Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jętnie. Straszno było tylko spojrzeć na niego. Ten, dawniej tak piękny, mężczyzna, wychudł straszliwie, zmienił się, zapadły mu policzki i oczy, po kilka dni chodził nieogolony, godzinami siadywał jak nieprzytomny, patrząc w ziemię.
Francuzka wybierała się, niemogąc ruszyć bez grosza, a ten jej obiecywano z dnia na dzień. Sędzina z łóżka nie wstawała, we dworze dawała się czuć nadchodząca ruina. Sługi ją czuły, rozprzęgało się wszystko. Czemeryński zdawał się nic nie widzieć.
Papiery prawne gromadziły się na biurku, prawie nietknięte. Czemeryński odbierał je, rzucał na kupę — i, jakby wiedzieć o nich nie chciał.
Tymczasem tradycya już była zapowiedziana; Czemeryński się nie bronił. Nawet w Sierhinie wydawało się to dziwnem.
Śliwka, do którego to bynajmniej nie należało, po długiem wahaniu się, gdy już co chwila owej tradycyi spodziewać się było można, niespokojny, przeżegnawszy się, poszedł do kancellaryi Sędziego. Tu on teraz najczęściej całe dnie, w krześle, z rękami skrzyżowanemi i głową spuszczoną, przepędzał jak zdrętwiały.
Zobaczywszy Śliwkę, oczy podniósł.
— A co znowu? — zamruczał.
— Jaśnie pan daruje, że ja się tak ośmielam — bąknął ekonom — czuje się w obowiązku.