Sąsiedzi (Kraszewski, 1878)/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sąsiedzi
Tom II
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Podkomorzy Buchowiecki, jak wielu ówczesnych panów i półpanków, życie prowadził bardzo czynne i rzadko go w domu zastać było można. Stosunki przez zięcia ze dworem dały mu teraz znaczenie pośrednika pomiędzy nim a obywatelstwem. Opierały się o niego interesa najrozmaitsze, własne i cudze. Nigdy nie frymarczono tak urzędami, starostwami, dobrami, wpływem, jak pod koniec panowania Augusta III. Pan Podkomorzy należał do najczynniejszych pracowników w tej winnicy.
Ciągle też był na wozie, na saniach, w Warszawie, w Białymstoku, w Dreznie, w Grodnie na sejmiku jakimś, zjeździe lub kommissyi; wdomu — gościem prawie.
I nie dziw, że o przyjacielu swym Czemeryńskim dowiadywał się tylko przez ludzi, zwłaszcza od czasu historyi z Vogtem, która go nieco dotknęła. Nie gniewał się na sędziego, ale żal miał do niego.
O ucieczce córki dowiedziawszy się, Buchowiecki, wyjechał zaraz do Warszawy, bawił tam dosyć długo, a gdy był zmuszony w Brześciu zjechać się na moście na Bugu, zetknął się z księdzem ex-definitorem.
Zobaczywszy go, kazał stanąć. Niewiele miał czasu, chciał jednak coś się o Czemeryńskich dowiedzieć.
— Cóż to ojciec nie w Łopatyczach? — zapytał.
— Nie — odpoczywam — rzekł Dominikanin — sędzina trochę chora, a sędzia do Wilna po córkę pojechał.
— Jak to po córkę? — a gdzież ona?
— To pan nie wie!
— O bożym świecie!
— Wyszła za mąż za Hojskiego.
— Co mówisz! — za jakiego! — zlituj się.
— Za młodego Hojskiego z Sierhina.
— Możeż to być!
— Ale tak jest — Czemeryński przebaczył i pojechał po nich.
— A! to cud! tak mi Boże dopomóż! To cud!
Miał się Podkomorzy rozpytywać więcej o tę ciekawą sprawę, gdy nadjechał ktoś i przerwał rozmowę. Ksiądz ex-definitor siadł na sanki i ruszył dalej.
Podkomorzy miał tyle rzeczy na głowie, że, na moście Podstarościego brzeskiego chwyciwszy, strawił z nim jeszcze pół godziny na tergiwersacyach sejmikowych. Siadł potem i pojechał dalej. W drodze mu z głowy nie mogło wyjść: jakim sposobem z tej srogiej wojny przyszło do małżeństwa?
Szczegółów nie wiedział żadnych, był najpewniejszym jednak, że Strukczaszyc na małżeństwo zezwolił, że był z niego szczęśliwym i że wypadało mu tak znamienitego sukcessu powinszować.
Nazajutrz, w sejmikowej wędrówce po Kobryńskim powiecie, znalazł się Podkomorzy niedaleko Sierhina.
— Wstąpię do Strukczaszyca — rzekł sobie w duchu — to mu się należy.
Kazał woźnicy nawrócić do dworu.
Hojski, choć z Podkomorzym był niezgorzej, nie lubił go jako jawnego przyjaciela i konfidenta Czemeryńskich. Poznawszy przybywającego, poszedł wdziać nową kapotę, pogładził włosy i wysunął się na spotkanie.
— Kochanego Strukczaszyca, pana mojego i dobrodzieja! — zawołał Podkomorzy ściskając go. — Będąc w okolicy, miałem to sobie za święty obowiązek nawiedzić progi wasze. Weszli byli właśnie do pokoju, w którym i panna Blandyna w białym czepcu ogromnym, z pończochą, siedziała.
Grzeczny Podkomorzy zbliżył się dla powitania jej, to mu rozpoczętą mowę przerwało.
Natychmiast jednak z rękami rozpostartemi zbliżył się ku stojącemu zimno i poważnie, z zaciętemi usty, Strukczaszycowi.
— Niechże ci powinszuję! — zawołał.
— Czego! — odparł chłodno gospodarz — mnie, czego?
— Jakto? — czego? Właśnie na drodze od księdza Ambrożego się dowiedziałem. Uradowałem się niewymownie, dla was obu! To ślicznie! to cudownie!
