Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ja jadę! — wszyscy!
Już i panna Blandyna, opierając się o ściany, wylękła, podchodziła, gdy chłop bez czapki, zdyszany, zjawił się w progu.
— Las tną! ledwiem uszedł!
Był to już drugi świadek naoczny: — Wszystkie gromady — ani się nam na nich porywać! A! gdzie! chmary! Wszyscy strzelcy i leśniczowie i dworscy z ponabijanemi fuzyami. Ledwie żyw uszedłem, mierzyły bestye za mną.
— A strzelać nie będą śmieli! — przerwał komornik — nie będą! Trzeba jechać i bronić się. Pierwszego sędziego, który tam pewnie jest, kula nie powinna minąć.
Strukczaszyc już się był odział, rekami dygoczącemi pozapinawszy odzienie krzywo, trzymał drugą fuzyę zdjętą ze ściany i wykręcał z niej śrót aby do niej wpuścić duże loftki, coś jakby na grubego źwierza. Torbę leżącą na łóżku rwał i przewracał, niemogąc nic znaleźć. Czapkę już miał na uszach, od czasu do czasu mrucząc: Konia!
Komornik podżegał.
W stajni kulbaczono konie; na dziedzińcu zbiegali się ludzie, kobiety na pół odziane, z fartuchami na plecach, powychodziły patrzeć; dzieci beczały; parobcy się popychali: nieład panował niewysłowiony.
Prowadzono już stępaka Strukczaszycowi, gdy