Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chłopiec stał drżący, z rękami załamanemi: nie mógł mówić.
— A będzież-że ty mi gadał? Co z tobą? sfixowałeś?
Szarzało już dobrze w oknach. Hojski się zerwał z łóżka, sam już przelękły, na myśl mu przyszło: czy się nie pali?
Schwycił za ramię chłopca:
— Co tobie!
Ten ledwie mógł mówić, a bąkał tak niewyraźnie, iż zrozumieć go było niepodobna.
— Las! las — gromady! las tną!
— Jaki las! co tobie! Przeżegnaj się.
Chłopiec ręką wskazał na okno sypialni, które właśnie na las wychodziło.
Hojski, jak stał w koszuli, rzucił się ku oknu, otworzył je a raczej wyłamał, głowę wystawił, — począł słuchać.
Coś niepojętego, niezrozumiałego działo się w niezbyt oddalonym lesie. Las kipiał, mruczał, huczał — siekiery biły o drzewa. Nie dwie, nie dziesięć — ucho wprawne Strukczaszyca nie mogło ich policzyć.
Coś istotnie działo się w lesie. Osłupiał.
Stał jeszcze, gdy nagle nadbiegł Morawiec, blady, w kożuszynie narzuconym na ramiona, w berlaczach zimowych, bo się jeszcze ubrać nie miał czasu.