Rzucił się w objęcia Hojskiego, który nieco zdumiony, trochę zmieszany i zniecierpliwiony, począł coraz głośniej powtarzać.
— Ależ czegóż mi pan Podkomorzy winszujesz? czego? czego? ja o niczem nie wiem?
Buchowiecki stanął, oglądając się dokoła z roztargnieniem.
— A no! przecież ożenienia syna!
— Co takiego! — krzyknął gwałtownie Strukczaszyc — co? co?
Podkomorzy po głosie dopiero poznał i domyślił się, że — coś w tem było zagadkowego, i że bąka strasznego wystrzelić musiał. Jako człowiek zręczny, patrzał tylko którędy i jak się wycofać.
— Cóż to jest? — zawołał — miałażby to być bajka?
Strukczaszyc oczy w niego wlepił, jakby go chciał pożreć.
— Od ks. Ambrożego pan słyszałeś? co? jak? mój syn! Mów pan! Żarty czy mistyfikacya? — wołał Strukczaszyc.
Oczy p. Blandyny padły na mówiącego, błagające, przelękłe, tak, że Podkomorzy struchlał. Sam nie wiedział co mówić.
— Ale na miłość Boga, ciągnął Hojski głosem przerywanym — jeśli mi pan co dobrego życzysz, mów — cóż to jest znowu!
Podkomorzy począł się śmiać, nadrabiając miną.
— No, nic, nic — rzekł — zażartować chciałem i nastraszyć! Nie gniewaj-że się, kochany przyjacielu. Mówiono mi, żeś syna posłał do Wilna; chciałem ci napędzić Piotra.
To mówiąc, ściskać chciał Hojskiego, który nie przyjmował uścisku, — drżał z rozdrażnienia.
— Piękny żart! — przebąknął. — W istocie napędziłeś mi pan nie strachu, ale gniewu. Do naszej młodzieży teraźniejszej wszystko to podobne, nawet ożenienie się z pomywaczką bez rodzicielskiego błogosławieństwa! Ale gdyby mi syn choć księżniczkę samowolnie zaślubił — ani-bym go na oczy puścił! Nie znałeś mnie — nie znam cię! Chciałeś mieć wolę — ruszaj z Bogiem!
Głos się trząsł Strukczaszycowi.
— Nie spodziewam się tego po moim synu — dodał — ale choć mi jedynym jest, nieposłuszeństwa-bym nie ścierpiał.
Podkomorzy rad, że się jakkolwiek wykręcił, z wejrzenia p. Blandyny zmiarkowawszy, iż coś tu było, czego poruszać się nie godziło, zaledwie przyjąwszy przekąskę, koniom niedając odejść do stajni, zawinął się i umknął.
Po wyjeździe jego, choć niby udobruchany Hojski, ściąwszy usta, chodził po izbie, trutynując żart Podkomorzego. Wydał on mu się podejrzanym. Przypominając wnijście, zagadanie, minę, głos, pomieszanie, niezgrabne wycofywanie się Buchowieckiego, Strukczaszyc nabierał przekonania, że to nie był żart wcale, ale niewczesne wyrwanie się z czemś, co może przed nim tajono.
Wyjazd Erazma w Witebskie, spóźniony powrót, milczenie — zaniepokoiły go.
Panna Blandyna siedziała z robotą w pokoju, może dlatego, że jeszcze sił nie miała do wyjścia, tak straszliwie się ulękła.
— W tem coś jest! — zawołał stając przed nią nagle brat. — Podkomorzy, jak zając przed hartem, dał kominka przedemną — ale mu z twarzy patrzało, że kłamie. W tem coś jest!
Jakieś plotki chodzą o Erazmie, a ja o niczem nie wiem.
Kasztelanowa mi pisze, że go gdzieś posłała. — Gdyby go była i do Smoleńska wyprawiła, miał czas powrócić i stawić się. W tem coś jest....
Stanął przed siostrą, oczekując odpowiedzi. Nie rychło podniosła głowę, potrzęsła nią i niemogąc słowa wymówić, wróciła do swej roboty.
Strukczaszyc chodził po pokoju. Na dziedzińcu pokazały się saneczki komornika, zataczające się na wyślizganej drożynie, tak, że pod gankiem uderzyły o balaski. Strukczaszyc wyjrzał.
— Fraszka sanki — rzekł — ale i Kaczor się coś zatacza, musiał go ktoś po drodze utraktować.
