Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/328

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Szkoda, że o tem nie wiedziałem wprzódy — rzekł ks. Dagiel, bo byłbym ślubu nie dawał.
— Ślubu! ślubu! — bąkał Czemeryński — najpierw po takim ślubie rozwód jest bardzo łatwy; powtóre, choćbym zięcia akceptował, to jego ojca — nigdy! nigdy!
Po chwili sędzia zawołał, jakby się budząc:
— A gdzież oni są? gdzie się schowali przed nami!
— Daję panu słowo, że o to ani pytałem, ani wiem o tem. Jeśli wie kto — chyba p. Blandyna.
— Oni być muszą w okolicy? — rzekł jakby do siebie Czemeryński, — ja ich wyszukam.
Myśli miał roztargnione i dodał nagle:
— A Leonilka, mój ojcze? czy płakała? jakże ją znalazłeś?
— Zupełnie spokojną i prawie wesołą — rzekł proboszcz. — Była tylko trochę zarumieniona i zmęczona. Pan Erazm miał daleko bardziej strwożoną minę.
Namarszczył się sędzia.
— Zatem Strukczaszyc — wolałby go widzieć na marach! — odezwał się.
Otóż acan dobrodziej masz z tego miarę człowieka: o własnem dziecku, o jedynaku, tak się wyraził. Cóż to za serce? co za tyran!
— Mógł to powiedzieć w chwili zapomnienia się — rzekł proboszcz.