, szlachetnej, której cel bierze do serca; młodość, potrzebująca życia w normalnych jego warunkach, brzydzi się zarazem burdą bezmyślną, która zatruwa najpiękniejsze dni żywota. Panu Erazmowi więc i nienawiść względem Czemeryńskich ojcowska, i ciągłe ucieranie się o kawał błotnistej łąki i ten spadkowy spór nieszczęsny, wcale miłym nie był. Ojca niemogąc nawrócić, ani śmiejąc mu się opierać, milcząco musiał poślubiać jego sprawę i, choć bez przekonania, iść za jego skazówkami. Na sianożęć Osowiecką wpadł był, zapomniawszy się, wcale nie po myśli ojcowskiej, chcąc przejednywać i godzić. Gdyby mu się to było udało, dostałby od ojca straszliwą burę, szczęściem raniono go, i to zatarło sprawę, zmieniło znaczenie interwencyi.
Strukczaszyc, z którym syn mało mógł rozprawiać, bo stary nie dopuszczał nigdy Erazma do dysput z sobą, znał go tylko z jego posłuszeństwa, przywiązania do siebie i innych przymiotów — do głębi jego duszy i przekonań wcale przystępu nie miał; przed ciocią Blandyną ulubieniec też spowiadać się nie mógł i nie chciał: był więc we własnym domu, powiedzieć można, niemal nieznajomym.
Ojciec i ciotka kochali go zarówno, cieszyli się nim, ale mało go rozumieli. Erazm też ani z nimi, ani z innymi zwolennikami istniejącego porządku rzeczy, w spory nie wchodził. Po ojcu wziął ów charakter milczący i w sobie zamknięty. Od czynu go nic powstrzymać nie mogło, — czego dał dowód na sianożęci; w słowach był skąpy.
W Łopatyczach pierwszy tryumf po zdobyciu siana, przechwałki wesołe Brackiego i Śliwki, nazajutrz się w kwaśne usposobienie zmieniły, gdy się dowiedziano, że nocą, mimo burzy, chłopi Sierhińscy naszli sianożęć, siano zabrali i zniszczyli, a stróżów pobili i powiązali.
Śliwka w początkach ukryć chciał przed sędzią tę swą dekonfiturę, a że kontroli ścisłej siana nie było, udałoby się to może, gdyby zrana służące nie wypaplały przed jejmością historyi całej, i sędzia nie kazał zawołać ekonoma.
Zaprzeczyć nie było można; nagniewał się Czemeryński okrutnie, że te sztachetki na swojem postawiły. Gniew trwał aż do Niedzieli. W wigilię śś. Piotra i Pawła przypomniała jejmość, że do kościoła jechać trzeba było. Choć dosyć pobożny, pan sędzia się skrzywił, bo mu na myśl przyszło, że się może oko w oko spotkać z tym znienawidzonym Strukczaszycem. Miał na myśli wytłómaczyć się chorobą i kobiety same wyprawić, lecz po głębszem zastanowieniu się uznał, że jechać był powinien.
Wybór do kościoła zawsze bywał pompatyczny. Conajmniej szła kareta, kolasa i bryczka, kilku dworzan jechało konno, towarzyszyła służba w barwie; sędzia stroił się z przepychem i ubierał w klejnoty. Chciał, aby wiedzieli wszyscy, że nie był lada pierwszym z brzegu.
A że Strukczaszyc, choć porządnie, przyjeżdżał po szlachecku i niesadząc się wcale, tem mocniej o zakasowanie go dbał Czemeryński.
— Niech znają com zacz! — mruczał sobie pocichu.