Komornik wchodził właśnie, w samej rzeczy pijany, zarumieniony mocno, ale tem weselszy. Zaczął od tego, że, parę razy się poślizgnąwszy, bo miał śnieg na butach, zbliżył się do ręki p. Blandyny, potem do kolan Strukczaszyca.
— Siadaj, bo jeszcze się przewrócisz! — zawołał Strukczaszyc. — Gdzie-żeś to pił?
— Pił? ja? pił? — rozśmiał się Kaczor, sadowiąc się u drzwi. — Oprócz co dla mrozu kieliszątko malusienieczkie u Icka, nic w ustach nie miałem.
— Dał ci jakiegoś licha! — mruknął Strukczaszyc.
Komornik potarł twarz.
— Ale mróz! — zawołał — choć łysych liczyć.
— Nie słyszałeś i ty po drodze tej nowiny, z którą tu Podkomorzy był przed godziną — hę? — mówił Hojski.
— Jakiej?
— Że mój pan Erazm się ożenił! — krzyknął Strukczaszyc.
Z tą nowiną właśnie jechał komornik i, dla dodania sobie męztwa, upił się w drodze. Pałając zemstą przeciw sędziemu spodziewał się ją nasycić, za narzędzie używając Strukczaszyca. Wiedział on już o wszystkiem, i o podróży sędziego. Pytanie zadane było mu cudownie na rękę.
— Hę! — to pan już wie! — krzyknął — Hojski zbladł.
— Co pleciesz! co!
— Pan już wie!
— Nic nie wiem, oprócz, że Podkomorzy bałwan, a tyś pijany.
Kaczor popatrzał dokoła.
— Wszystko to może być — dodał — a mimo to p. Erazm się ożenił — no! i niéma co mówić, że się pięknie ożenił.
Ledwie wyrazów tych domówił Kaczor, gdy Strukczaszyc doń przyskoczył, chwycił go za piersi, strzepnął nim i głosem okropnym wrzasnął:
— Ty, jakiś! Co gadasz? co?
Hojski zrobił to w pierwszem uniesieniu, nie myśląc; gdy zobaczył w rękach swych nieszczęśliwego komornika, opamiętał się i zawstydził. — Rzucił go napowrót na krzesło.
Przestrach Kaczora najpierw go prawie zupełnie wytrzeźwił, potem rozbudził w nim tę chęć bezsilną zemsty, która u słabych rośnie w stosunku ich niemocy.
— Coś to powiedział? — spokojniejszym głosem począł Strukczaszyc — powtórz. Wolno takiemu człowiekowi jak Podkomorzy pożartować sobie zemną, ale tobie, trutniu! wara!
Ktoby zajrzał do serca komornika w tej chwili i chciał osądzić: czy większą miał żądzę zemsty nad sędzią czy nad Strukczaszycem? — nie umiałby zaprawdę rozwiązać zadania. Kaczor z czerwonego stał się bladym, a oczyma zdawał się smagać przeciwnika.
— Nie żartowałem — odezwał się — a i p. Podkomorzy pono więcej wiedział niż mówił, bo p. Erazm się ożenił.
Chce pan może wiedzieć z kim? no — to z p. Czemeryńską.
A ha!
Zatoczył oczyma Strukczaszyc — przypadła do niego siostra — zachwiał się na nogach, rękę do czoła przyłożył. — Pomimo wielkiego męztwa i siły — omało nie padł.
— Wody! — krzyknęła p. Blandyna.
Hojski już był oprzytomniał i zlekka ją odtrącił. — Oczy wlepił w siedzącego u drzwi komornika; stał niemy. Łzy ciekły po twarzy p. Blandyny. Milczenie długie panowało w izbie.
— Prawda to? — słabym głosem odezwał się wreszcie Strukczaszyc.
Komornik nie śmiał ust otworzyć; siostrze zdawało się, że po przebyciu takiego ciosu, nadaremnie przeczyć, aby on się ponowił, byłoby okrucieństwem. Cichuteńko szepnęła:
— Prawda!
Strukczaszyc spojrzał na nią.
— Ty wiesz o tem?
Odpowiedziało milczenie.
Siadł Hojski na najbliższem krześle; twarz jego tak się zdała straszną komornikowi, że się wyślizgnął z izby. Strukczaszyc milczał uparcie. Panna Blandyna coraz go o coś pytała: czyby mu nie podać wody, kawy, kropli. — Nic — odpowiedział.
