Sąsiedzi (Kraszewski, 1878)/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sąsiedzi
Tom II
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W kamienicy pani Kasztelanowej, przy ulicy Trockiej, mniej teraz jeszcze było ładu niż dawniej. Pan Erazm z żoną zajmował po nieboszczyku Kasztelanie pokoje, a stara jejmość bawiła się młodem małżeństwem, niemogąc się niem nacieszyć.
W samym początku dziwne trochę, śmiałe i samowolne obejście się Leonilli raziło Kasztelanową, ale się z niem oswoiwszy, rada była rozrywce, którą ją los obdarzył — rada zapewne i intryżce, co się z nią wiązała.
Do mnogich korrespondencyj przybyło zajęcie się państwem młodem, przypatrywanie się ich szczęściu, narady nad tem, jak się to ma skończyć, i w jaki sposób wszyscy się przejednają. O tem staruszka nie wątpiła, brała to na siebie, chciała aby to było jej dziełem.
Dlatego tak dzielnie dopomagała synowcowi jadącemu po żonę, dostarczając mu powozu, koni i ludzi. Sama potem dopilnowała przygotowania mieszkania, wyjeżdżała na spotkanie, i nie odstępowała ich — aż do zbytku.
Ci mili goście — była to jej troska nieustanna. Faworyci dawni trochę już byli zazdrośni, pocieszając się tem tylko, że przecie ta załoga długo tu pozostać nie może.
Prawdziwą rozkoszą było dla starej Kasztelanowej jeździć do przyjaciółek w odwiedziny i opowiadać im historyą synowca, jego ożenienia się, roli, jaką ona sama odegrała w tym akcie i miała jeszcze odegrać aż do ostatniego obrazu przejednania i zgody.
W wielu swych listach staruszka nie mogła się powstrzymać od napomknień o miłym ciężarze, jaki spadł na nią. Dotąd wszystko szło jeszcze dobrze; rozwiązanie jednak przedstawiało się niejasno — nie była pewną od kogo zacznie.
Tymczasem pięknej Leonilli i zakochanemu Erazmowi dni płynęły ozłocone promieniami młodego raju, w którego blaskach wszystko niknie, wszystko się rozpływa. Znajomość obojga, bardzo niedostateczna, krótka, czyniła ich prawie obcymi sobie. Widywali się, kochali, patrząc na siebie jakby z pewnej odległości, która dostrzedz nie dawała: czem byli w istocie. Ani jemu, ani jej nie przyszło na myśl, że zbliżenie się zawodem być mogło i rozczarowaniem. W tym wieku szczęśliwym, któż-bo wierzy w zawody? Świat taki piękny, ludzie tak poczciwi, serca takie szlachetne, Bóg taki dobry — a miłość takim szałem ogarnia!
Jeśli jest opatrzność co czuwa nad pijanymi, jak mówi francuzkie przysłowie, musi być i aniół opiekuńczy, który zakochanych strzeże, gdy się tak kochają mocno, że są i anioła warci i straży. Leonilla była trochę popsutem dziecięciem i pieszczoszką, trochę dumną i samowolną, ale serce miała poczciwe, które miłość matki i ojca, ogrzewając, wypielęgnowała. Przywiązanie jej dla Erazma płynęło z różnych źródeł małemi strumyczkami, niedojrzanemi, z których się w końcu tworzył prąd silny i potok gotów obalać wszystko, co-by znalazł na drodze.
Z nich dwojga, każde kochało inaczej, oboje równie silnie. Leonilla była królową, ale na świecie nie widziała nikogo, oprócz tego ukochanego, co klęcząc u jej kolan, czekał rozkazów, skinienia szpiegował.
Za rodziców swoich ręczyła Erazmowi, że się muszą dać przebłagać — czuła, że się bez niej nie obejdą. Hojski nie śmiał nic mówić o ojcu, milczał; rachował na wpływ ciotki, na — jakąś opiekę Bożą, do której każda miłość rości sobie prawo. Na prawdę, czemżeby opiekowano się z góry, jeśli nie tem uczuciem świętem, którego zadaniem na ziemi rozwijać się walką z tysiącem trudności, co mu wyrosnąć nie pozwalają?