Już Hojski z siostrą i synem zasiadł był w swej ławce i zabierał się do modlitwy, gdy z szumem, rozpychając ludek boży, wtoczyła się rodzina Czemeryńskich. Jejmość strojna na czele, obok sędzia z ręką na karabeli, panna Leonilla jak anioł piękna, i nasępiona pani St. Aubin. Ex-definitor i rękodajni dworzanie towarzyszyli im. Zdala już postrzegł Czemeryński, stojącego z miną zuchowatą, p. Erazma, o którym był upewnionym, że ranny leżał. Okazało się tedy, że Śliwka śmiał bezwstydnie przed nim kłamać. Rumieniec wystąpił na twarz sędziego i oczy się gniewem zaiskrzyły. Śliwka, który także w kościele był, zobaczywszy p. Erazma, oczom nie chciał wierzyć. Przewidział on co nań spaść miało, i tem gorliwiej tego dnia się modlił.
Strukczaszyc, choć dosyć szumnie obok miejsca zajmowali Czemeryńscy, ani spojrzał na nich. Oczy trzymał wlepione w ogromną księgę, której karty z flegmą wielką przewracał. Panna Blandyna, niepatrząc przed się, z gorączkowym pośpiechem modliła się, przejęta cała nabożeństwem. Erazm, wyprostowany, z wąsikiem podkręconym do góry, stał niemal się urągając, piękną postawą i twarzą spokojną, wrogom swoim.
Panna Leonilla zobaczyła go, poczęła mu się przypatrywać, według zwyczaju swojego, zuchwale, i zarumieniła się z gniewu, tak go znajdowała impertynencko wyzywającym.
Ksiądz Dagiel, który sam celebrował i kazanie też miał powiedzieć, złożywszy kapę, wstąpił na ambonę, przypadkiem czy z umysłu, z żywota apostołów wybrawszy sobie szczególnie jeden ustęp, owo porywcze ucięcie ucha Malchusowi, które Chrystus naganił. Z tego biorąc assumpt, rozwiódł się kaznodzieja nad nagany godnemi krwi rozlewami płochemi, nad waśniami i niezgodami, nad narodową wadą dobywania miecza lekkomyślnie z obrazą Bożą. Mimowolnie czy umyślnie ksiądz z wielką siłą wystąpił przeciw braterskim zwadom, naówczas bardzo pospolitym, i zagrażał za nie surowym sądem Boga, który krew dał nie na to, aby się dla fraszek rozlewała, i nowych waśni a zemsty była nasieniem. Znalazły się w kazaniu alluzye tak jawne do postępowania sędziego i Strukczaszyca, że szlachta, słuchając ich, oczyma sobie antagonistów wskazywała i uśmiechała się potroszę. Strukczaszyc, jakby nie do niego pito, z wielkim spokojem, jak w tęczę ciągle patrzał na księdza — ani mrugnął. Nie brał tego wcale do siebie, na twarzy nie widać było najmniejszego śladu wrażenia. Czemeryński, z głową spuszczoną, czerwony z gniewu, ledwie mógł w miejscu dosiedzieć. Oburzał się na zuchwałego klechę, i choć się to działo w kościele — kipiał zemstą.
Skończyło się to wreszcie, i msza nanowo się rozpoczęła, był czas ochłonąć; nastąpiły suplikacye, pieśni, modlitwy, a gdy wreszcie ruszono się z kościoła, Strukczaszyc, który przybył pierwszy, widocznie, chcąc wyjść ostatnim, pozostał jeszcze w ławce z koronką.
Czemeryńscy poczęli wychodzić, słychać było we wnętrzu uciszonem kościoła zajeżdżające powozy, klaskanie z biczów i odciągającą karetę, kolasę i brykę. Dopiero się upewniwszy, iż Czemeryńskich nie napotka, Strukczaszyc wstał i szepnął synowi na ucho:
— Jeszcze trochę cierpliwości: bo musiemy zajść na plebanię.
Powód był dwojaki do tego kroku: chciał Hojski pokazać syna zblizka, iż mu nie było nic, a razem proboszczowi dowieść, iż rzuconych z kazalnicy alluzyj wcale nie brał do siebie.