W tem skamienieniu człowieka straszniejszego coś było od konwulsyjnych porywów, jęków i narzekania. Był jak zabity.
— Prawda! prawda! szepnął machinalnie.
— Bracie kochany — bracie! chwytać go za ręce poczęła Blandyna.
Odsunął ją zwolna od siebie.
— Niéma ani brata, ani siostry, ani ojca, ani syna — odezwał się — bydło, nieprzyjaciele, wrogi. Ludzi niéma, nie, niéma.... Erazm....
Zaczął głową miotać — Erazm, mnie ojca, sprzedał za paskudną dziewkę! Zdradził! związał się z nimi!
Nie mam syna!
— Bracie — przerwała p. Blandyna — nie przeklinaj go i nie wyrzekaj się. Zastanów się. Nie wiemy jak się to stało.
— Nie mam syna! — powtórzył silniej Strukczaszyc. — Milcz — idź, zostaw mnie samym.
Panna Blandyna zamilkła, ale nie posłuchała. Lękała się go samym zostawić. Nie patrzał na nią i zdawał się jej nie widzieć. Chodził jak błędny po izbie, to siadając, to wstając, bez wiedzy o tem, co się z nim działo.
Nad wieczorem ochrypłym głosem zawołał, by mu przyprowadzono Kaczora. Komornik miał czas się przespać i rozmyśleć; gdy przyszedł, był już trzeźwym, ale tak złym jak rano.
— Mów mi co wiesz! — zamruczał Strukczaszyc.
— Ja nie wiele wiem — odparł, dąsając się Kaczor. Znał się syn pański z panną sędzianką — gdzie i jak: tego nie wiem. Namówili się do ucieczki, ks. Dagiel ślub dał i pojechali do Wilna. No — a teraz z Wilna ich Czemeryński wiezie, bo on nic przeciw temu nie ma — a i darmo-by po czasie protestować.
Na wspomnienie ks. Dagiela, wstrząsł się Hojski.
— Ksiądz Dagiel? — to nie może być.
— Gdyby nie dał on, znalazłby się inny — rzekł obojętnie Kaczor. — Pan się też nagniewasz, nasrożysz, a będziesz musiał tak jak Czemeryński akceptować — to trudno.
Z pod brwi nawisłych spojrzał nań Strukczaszyc, aż się przed tem wejrzeniem cofnąć musiał nieco Kaczor. Porównanie go z sędzią ubodło niezmiernie Hojskiego.
— Co Czemeryński to nie ja! — zawołał — rozumiesz!
Podniósł pięść, komornik skulił się i zmilczał.
— Więc to się pod nosem, tu u mnie działo; ks. Dagiel taki łaskaw, że pobłogosławił — a o mnie, ojcu wiedzieć nawet nie chcieli, że żyję — jakby mnie na świecie nie było! — Począł przerywanym głosem Strukczaszyc. Spisek na mnie uknuli. Czemeryńskiemu to na rękę, pewnie: processu chce się zbyć i córki, którą-by mu niełatwo kto wziął. Zapomnieli tylko, że p. Erazm, a ja — to nie jedno.
Ja go znać nie chcę.
Kaczor patrzał i słuchał ciekawie. Panna Blandyna napróżno usiłowała mowę mu przerwać, obawiając się, aby syna nie przeklął.
Po milczeniu długiem potrzeba wylania się z żalem, otworzyła usta Strukczaszycowi; ale, nienawykły do mówienia, przerywanemi słowy wybuchał i milknął. Oczy mu dziko pałały.
Komornik stał ciągle w progu.
— Więc to już po całem sąsiedztwie chodzi, że ze mnie sobie tak zadrwiono! — wołał Hojski:
— Nie wiem czy kto o tem wie, a ja dopiero-m się wczoraj dowiedział, od oficyalisty z Łopatycz, bo się tam państwa młodych dziś jutro spodziewają.
Strukczaszyc zadał krótkich kilka pytań Kaczorowi, potem spójrzał na siostrę, nieustępującą na krok, i rzekł głośno:
— Będę mówił pacierze, idźcie acaństwo każde w swoją stronę.
To powiedziawszy, wziął za różaniec leżący na stole, przeżegnał się i poszedł ku oknu; p. Blandyna, zawahawszy się trochę, wyszła nareszcie z pokoju, dając znak komornikowi.
Głośno oddawszy dobranoc, Kaczor wysunął się za nią. Czekała go tu zasłużona bura.