Leonilla była prawie wesołą. Erazm trochę trwożliwiej patrzał w przyszłość; ale mu się namarszczyć, ani zachmurzyć nie było wolno. Królowa nie pozwalała.
I dnie płynęły — ot, tak jak kradzione płyną — szybko, piorunowo, bez pamięci na jutro.
Któż ma jutro?
Kasztelanowa wymyślała zabawy, które najczęściej się jakoś nie kleiły, a to je czyniło pocieszniejszemi jeszcze. W tym domu nic-bo po ludzku i porządnie iść nie mogło; trybem starym rwało się i plątało wszystko, a Leonilka śmiała się i była szczęśliwa. Jeżdżono kuligami, z których potrzeba było powracać piechotą; dawano obiady, właśnie we dnie, gdy kuchmistrz był chory po wczorajszym ponczu; spraszano na wieczory, gdy miało świec do sali zabraknąć.
Dwór cały naówczas rozbiegał się z krzykiem, wołając ratunku; pan Erazm wynajdywał jakiś środek, śmieli się wszyscy — i kończyło się jaknajlepiej.
Kasztelanowa, niedosyć, że ciągle tę parę chciała mieć u siebie; ale gdy ona odeszła spocząć, ciągnęła za nią, aby jej z oczu nie stracić.
Na tem zajęciu się szczęściem niewiele zyskiwał programat przyszłości. Codzień go inaczej obmyśliwano, a nazajutrz musiano odmieniać; tymczasem nic się nie robiło. Zdaniem Kasztelanowej, nie potrzeba się było śpieszyć i należało dobrze wszystko rozważyć, aby fałszywego nie postawić kroku.
Nie stawiano więc żadnego.
Zdawało się, że ten stan trwać może wieki, gdy jednego dnia Leonilla, stojąca przed źwierciadłem, postrzegła w niem męża, który u okna list czytał, a twarz miał bladą, bladą jak ściana. Przestraszona, podbiegła ku niemu: chciał list schować, — wyrwała.
List był od ojca, nakazywał powrót do domu.
Erazm, milczący, stał, patrząc na żonę, która nie wiedziała co robić, aby go przywrócić do życia: rzuciła mu się na szyję i całować go zaczęła.
W tem drzwi się otwarły i, nieubrana, w czepku nocnym, przelękła, śpiesząc się, wpadła Kasztelanowa, niemogąc mówić tak jej dech zabiło; trzymała i ona list w ręku.
— Na miłość Boga! proszę, was — zawołała — Eraziu, krzesło podaj, bo padnę. List! Siadajcie koło mnie wszyscy! trzeba radzić! List od Strukczaszyca. Spadł jak piorun! Myślałam, że zemdleję, a tu dziś muszę być u Szambelanowej, u Hetmanowej, u Biskupa; obiecałam się Siostrom zakonnicom! Dziesięć listów czeka. Koadjutor — wiecznie zapominam, ma być na obiedzie — Eraziu! zadzwoń! Trzeba dla niego zrobić z postem. Powiadam wam, dzieci moje, głowa mi pęka.
Wszystko to wyrecytowawszy z pośpiechem, Kasztelanowa do listu wróciła.
Erazm oświadczył, że także list odebrał od ojca.
— Ale wyjechać tak nie możecie! — zawołała. — Nic nie przygotowane! Tak wpaść, to wszystko popsuć. To nie może być, ja na to nie pozwolę. — Czekajcie.
Cóż ty mówisz, Eraziu?
Erazm milczał, niewiedząc co odpowiedzieć.
— Przecież jesteś głowa domu! mężczyzna! proszę cię.
Wtem odwróciła się do wchodzącej Ostrogrodzkiej.
— Proszę cię — Koadjutor na obiedzie, zlituj się! Szczupak tuczony, czy co? Niech dla niego ostryg przyniosą — i burgundzkie. Ostrogosiu! droga moja, gdzie flakonik?