Panna Blandyna, ciągle niespokojnie spoglądająca na ukochanego jedynaka, radaby go była conajrychlej odwieść do domu, ale Strukczaszyca wola była niezłomną.
Wprost więc z ławy przeszli do zakrystyi, sądząc, że tam jeszcze ks. Dagiela zastaną. Nie było go już tam, bo pośpieszył przyjmować drobną szlachtę, wiadomem śniadaniem, złożonem z wódki, chleba, masła i ogórków.
Biedni ludzie, ubożsi dziedzice, oficyaliści kochali bardzo ks. Dagiela, śpieszyli więc z pokłonem i probostwo było pełne. Ksiądz Dagiel z twarzą rozjaśnioną, wypościwszy się do południa, sam już się posilał i gości zapraszał, gdy wszedł Strukczaszyc.
Uradował mu się tem mocniej, iż miał powód obawiać się, aby kazania do siebie nie wziął, pobiegł więc ściskać gościa, a Erazma, nie domyślając się rany, tak ujął serdecznie w objęcia, że aż rumieniec mu z bólu na twarz wystąpił.
Jak zwykle p. Hojski był milczący, poważny, przemówił zaledwie kilka słów, dał głos daleko wymówniejszej siostrze, i niegardząc brzydką gorzałką proboszcza, przystąpił do stołu.
Widok Hojskich na probostwie, zaraz po ostrem kazaniu, uczynił na szlachcie dobre wrażenie. Słyszano o zajściu na Osowcu: skłonni byli teraz wszyscy jego winę zwalić na Czemeryńskiego, który i tak popularnością się nie cieszył, rażąc swem państwem i fumami.
Strukczaszyc był napozór w humorze wyśmienitym, co też miało znaczenie swoje, uśmiechał się, bąkał po słówku. Szczególną uwagę na Hojskich zwrócił ksiądz ex-definitor, który, zaproszonym będąc przez ks. Dagiela, właśnie się na probostwie znajdował. Chociaż kapelanem był w Łopatyczach, nie miał żadnej potrzeby poślubiać nienawiści tego domu, a że ciekaw był Hojskich i z widzenia ich znał, starał się przybliżyć ku nim.
— A więc, poczciwy Śliwka — rzekł w duchu — albo łgał, albo mu oczy mgłą zaszły. Człowiek kosą raniony, czwartego dnia nie wdzieje obcisłego kontusza! Chłopiec wygląda jak ryba.
Ponieważ stali, smarując chleb masłem z jednej masielniczki z Hojskim, Dominikanin, korzystając z tego, rozmowę począł.
— Wszak — rzekł, wskazując na Erazma — godna konsolacya pańska?
— Tak, syn mój.
— Cieszę się, że go w zdrowiu oglądam — dodał śpiesznie ex-definitor — bo mówiono....
— Co? co mówiono? — zapytał dobrze, udając zdumienie Hojski.
— A — to tam ludzie plotą zwyczajnie, koszałki opałki — spuszczając głowę, dodał Dominikanin.
— Czemu sobie nie mają pozwolić, zełgać, nic nie kosztuje, rzekł Strukczaszyc. Dzięki Bogu, mój poczciwy Erazm, jak go widzicie — krew z mlekiem! Mówiono mi, że puszczono pogłoskę jakoby na sianożęci był, gdy się tam bójka wszczęła! Cha! cha! To nie jego rzecz.
Dominikanin popatrzył i zaczął jeść chleb z masłem.
— Kazanie było śliczne — dodał po chwili Hojski, prawda, mój ojcze?
Ksiądz Ambroży głową tylko potwierdził.
Tak spełniwszy co miał na myśli Hojski, pomówiwszy o rzeczach obojętnych, skinął na siostrę i syna i nareszcie ulitował się nad nim, żegnając księdza Dagiela, który go aż w dziedziniec wyprowadził. Panna Blandyna oczyma ciągle śledziła wyraz bólu na twarzy jedynaka, i admirowała lacedemońską cierpliwość jego. Ledwie nie krzyknęła gdy skoczył do bryczki, a zaledwie ta odjechała nieco od plebanii, dobyła z torebki nożyczek, proponując rozcięcie rękawa.