— Miałeś acan potrzebę — zawołała gniewnie Strukczaszanka — po pijanemu tu przyjeżdżać z nowiną, o którą cię nikt nie prosił! Kara Boża dla domu, gdzie acan się wciśniesz. Bogdaj cię nasze oczy nie widziały!
Tak ulżywszy zbolałemu sercu, odwróciła się żywo p. Blandyna i, zostawując w sieni komornika, pobiegła i zamknęła się w swoim pokoju.
Przez cały wieczór jednak niepokój o brata ciągle ją wywoływał pod drzwi jego pokoju. Podsłuchiwała co robił, odgadywała po ruchach, westchnieniach i modlitwach nawet, jaką boleść miał w sercu. Godzina snu zwyczajna minęła oddawna, a Hojski nie myślał o spoczynku; to się modlił, to wzdychał, to milczał. Nie kładła się też spać i siostra, chcąc doczekać, aż znużony w łóżko się położy. Słyszała go chodzącym po izbach do rana prawie; później ucichło, i ona, nierozbierając się, głowę na poduszce złożywszy, usnęła trochę.
Rano sama, słysząc ruch w pokoju brata, zaniosła mu kawę. Zdziwiło ją niezmiernie, gdy, wszedłszy, znalazła w pokoju przygotowania do drogi. — Strukczaszyc był ubrany, buty zimowe stały przy drzwiach, delia lisami podbita, strzelba, torba myśliwska i tłómoczek. Z drugiego pokoju widać było kantorek otwarty, papiery porozrzucane.
Zobaczywszy siostrę Strukczaszyc, bladą i zmienioną, odwrócił się ku niej.
— A to dobrze, żeś przyszła, bo mam niektóre dyspozycye — odezwał się.
— A cóż brat myślisz? — zapytała przestraszona Strukczaszanka, — wybierasz się w jakąś drogę.
— Tak, w drogę! — odparł głosem poruszonym Hojski. — Muszę, muszę. Nie mam tu co robić. Na błazna mnie chcą wystrychnąć oni wszyscy, z pomocą mojego własnego syna. Zapewne projektują mnie tu najechać, uroczyście prosić o przebaczenie i wziąć jak głupiego lisa w jamie.
Wiesz asińdźka dlaczego jadę? — dodał głośniej — wiesz. Oto dlatego, że się sam siebie obawiam, abym go nie przeklął. Nie byłbym panem siebie — nie chce przeklinać, a czuję, że przekląłbym i jego i ich do dziesiątego pokolenia.
— Bracie kochany — zawołała, płacząc p. Blandyna.
— Bracie! ojcze! ha! — krzyknął unosząc się Hojski — wszystko to piękne słowa, ale na naszym świecie ojców niéma, tylko póty, póki są potrzebni, i bracia póty dobrzy, póki się za nos wodzić dają.
— Jesteś niesprawiedliwym! — przerwała siostra.
— Jestem za dobrym — krzyknął Strukczaszyc. Gdybym krwi wzburzonej słuchał, siadłbym tu, czekał aż przyjadą i syna-bym przeklął, i tę narzuconą synową wyszczuł psami. Nie chcę tego! Ucieknę, pojadę, patrzeć nie będę na to, co się tu dzieje.
— Ale dokąd-że? — spytała p. Blandyna.
— Albo ja wiem? w świat — odparł Hojski, chodząc po izbie. — Jadę do aktu, asińdźka masz dożywocie na Sierhinie. Syna wydziedziczam; zapiszę po najdłuższem życiu asińdźki na szpitale, na ubogich, na klasztory. Nie pożywią się Czemeryńscy ani złamanym szelągiem po mnie.
Z krzykiem przybiegła p. Blandyna, do nóg padając bratu.
— Nie czyń-że tego, na rany Chrystusowe! Nie chcesz przeklinać, a wydziedziczenie nie jest-że to przekleństwo? Majątek-ci to po dziadach.
Strukczaszyc zamilkł.
— Zrobię co zechcę — rzekł twardo. — Tymczasem póki ja żyję, Sierhin mój. Asińdźka sobie na nim gospodaruj, rób co chcesz; ale jak mi tu oni, oni — ci (wskazał ku Łopatyczom) jedną noc pod moim dachem przenocują, jak ty mi ich tu puścisz, sprzedam Sierhin, — daruję!
Blandyna zanosiła się od płaczu.
— Czegóż beczysz? — zawołał z gniewem Hojski — ustępuję wam, idę precz. Postawili na swojem, niech się cieszą.