Erazm i młoda pani mieli czas się namyślać; lecz zamiast tego podali sobie dłonie i spojrzeli w oczy: wstąpiło w nich męztwo.
— Więc co? mów? Nie tajcie nic przedemną! — poczęła znowu Kasztelanowa — wymagam od was otwartości, jak przed matką. No — jakże?
— Kochana stryjenko — odezwała się Leonilla — ja, ja doprawdy nic nie wiem; Razio coś, coś wymyśli, albo ty.
Erazm, zewsząd zagadywany, zmuszony do wypowiedzenia zdania, wyrwał się, wzdychając, z tem, że dla uspokojenia ojca, mógłby pojechać sam — i powrócić. Kasztelanowa-by zawezwała.
— A! ja ciebie nie puszczę! — zawołała Leonilla. — Stryjenko! my jego samego nie puścimy? — prawda?
— Nigdy w świecie! — odezwała się Kasztelanowa.
— Stryjenko — jabym tu z trwogi i tęsknoty umarła! Co będzie, to będzie — ja z nim razem: nie mogę go odstąpić!
Staruszka uścisnęła Leonillę.
— Zmiłujcie się — przerwała nagle — która godzina? Ja nie ubrana, a tu wizyty i Koadjutor. Puszczajcie mnie — będziemy radzili wieczorem.
Zegar okazywał godzinę spóźnioną, co u Kasztelanowej zawsze się trafiało. Nie było przykładu, ażeby się pośpieszyła; oskarżano zegary, ale zegary nie były temu winne.
Jak prędko wbiegła, tak pośpiesznie odeszła staruszka, zatrzymywana po drodze tysiącem spraw niezałatwionych. Z bramy posłaniec oklep pędził po szczupaka, który miał być tuczony dla ks. Koadjutora.
Erazm z żoną, zostawszy sami, zamiast radzić, siedli pod pozorem wielkiego smutku, jedno przy drugiem; Leonilka położyła głowę na jego ramieniu, — zadumali się. Erazm ręce jej całował. Siedzieli tak długo, długo, do samego obiadu i przyjścia Koadjutora. Nie uradzili nic, ale zapomnieli o wszystkiem. Kasztelanowa też, swoim zwyczajem, gwałtownie biorąc każde wrażenie w pierwszej chwili, po wizytach i ks. Koadjutorze i listach, prawie zapomniała o sprawie, która ją zrana obchodziła tak gorąco. Erazm i Leonilla nie przypominali jej, radzi, że się coś stanowczego zwlekało.
Staruszka miała taki temperament osobliwy: zrana rozpadała się nad swojemi kochanemi dziećmi, śpieszyła się radzić, przerażona chodziła; wieczorem myślała o czem innem, a idąc spać, wyznała przed wierną Ostrogrodzką, że miała wiele kłopotu z temi młodemi. Tak samo jednak przed Erazmem i żoną jego czasem się na swą kochaną Ostrogrodzką uskarżała.
Nazajutrz zrana znowu opanował ją niepokój wielki o — dzieci.
— Co ja tu z niemi pocznę! Ojciec wzywa, a Erazma samego żona nie puszcza — co odpowiedzieć! co robić!
Pobiegła znowu do młodych, którzy, korzystając ze swego nieszczęścia, z egoizmem właściwym miłości, siedzieli przytuleni do siebie, wzajemnie się pocieszając.
Tego dnia, ponieważ ani o szczupaku ani o ks. Koadjutorze nie potrzebowała myśleć, Kasztelanowa postanowiła coś stanowczego zdecydować. — Okazało się, że to tak naprędce było niepodobieństwem, i że naprzód należało zyskać na czasie; Kasztelanowa więc wymyśliła, ażeby odpisać Strukczaszycowi, iż Erazma posłała do dóbr witebskich. Tym sposobem, mogła przeciągnąć sprawę — i, obrachować wszystkie następstwa.