Było to w istocie potrzebnem, gdyż, niezgojona a uciśnięta mocno, ręka, nabrzękła i Erazmowi się chwilami słabo robiło.
Strukczaszyc milczał.
— Cóż? jak ci jest? boli?
— Boli! — odparł Erazm — ciśnie.
— No, to tnij asińdźka rękaw, ale wewnątrz, bo możemy się z kim spotkać na gościńcu, a niepotrzeba, aby to ludzie widzieli.
Padł tedy nowy sajetowy kontusz ofiarą, bo drżąca ręka panny Blandyny po szwie się skierować nie mogła i kiereszowała go nielitościwie.
Tymczasem powozy sędziego toczyły się ku Łopatyczom. Oddawna jejmość nie widziała kochanego małżonka w takim stanie rozdrażnienia i gniewu. A że wybuchnąć nie mógł z tem, co go dręczyło, przez drogę do woźnicy i sług się czepiał, fukając ciągle.
W kolasce jechały: p. Leonilla, pani St. Aubin i p. respektowa Maruszewska. Lecz, że ta po francuzku nie rozumiała, nauczycielka z uczennicą mogły swobodnie rozmawiać.
— A! ten ksiądz Dagiel — odezwała się panna — pani zapewne nie uważałaś, bo to było po polsku, co plótł.
— Owszem, rozumiałam doskonale, tylko — dodała pani St. Aubin, to się nie stosowało do nas, ale do tego szlachetki, który siedział cały skonfundowany, z głową spuszczoną.
— Tak! za to syn jego miał minę, jakby nami i całym światem gardził, jakby wyzywał. Nienawidzę go.
Pani St. Aubin uśmiechnęła się.
— Ordynaryjnym jest, to prawda, minę ma nieznośnie zuchwałą, ale chłopiec wcale ładny.
Leonilla zakrzyknęła ze zgrozą:
— On! ładny! cóż pani mówisz?
— Trzeba być sprawiedliwą — dodała Francuzka — mówię ci, że ordynaryjny jest, ma minę lokaja może, ale jak Antinous — zbudowany i śliczny. Rysy aż nadto szlachetne. Co za profil! Ciągle go widziałam z profilu, bo ani drgnął w czasie nabożeństwa, a na naszą ławkę i spojrzeć nie raczył.
— I bardzo dobrze zrobił — przerwała p. Leonilla: byłby spotkał wzrok pełen pogardy i nienawiści.
— A mnie to gniewa, że go nie spotkał — rozśmiała się St. Aubin.
Po chwili rozmowa przerwana nanowo się rozpoczęła. Panna Leonilla odezwała się do bony:
— Mówisz, że jest ordynaryjny; ja tego nie powiem, tylko zuchwały — a ta duma w biednym szlachcicu, ma coś w sobie irytującego.
Dla nich jakby nas nie było w kościele, siedzieli pod bokiem, i żadne z nich nie raczyło nawet się obejrzeć.
P. St. Aubin, która wszelkiej piękności a szczególniej w młodych mężczyznach była wielką admiratorką, najniewinniej w świecie, po kilkakroć wracała do pochwał tego gbura, który tak posągowo wyglądał.
— Co za szkoda — dodała — że to bez żadnego wychowania, wśród tej brudnej waszej szlachty się sponiewiera!
— A! niech się sobie sponiewiera! — odezwała się Leonilla — my nie mamy powodu rozczulać się nad tymi ludźmi, którzy ojcu pokoju nie dają!
Wśród tych rozmaitych uwag, dojechano do Łopatycz, a Czemeryński, zaledwie wysiadłszy z karety, cały jeszcze zburzony, natychmiast Śliwkę wołać rozkazał.