— Mój bracie drogi, ale ja ciebie jednego mam na świecie, możesz-że mnie tak porzucić bez wieści, bez litości? Co mi po Sierhinie bez ciebie? Ja się zapłaczę o tobie niewiedząc, trwożąc się, aby ci się co nie stało.
— Co mi się ma stać? — ofuknął Hojski, chrześcijanin jestem: co Bóg zesłał zniosę, ani się utopię, ni struję. Krzyż Pański dźwigać będę; ale tu, tu nie chcę i nie mogę zostać! Nie. Pokoju-bym nie miał jednej godziny, naposiedliby się na mnie wszyscy. Nie chcę Boga obrażać, przeklinając dziecko własne: niech mu Bóg odpuści, bo nie wiedział co czynił.
Przeszedł się po izbie Strukczaszyc.
— Tego łajdaka Kaczora asińdźka precz wygnaj, a weź do interesów Samulskiego. W kantorku jest tysiąc czerwonych złotych od złej godziny, ale mi asińdźka z nich rachunek zdasz; dla p. Erazma niéma tu ani szeląga. Swoje gałgany niech zabierze z izby, bo tu mu mieszkać nie wolno.
Nie dyktuję asińdźce co masz poczynać; żyj z niemi czy nie żyj — serce masz miękkie. Próżno-bym zakazywał.
Znużony pośpiesznem mówieniem, zatrzymał się Strukczaszyc i tchnął ciężko.
— Wołać komornika! — krzyknął, — konie Wicek niech zaprzęga!
Kaczor był podobno podedrzwiami. Zobaczywszy go Hojski, wziął rulonik ze stołu i wyciągnął ku niemu rękę.
— Masz acan więcej niż mu należy; każ sobie furmankę dać Morawcowi, i żeby mi cię tu za pół godziny nie było. Nie masz tu już co robić, nie jesteś potrzebny — kłaniam.
— Panie Strukczaszycu — zawołał Kaczor, ale cóż ja przewiniłem?
— Acan nic nie przewiniłeś — rzekł Hojski. — Gdy się ma śmiecie albo gnój wyrzucać, bierze się brudne widły: takem ja was wziął, i tak jak widły precz rzucam. Ruszaj sobie!
— Ale!
— Tu niéma żadnego ale — ruszaj do Czemeryńskiego, który ci raz skórę wytatarował i służ jemu: u mnie niéma co robić. — Bywaj zdrów.
Stał chwilę Kaczor, ale Hojski, podniósłszy głowę, zapytał groźno:
— Czego jeszcze stoisz?
Komornik, zmieszany, wymknął się. Na krześle u stolika płakała, ręce łamiąc, p. Blandyna.
— Rób co chcesz, kochany bracie: masz więcej rozumu odemnie; ale ulituj się, powiedz, gdzie ja cię szukać mam, nie porzucaj mnie sierotą.
— Ja nie wiem sam co zrobię — odezwał się Strukczaszyc. — Widzisz, że syn kochany wypędza mnie z własnego domu. Spokoju-by mi nie dali — a ja przebaczyć nie mogę.
Dam asińdźce znać o sobie, ale z tym warunkiem, ażebyś im — im nie mówiła gdzie jestem. Będą gonili za mną... ja ich znać nie chcę — nie mogę.
Znając charakter brata, p. Blandyna nie nalegała już, żywiąc może w sercu nadzieję, że czas zmieni postanowienia i złagodzi gniewy. Wstrzymać go nie było podobna. Ściskając go i płacząc, wyprowadziła do ganku, a gdy sanki z nim wytoczyły się za bramę, z żałości i strapienia o mało nie omdlała. — Strukczaszyc, odjeżdżając, nikomu nie powiedział nic nad to: — Panna Strukczaszanka tu pani, żeby mi posłuszeństwo było!
Straszliwą pustką, jakby po pogrzebie, stał się dwór w Sierhinie; biedna kobieta osierocona w pustce tej zaledwie wytrwać mogła. Po wyjeździe Hojskiego zaryglowała wszystko i zamknęła się w swoim pokoiku — spędzała czas na modlitwie.
Kaczor, który próbował tu pozostać i po wyjeździe Hojskiego, chciał teraz ofiarować usługi swoje, ale otrzymał ponownie odprawę.