Wszyscy to uznali za najwłaściwsze, najlepsze; ucałowano rączki starej jejmości, która natychmiast pobiegła — list pisać do Strukczaszyca. — Erazm i żona jego odetchnęli.
Znowu na jakie parę tygodni mieli niezamąconego szczęścia przed sobą. A potem? potem co Bóg da!
Erazm jednak, choć milczący i na pozór zgadzający się na wszystko, czuł najlepiej, że stan taki wyczekiwania i niepewności nie mógł trwać wiecznie. Trzeba było zebrać się na odwagę, wyznać prawdę i rozwiązać przyszłość. Dla żony ociągał się, aby jej nie zatruwać pierwszych dni swobodnych — lecz postanowił przygotowywać ją powoli do stanowczego kroku.
Oboje nie mieli żadnej z Łopatycz wiadomości. Leonilla tylko, dla uspokojenia matki, słała jej bileciki z różnych miejsc datowane, zapewniając, iż była zdrową i że jej nie zbywało na niczem. Pisała również do Francuzki, niewiedząc o jej ucieczce, a prosząc, aby rodzicom była pociechą.
Listy te przychodziły już po odkryciu tajemnicy, gdy Czemeryński rozmyślał tylko nad tem: co robić dalej? Dopiekał Strukczaszyc, — trzeba było zadać mu cios śmiertelny.
Przekonawszy się, że Hojski ożenieniu będzie przeciwnym, i że ono go do wściekłości doprowadzi, sędzia pragnął już conajprędzej córkę i zięcia ściągnąć do Łopatycz.
Tymczasem oliwy do ognia dolewał Strukczaszyc, tradując wioski, a sędzia heroicznie pod budynki dworskie ogień kazał podkładać.
Proces zajadły szedł dalej swoją drogą.
Z kartek Leonilli, które z różnych miejsc były nadsełane, Czemeryński nie mógł dojść gdzie się młode małżeństwo ukrywało, a pilno mu było je znaleźć i niem się przeciw nieprzyjacielowi posłużyć.
Ponieważ ks. Dagiel napomknął, że p. Blandyna mogła wiedzieć o miejscu pobytu młodych Hojskich, przezwyciężając zatem wstręt jaki miał do całej rodziny, Czemeryński zbliżyć się do ciotki Erazma postanowił. Łatwem to nie było.
Gdzieindziej jak na plebanii widzieć się z nią nie mógł. Kwestya tylko była czy się ona zgodzi na konferencyę i czy przystanie na rozmowę na osobności. Ks. ex-definitor jako parlamentarz musiał siąść na wózek i na plebanię pojechać. Szło niby o zgodę — ksiądz Dagiel nie odmawiał pośrednictwa. Zapraszał na Niedzielę.
Czemeryński, mimo biedy w domu, paradnie wystąpiwszy, na mszę pojechał sam, gdyż sędzianka jeszcze była zbyt osłabioną, aby mogła wyruszyć z domu.
Po nabożeństwie Czemeryński udał się z kapelanem na probostwo. Panna Blandyna już się tam znajdowała; ale trzeba było czekać, aż się od proboszcza goście rozjadą.
Gdy pozostali sami, Czemeryński z wielką prozopopeją przystąpił do Strukczaszanki. Nadał sobie powagę i smutek człowieka, który zniża się do traktowania z pośledniejszego stanu osobami, przez miłość dla dziecięcia.
— Ksiądz proboszcz — odezwał się patetycznie — mówił zapewne acani dobrodziejce o tem, co mnie tu sprowadza. Jestem ojcem: dla jedynego dziecka wiele gotów jestem poświecić. — Chciałbym conajrychlej i córkę odzyskać i wyjść z tej niepewności, jaka mnie dręczy. Pani dobrodziejka musisz być uwiadomioną o tem, gdzie się oni znajdują.
Duma, z jaką wyrażał się Czemeryński, ledwie racząc spojrzeć na p. Blandynę, obudziła w niej trochę męztwa i poczucia godności.