Ekonom wiedział już co to znaczyć miało i, zaledwie z konia zsiadłszy, jak winowajca śpieszył do ganku, gdzie nań burza czekała. Nie sam jednak: ciągnął za sobą Brackiego jako świadka.
Zobaczywszy go, zdala idącego, wybuchnął Czemeryński:
— Cóżeś mi bezczelnie nakłamał! Jak acan śmiałeś mi pleść podobne baśnie! Ranny syn Strukczaszyca! ranny kosą: a ten chłystek wyelegantowany stawia mi się do kościoła, zdrów, nietknięty!
— Jaśnie wielmożny panie — odparł Śliwka. Ja sam oczom nie wierzyłem, zobaczywszy go: lecz oto Bracki, który był zblizka, może poprzysiądz na ewangelię, iż go krwią oblanego Morawiec ledwie wychwycił. To są czary, czy — ja nie wiem co....
— Jakie czary? — podchwycił Czemeryński — acan byłeś pijany, Bracki też; wzięliście jakiegoś oficyalistę za panicza! A to mi śliczne zwycięztwo, za które ja wam porobiłem prezenta! Siano te rozbójniki wychwyciły, i tej nawet nie mam satysfakcyi, żeby zuchwalców nauczyli rozumu.
— Ale — przerwał Śliwka.
— Tu niéma żadnego ale! — huknął Czemeryński — ja zostałem okłamany — ja! Acan się ośmieliłeś oszukiwać mnie! mnie! I ja mam acanu w innych rzeczach dawać wiarę.
Przerażony Śliwka, czując że, miejsce utracić może, jak stał tak kląkł, ręce podniósł do góry i gotował się do przysięgi.
— Ja przed księdzem, na ewangelię przysięgnę! — dodał Bracki. Jakożywo, pijanym nie byłem. Kropli w ustach nie miałem.
Przysłuchująca się zdala, strwożona sędzina, widząc męża w pasyi wielkiej, co mu zawsze na zdrowiu szkodziło, przybiegła i odciągać go zaczęła.
Śliwka oprócz własnej przysięgi, ofiarował się dziesięciu chłopów sprowadzić dla poświadczenia, iż pan Erazm w istocie był rannym. Wrzawa i hałas trwały jeszcze czas jakiś, dopóki wreszcie sędzinie się nie udało niemal gwałtem męża odciągnąć. Stanęło na tem, że pragnący się oczyścić Śliwka, nazajutrz chłopów Łopatyckich miał przyprowadzić.
I on i Bracki mówili i zaklinali się z taką pewnością siebie, że w końcu Czemeryński sam nie wiedział co myśleć i pomrukując, poszedł do stołu.
Czekano pod wieczór na ks. ex-definitora, którego na probostwie zostawiono: czy też on jakiej wiadomości nie przyniesie. Przybył dosyć późno ks. Ambroży i oświadczył, że na swe oczy Strukczaszyca z synem zdrowym jak ryba, widział i mówił z nim nawet, a miał ze słów jego najmocniejsze przekonanie, iż Erazm cale rannym nie był.
Nazajutrz nowe zawikłanie. Śliwka ludzi gotowych do przysięgi przyprowadził, świadczących, że Stasiak Worobiej, który się do tego przyznawał, kosą ciął syna Strukczaszyca.
Czemeryński się żegnał i gniewał, niewiedząc co myśleć. Sturbowanym był i ks. ex-definitor, lecz w końcu pierwszy na domysł w padł, że rana lekka przygojoną być musiała, a chłopak umyślnie do kościoła przybył, aby kłam ludziom zadał.
— Niechże i tak będzie — niech będzie jak chce! — zawołał Czemeryński. Dość! Satis pro peccatis! Już mi się w głowie zawraca, — plunąć i nie mówić już o tem.
Zakazał mówić pan sędzia drugim, ale sobie myśleć nie mógł zakazać, i ciągle się z tem nosił.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.