Dni kilka upłynęło w milczeniu, gdy, po rozejściu się wieści w sąsiedztwie, iż Strukczaszyc z domu wyjechał, dla przekonania się co rzeczywiście zaszło, zjechał ks. Dagiel.
Rachował on na to, że małżeństwo musi pojednać dwie rodziny, i zdumiał się a zgryzł, gdy mu panna Blandyna opowiedziała co się stało.
— Żelazny człowiek — rzekł — ale, że dziecka przeklinać nie chciał — chwali mu się. Desperować nie trzeba.
Panna Blandyna nieśmiało zapytała o Czemeryńskich.
Pomimo, że się ich wcześniej spodziewano, nie było jeszcze w Łopatyczach ani sędziego, ani młodych państwa. Drogi były złe, podróż długa.
— Jeżeli przyjechali, to chyba dziś w nocy, dodał proboszcz, ja ztąd do Łopatycz właśnie jadę, abym sędzinę chorą nawiedził.
Strukczaszanka opowiedziała o wszystkich brata rozporządzeniach i zaciętym gniewie przeciw synowi. Ksiądz Dagiel wysłuchał, niemówiąc słowa.
Nie zabawiwszy długo, pojechał do Łopatycz. Zdala już, po powozach stojących na wyspie przed gankiem, mógł się proboszcz domyśleć, że oczekiwani właśnie przybyć musieli.
Zastał też Czemeryńskiego w ganku, rozporządzającego się żwawo i słuchającego raportu Śliwki.
Leonilla z mężem była przy łóżku rozpłakanej i szczęśliwej matki.
Zobaczywszy ks. Dagiela, Czemeryński odprawił ekonoma i powitał kapłana z miną tryumfującą.
— Powinieneś jegomość dobrodziej być ze mnie kontent — rzekł — przebaczyłem córce, przywiozłem ją do domu. Daję dobry przykład zgody i przejednania.
Strukczaszyc się wściecze! — dodał sędzia z uśmiechem szyderskim. Zażyłem go z mańki.
Proboszcz zmilczał.
— Projekt jest taki, że jutro cztery konie cugowe zaprzęgą; liberya, — dwór wystąpi, i państwo młodzi pojadą do Sierhina.
Pęknie bestya, gdy ich zobaczy! — zaśmiał się sędzia.
— Nie obawiaj się acan dobrodziej tego — odrzekł poważnie proboszcz.
— Albo co? — zapytał Czemeryński.
— Bo Strukczaszyc, zawczasu uwiadomiony, siostrze majątek dożywociem oddawszy, wyjechał z domu zupełnie i bez powrotu.
— Co acan dobrodziej mówisz! Dokąd? — krzyknął, ręce załamując Czemeryński — a to mi się podoba! Jakto? — uciekł?
Dotknęło to tak sędziego, który zemstą swą chciał się nasycić, iż, niezważając na proboszcza, zdyszany, pobiegł do żony i dzieci.
— A to się wasz ojciec kochany, po swojemu spisał, — krzyknął we drzwiach. — Słyszę majątek cały zahartował, a sam niewiadomo dokąd się wyniósł.
Erazm ręce załamał. Leonilka spojrzała na niego i od matki poszła do męża.
— Na Boga — cierpliwości, szepnęła mu — znajdziemy go — bądź spokojny — proszę!
Wszystkich łatwiej uspokoić było niż sędziego, który nie znał miary w gniewie, nie oszczędzał też Strukczaszyca, mszcząc się na nim za to, że śmiał mu się z rąk wymknąć.
Tegoż dnia, wymógł Erazm na żonie, że mu do ciotki pojechać dozwoliła. Miał jechać sam, ale w ostatniej chwili Leonilka wyszła ubrana i uparła się mu towarzyszyć.
— Gdzie ty, tam i ja — a co ty cierpisz, ja z tobą dzielić powinnam — rzekła. — Wszystko mamy wspólne, a ból nad wszystko.
Czemeryńskiemu nie w smak była ta wyprawa, ale córka panowała nad nim. Nadąsał się i zmilczał.
Panna Blandyna wyglądała siostrzeńca, chociaż tego dnia się go nie spodziewała, a zobaczywszy żonę z nim, i pomyślawszy coby się stać mogło, gdyby Strukczaszyc był tu jeszcze — przyjęła ich jak nieprzytomna. Zdawało się jej ciągle, jakby ten nieprzebłagany sędzia miał się cochwila ukazać z nielitościwem „precz!“ na ustach.