— Bardzo-bym się cieszyła — dodała — gdyby nieprzyjemne spory, dwie rodziny z sobą dzielące, raz się mogły skończyć; lecz, po tylu dowodach zawziętości, trudno mi wierzyć w łagodniejsze pana dobrodzieja usposobienie.
— Ja za to jedno uroczyście pani ręczyć mogę — odparł sędzia — że zięcia, choć nie miłego mi, przyjmuję. Chcę mieć córkę i jego w domu. Jak się reszta załatwi, to nie odemnie zależy.
Gdzie oni są? gdzie się oni kryją? — dodał Czemeryński.
Panna Blandyna namyślała się; podniosła oczy pytające na ks. Dagiela.
— Im prędzej się to skończy, tem lepiej — wtrącił proboszcz — jestem przekonanym, że intencye sędziego są dobre. Taić się na nic nie przyda.
Z obawą wielką, wahając się, panna Blandyna oświadczyła naostatek, że, ponieważ brat jej syna do Wilna, do Kasztelanowej wyprawił, prawdopodobnie tam się młode małżeństwo znajdować musi. Zaraz jednak dodała, że nie jest tego pewną.
Czemeryński jak tylko nić pochwycił, conajprędzej pożegnał Strukczaszankę, proboszcza i powrócił do domu. Dla niego nie ulegało wątpliwości, iż w Wilnie powinien był szukać córki. Uspokoiwszy żonę, sam conajrychlej wybrał się w drogę do Wilna.
Miłość dla Leonilli, była pewnie jedną z pobudek tego pośpiechu, ale niemniejszą — pragnienie zemsty nieukojone.
I gdy w Wilnie, wcale nie myślano, aby ich tu kto mógł wyszpiegować, jednego dnia pan sędzia pieszo z gospody przy ulicy Wileńskiej, przeprowadzony przez żydka, który mu drogę wskazywał, zjawił się w pałacowej bramie.
Zwykła wrzawa i nieład panowały w siedzibie pani Kasztelanowej. Wypadkiem tylko jakimś, marszałek dworu Płachciewicz, do którego na warcaby dnia tego Franciszkanin przyjść nie mógł, znajdował się niedaleko wrót, zajmując się gwałtownem robieniem porządku po swojemu. Napadały na niego takie nagłe momenta gorliwości. Przez miesiąc czasem nigdzie nie zajrzał; potem jak burza spadał na gawiedź, i — na grzbiecie stróży kończyło się to porządkowanie.
Właśnie z ogromną wrzawą indagował marszałek winowajcę, gdy zoczył w bramie mężczyznę poważnego i, ręką nakazawszy milczenie powołanym przed sąd, sam osobiście zwrócił się ku gościowi, z figury i stroju domyślając się w nim kogoś dostojnego.
— Wszak nie mylę się, jest to pałac pani Kasztelanowej? — zapytał sędzia.
— Tak jest! tak! — odparł Płachciewicz, jaśnie pan daruje, że tu wpadł na takie larum, ale to z tem bydłem, z pozwoleniem, inaczej nie można jak siecz, bij i łaj!
Otarł uznojone czoło.
— Wszak młody Hojski z żoną, mieszka także w pałacu? — zapytał sędzia grzecznie, ale dumnie.
Marszałek nie sądził, aby z tego tajemnicę robić było potrzeba.
— Tak jest, schody na prawo, na pierwszem piętrze — rzekł Płachciewicz — jaśnie pan pozwoli, ja dam przewodnika.
— Hej! Pietruszka! — krzyknął.
Zjawił się w negliżu chłopak, ogryzający kość, którą rzucił.
— Prowadź do państwa młodych.
To mówiąc, marszałek, który czuł, że aż do zbytku spełnił obowiązek gościnności, zlekka się skłonił, i z furyą powrócił na dziedziniec, porządkować dalej podwładnych.
