Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ry i tak popularnością się nie cieszył, rażąc swem państwem i fumami.
Strukczaszyc był napozór w humorze wyśmienitym, co też miało znaczenie swoje, uśmiechał się, bąkał po słówku. Szczególną uwagę na Hojskich zwrócił ksiądz ex-definitor, który, zaproszonym będąc przez ks. Dagiela, właśnie się na probostwie znajdował. Chociaż kapelanem był w Łopatyczach, nie miał żadnej potrzeby poślubiać nienawiści tego domu, a że ciekaw był Hojskich i z widzenia ich znał, starał się przybliżyć ku nim.
— A więc, poczciwy Śliwka — rzekł w duchu — albo łgał, albo mu oczy mgłą zaszły. Człowiek kosą raniony, czwartego dnia nie wdzieje obcisłego kontusza! Chłopiec wygląda jak ryba.
Ponieważ stali, smarując chleb masłem z jednej masielniczki z Hojskim, Dominikanin, korzystając z tego, rozmowę począł.
— Wszak — rzekł, wskazując na Erazma — godna konsolacya pańska?
— Tak, syn mój.
— Cieszę się, że go w zdrowiu oglądam — dodał śpiesznie ex-definitor — bo mówiono....
— Co? co mówiono? — zapytał dobrze, udając zdumienie Hojski.
— A — to tam ludzie plotą zwyczajnie, koszałki opałki — spuszczając głowę, dodał Dominikanin.
— Czemu sobie nie mają pozwolić, zełgać, nic nie