Erazma też, złamanego tym gniewem ojcowskim, tą ucieczką i wyrokiem, musiała ciotka orzeźwiać i pocieszać.
Leonilla miała męztwo za wszystkich.
— Jam winna najwięcej — odezwała się po pierwszych uściskach, płaczu i żalach — ja też mam obowiązek Erazma wyprowadzić z tego położenia, w które go wtrąciłam. Cierpi dla mnie, ale ja — cierpię za dwoje!
Przysięgam ci — dodała — choć to może wydawać się śmiesznem, ja twojego ojca znajdę i ja go przebłagam. Ja!
Ciocia Blandyna ręce tylko załamywała. Z największemi potem szczegółami poczęła opowiadać, jak się Strukczaszyc o wszystkiem przedwcześnie dowiedział i jakie zostawił rozporządzenia.
O wprowadzeniu się do Sierhina mowy być nie mogło, a Leonilla widziała dla męża niepodobieństwo pozostawania w Łopatyczach na łasce i niełasce rodziców. Czemeryński też zawsze zięcia zaledwie znosił i unikał bliższego z nim stosunku. Teraz mogło się to pogorszyć jeszcze.
Nie było więc innego sposobu, jeno ten, żeby, korzystając z niebytności Strukczaszyca i powolności Blandyny, jedną z wiosek zatradowanych od Łopatycz odebrać, i tam w ubogim zamieszkać dworku.
W drugiej wsi dwór i całe zabudowania dworskie spalono zaraz przy zajęciu.
Nawykła do elegancyi, wygód i ojcowskiego przepychu, pani Erazmowa, dosyć tęskną przyszłość swą na małej wioseczce, w lichym domku przyjmowała jakoś z uśmiechem młodości.
— Kiedyś się to poprawi — mówiła — a tymczasem dobrze nam i tak będzie. Chatka jak w romansach — dodała z uśmiechem — mnie się to bardzo podoba!
Z tym projektem, zapewniwszy się, że p. Blandyna bronić nie będzie wioski, odjechała pani Erazmowa. W drodze miała czas zapewnić męża, iż, choćby rodzice czego innego sobie życzyli, ona przy tem będzie obstawać.
— Będzie nam dobrze i w chatce! — powtarzała — byle razem.
W Łopatyczach projekt ten znalazł opór wielki ze strony sędziego.
— Do czego się to zdało? — zawołał. — Cóż to tu acaństwu źle, z nami? Ja wioski odbiorę na siebie, wy możecie mieszkać w Łopatyczach; osobnego domu nie potrzeba!
Czemeryńskiemu uśmiechało się upokorzenie zięcia i rola, jaką dlań gotował, chcąc go zrobić rodzajem posłusznego oficyalisty. Nazajutrz, gdy przy tem obstawał, Leonilla zaprotestowała.
— Nie — rzekła — Erazm i ja musimy mieć dom własny. Może-by nam tak było wygodniej, ale dla mojego męża nie przystało być rezydentem. Jego dola i upokorzenie spada na mnie. — Ja nie chcę!
Pierwszy może raz Czemeryński się pogniewał na córkę, wybuchnął z wymówkami; Leonilla zniosła to, ale się nie dała przełamać.
— Weźmiemy gdzieindziej dzierżawę — rzekła. — Erazm powinien być panem w domu, nie sługą. On dla mnie znosi wydziedziczenie, zaparcie się ojca. — Jam gotowa na wszystko dla niego. Sędzia sapał i fukał, wkońcu poddał się.
Wieczorem, przyszedłszy do żony, gdy sam z nią został, odezwał się:
— Uważasz, kochanko, że ta Leonilka, wykapany mój charakter. Jak się zatnie, nic jej nie poruszy, gotowa na wszystko, a na swojem postawi. Już kiedy ja nawet a rady jej dać nie mogę. Ot i teraz — za mężem ciągnie, ani ją przywieść do upamiętania.
— Ona go kocha — szepnęła sędzina.
— Więcej już niż nas! — dodał sędzia. Takie-to rodziców losy! — Jak gruszki dojrzałe od drzewa, odrywają się od nich dzieci. — Poodpadają i — rzecz skończona.
Westchnął Czemeryński.
— Gdybym był miał choć tę satysfakcyę, że Strukczaszyca zmogłem i zwyciężyłem, ale i to nie. Na piasku mnie osadził, syna się wyrzekłszy, i gotów jeszcze majątek oddać na ubogich. Takiego łotra świat nie widział!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.