Erazm i Leonilla siedzieli najspokojniej na berżerce, szepcząc coś sobie i patrząc w oczy, gdy jak widmo straszne zjawił się przed niemi Czemeryński w progu. Po pierwszym okrzyku, Leonilla zerwała się i zamiast do nóg paść ojcu, który stał z twarzą zagniewaną i bladą, na szyję mu się rzuciła postaremu. Erazm potrzebował nieco czasu aby przyjść do siebie; wstał i za żoną poszedł, ale do nóg Czemeryńskiemu się zniżył.
Sędzia zdawał się nie chcieć go widzieć, ale córka już odzyskała swą odwagę, swe panowanie nad ojcem.
— Tatku — zawołała, klękając przed nim — chcesz mieć mnie, musisz przyjąć tego, którego ja wybrałam. Ja go nie opuszczę, losy jego dzielić będę.
Dopiero zmuszony, sędzia, zwrócił się ku zięciowi, coś mrucząc niewyraźnie.
— On nic nie winien — dodała śmiało młoda pani — winniśmy oboje, a głównie — ja! Gniewaj się na mnie, jeżeli chcesz — ja inaczej nie mogłam być szczęśliwą. Kocham go.
Czemeryński słuchał, to się poddając urokowi głosu odzyskanego dziecka, to jeszcze burząc się na widok Hojskiego.
— Jegomość pan Erazm Hojski nie będzie się dziwował — rzekł Czemeryński — że go odrazu serdecznie witać nie mogę — wie on najlepiej dlaczego. Nadto wiele przykrych wspomnień niesie mi jego nazwisko.
— Które jest mojem teraz — kochany ojcze — przerwała Leonilla. Potrzeba zapomnieć, darować.
Wstrząsnął głową sędzia.
— Po to tu przybyłem, abym zapewnił was, że — przebaczyłem, odezwał się — proszę tylko nie zawiele wymagać odemnie, bo i tak czynię wiele.
To mówiąc, córkę uściskał.
— Matka twoja — rzekł, unikając spojrzenia na Hojskiego — chorowała dosyć mocno; teraz się ma lepiej. Mam nadzieję, gdy powrócimy do niej wszyscy, że całkiem ozdrowieje.
— A bona? — spytała Leonilla.
Zmarszczył się mocno sędzia, ręką rzucił.
— Niéma jej — rzekł krótko — i dobrze zrobiła, że pojechała zawczasu precz. Ona była wszystkiego przyczyną, jej to sprawa! jej!
Leonilla poczęła ściskać ojca.
— Nie mów tak — odpowiedziała — ja jestem szczęśliwa, niepowinieneś narzekać na to. Przysięgam ci, poszłam dobrowolnie, wybrałam go — i gdybym jutro miała do wyboru, jego z tysiąca-bym wzięła.
Erazm pochwycił ją za rękę i pocałował. Czemeryński, widząc, jak córka wprost z jego uścisku schyliła się ku mężowi, nie mógł powściągnąć jakiegoś mimowolnego ruchu, w którym się wstręt i niechęć malowały.
Podano krzesło przybyłemu.
Milczeli wszyscy; jedna Leonilla szczebiotała potrosze; położenie było przykre, bo z twarzy Czemeryńskiego czytała córka, że wybuchnąć może cochwila.
Płachciewicz, który tego dnia był nadzwyczaj czynnym, oznajmił p. Ostrogrodzkiej, że jakiś bardzo słuszny pan poszedł z wizytą do młodych; ta oznajmiła o tem Kasztelanowej, a staruszka, ciekawa zawsze i niecierpliwa, narzuciwszy peruczkę, poszła zaraz nareszcie się przekonać, kto tam był taki. Właśnie gdy Czemeryński siedział, walcząc tak z sobą, weszła pani domu. Sędzia powstał. Przygotowanym był na wyszukany komplement.
— Pani kasztelanowa dobrodziejka dozwoli mi u stóp swych złożyć należny hołd i wdzięczność za łaskawą opiekę nad córką moją.
— Pan sędzia! — krzyknęła staruszka żywo. — O mój Boże! Co za szczęście, zatem z jednej strony wszystko skończone!
Ale, padnijcież mu do nóg! Erazm, natychmiast, do nóg panu sędziemu, Leonciu, ty z nim — pobłogosław!
