Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale tu to nic! Od Sierhina bliżej, tam to będzie przyjemnie słuchać i patrzeć, niemogąc nic począć.
Posunie się kto, stoją moi strzelcy w odwodzie, ze strzelbami ponabijanemi i mają rozkaz — w łeb!
Dominikanin oczy zakrył ze strachu.
W dali huk ów głuchy coraz rosnął, wzmagał się, olbrzymiał. Niemożna już w nim było rozeznać cięcia siekier, ani padania drzew, ale szumiało ciągle, nieustannie, coraz potężniej, a Czemeryński się uśmiechał.
— A co? księżuniu? hę? — odezwał się — czyje na wierzchu?
Zje się kochany Strukczaszyc, pęknie ze złości. Dobrze mu tak! niech nie zaczepia mocniejszego! Pal go dyabli!
Strukczaszyc zwykł był wstawać rano. Tego dnia jakoś zadługo czuwał z Kaczorem nad rachunkami i zaspał.
Jeszcze był powiek nie otworzył, gdy posłyszał, co u niego było rzeczą niepraktykowaną, że drzwi się otworzyły i ktoś wpadł do sypialni.
Ponieważ nikomu to nie było dozwolonem, Hojski z gniewem podniósł głowę z poduszek i ujrzał przed sobą wyrostka, który mu buty czyścił i wodę przynosił, stojącego z takim wyrazem grozy i przestrachu na twarzy, że Strukczaszyc, zamiast go zburczeć, co miał już na języku, zawołał:
— A tobie się co stało?