Zmieszany Czemeryński, który połowę komplementu miał jeszcze w sobie, zbił się z tropu. — Dzieci klęczały, kasztelanowa nalegała — musiał błogosławić.
Staruszka tak naprędce spełniwszy co było najpilniejszego, natychmiast już myślą skoczyła gdzieindziej.
— Asindziej u mnie na obiedzie! A! zmiłujcież gdzie ta Ostrogrodzka, żeby sztuka mięsa była dobra, a może barszcz lubisz?
Czemeryński osłupiał.
— Niech-że Bogu najwyższemu będą dzięki, ciągnęła dalej staruszka. — Ja-bo mówię zawsze, że nigdy desperować nie trzeba w najgorszem położeniu.
A jakżeś się acan dobrodziej dowiedział, że dzieci są u mnie? od kogo? jakim sposobem?
Czemeryński przyznać się nie chciał, wybąknął, że się tego domyślił, przeczuł, dopytawszy się, iż p. Erazm jest w Wilnie.
Nazbyt było pilno Kasztelanowej rozgadać się z Ostrogrodzką o wypadku, aby tu długo wytrwać mogła. Przemówiła jeszcze słów kilka, wstała, zakręciła się.
— Zatem, ja czekam z obiadem, jeszcze mam mnóstwo na głowie! Nie uwierzysz acan dobrodziej, niech dzieci powiedzą, co to ja za nieszczęśliwa z temi interesami. A oto i sejmiki u nas, piszą z Warszawy o posłów — i to na mojej głowie. Wszystko! a tu pani Hetmanowa z Wojewodziną się popstrykały, kto godzi? — ja! Jak Bóg miły! historye! Gdzież Ostrogrodzka? Zostawiam pana dzieciom. Pamiętajcież na obiad być gotowemi.
Wysuwała się już śpiesząca pani, którą Czemeryński do drzwi odprowadzić czuł się w obowiązku.
Nagłe wtargnięcie gospodyni domu miało ten szczęśliwy skutek, że sędziemu dało ochłonąć i ostygnąć z gniewu, jaki w nim widok zięcia obudził. Wrócił do myśli, z którą tu przybył.
— Ja tu — rzekł obracając się do córki, ku której ciągle unikając Hojskiego, pochylał się — ja tu długo bawić nie mogę. Przybyłem po to, ażeby was zabrać z sobą do Łopatycz.
Leonilla spojrzała na męża.
— Pan sędzia — począł Erazm.
— Mówże ojciec! — poprawiła żona.
Czemeryński się namarszczył, lecz nie zaprzeczył.
— Ojciec — wyjąknął z trudnością Erazm — pozwoli może, ażebym ja uprzedził przybycie nasze wspólne i sam naprzód pojechał. Mój ojciec dotąd zapewne nie wie.
— Nie wie — potwierdził sucho Czemeryński, ale niéma potrzeby stawić się waćpanu przed nim osobno. Na miejscu rozważymy co uczynić wypadnie.
— A tak! — potwierdziła Leonilla, przyciągając męża ku sobie — tak — ja cię osobno nie puszczę. Jeżeli stawić się mamy, będę miała odwagę iść z tobą.
— Potem o tem! — przerwał nagle sędzia. — Na miejscu dopiero rzeczy się pokombinują. Nam ztąd należy conajrychlej wracać do domu. To moje żądanie, rozkaz mój.
Młodzi milczeli, patrząc na siebie; Erazm stał zamyślony mocno. Czemeryńskiemu widocznie świadek ten niewygodny zawadzał; rad się go był zbyć. Naostatek pociągnął z sobą córkę do drugiego pokoju. Erazm, — któremu odchodząca oczyma dała znak, ażeby miał męztwo — pozostał sam. Cała groza położenia przebiegła mu w piersiach ogniem, w głowie błyskawicą. Stawał niejako w obozie przeciwnym ojcu, w przymierzu z jego wrogami. Znał nadto dobrze Strukczaszyca, by sobie łatwem wyobrażać mógł zwycięztwo. W Czemeryńskim czuć było także, nie przejednanie i czułość, ale zawziętość jakąś, na chwilę pohamowaną.
Gdyby nie ona, gdyby nie ta ukochana! Dla niej musiał cierpieć — a tego, co go czekało, ani podobna było przewidzieć. Ale z nią i dla niej gotów był na wszystko. Przed oczyma miał groźną twarz ojca. Zdawało mu się, że leżał u nóg jego i czuł jak go odepchnął od siebie. Dla miłości tej kobiety, w istocie zdradził ojca, czuł się winnym! Zimny pot występował mu na czoło.
Stał jeszcze w tych myślach zatopiony, gdy Leonilla weszła sama. Czemeryński odszedł był do siebie, obiecując na obiad powrócić; ona wprost przybiegła uwiesić mu się na szyi.
— Nie trwóż się! — widzisz! — ojciec mój przebaczył, twój musi uczynić toż samo. — Ja z tobą, ja cię nie odstąpię. — Nie ty, ja go będę prosiła o przebaczenie.
Poczęli szeptać z sobą, Erazm, jeśli się nie uspokoił, musiał udać spokojniejszego. Aż do obiadu siedzieli razem. Leonilla była tak ożywioną, szczęśliwą, pewną siebie i władzy swej nad rodzicami, że mężowi nie dała się ani troszczyć, ani stęknąć. Zatykała mu usta.
Przy obiedzie Kasztelanowa tyle rzeczy opowiadała, Czemeryński był przez nią tak oblężony, iż o młodem małżeństwie mowy wcale nie było. Sędzia tylko zręcznie wtrącił, iż mu dla chorej żony nadzwyczaj było pilno powracać do domu, wraz z córką (nie wymieniał zięcia), i że nazajutrz wieczorem, za gościnność złożywszy powinne dzięki, radby wyruszyć w podróż.
Oparła się temu Kasztelanowa, pragnąc sędziego zapoznać, przy drugim obiedzie, z osobami wpływowemi, któreby mu się w przyszłości wielce przydać mogły. — Czemeryński w każdym innym razie nieochybnie-by przyjął z wdzięcznością tak pożądane zaproszenie; ale teraz — teraz jedno miał na myśli: powrót conajrychlejszy do Łopatycz i rozprawę ze Strukczaszycem. Próżne więc było naleganie.
Po obiedzie Kasztelanowa omało się nie rozpłakała; przywykła była do tych dzieci przybranych — zabraknąć ich miało w pustym domu. Łamała ręce. Szczęściem ta tęsknota nie mogła trwać długo, bo w naturze Kasztelanowej było z dnia na dzień zmieniać i przywiązania i wstręty — a zapominać wszystko.
Całą resztę dnia tego pakowano się na pierwszem piętrze, sposobiono do drogi. Czemeryński pomimo zabiegów córki, zięcia unikał, nie zwracał się wcale ku niemu, zaledwie mu odpowiadał — nie widział go. Kilka razy Leonilla wymówiła to ojcu na ucho.
— Daj-że mi czas, ażebym się do niego przyzwyczaił — odparł Czemeryński — nie sposób, abym odrazu miał pokochać. Niech na to zasłuży.
Pożegnanie z Kasztelanową było jaknajczulsze, spłakała się, ściskając dzieci, a że przewidywała dla Erazma wiele prób ciężkich, i serce miała dobre — choć sama w interesach, zapożyczyła się gdzieś, aby mu wcisnąć zasiłek na drogę.
Odmówić chciał Hojski.
— Bierz, nie pytaj — rzekła — oddasz mi później. Kto wie co cię czeka; nie trzeba, ażebyś był na łasce. Hojski jesteś.
Nazajutrz wprawdzie mocno żałowała staruszka, że to w pierwszym uczyniła popędzie, Ostrogrodzka też jej to ganiła — ale już było po czasie.
Przez zaspy śnieżne ekwipaż sędziego zwolna się przedzierał ku Łopatyczom.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.