Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/369

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ka strasznego wystrzelić musiał. Jako człowiek zręczny, patrzał tylko którędy i jak się wycofać.
— Cóż to jest? — zawołał — miałażby to być bajka?
Strukczaszyc oczy w niego wlepił, jakby go chciał pożreć.
— Od ks. Ambrożego pan słyszałeś? co? jak? mój syn! Mów pan! Żarty czy mistyfikacya? — wołał Strukczaszyc.
Oczy p. Blandyny padły na mówiącego, błagające, przelękłe, tak, że Podkomorzy struchlał. Sam nie wiedział co mówić.
— Ale na miłość Boga, ciągnął Hojski głosem przerywanym — jeśli mi pan co dobrego życzysz, mów — cóż to jest znowu!
Podkomorzy począł się śmiać, nadrabiając miną.
— No, nic, nic — rzekł — zażartować chciałem i nastraszyć! Nie gniewaj-że się, kochany przyjacielu. Mówiono mi, żeś syna posłał do Wilna; chciałem ci napędzić Piotra.
To mówiąc, ściskać chciał Hojskiego, który nie przyjmował uścisku, — drżał z rozdrażnienia.
— Piękny żart! — przebąknął. — W istocie napędziłeś mi pan nie strachu, ale gniewu. Do naszej młodzieży teraźniejszej wszystko to podobne, nawet ożenienie się z pomywaczką bez rodzicielskiego błogosławieństwa! Ale gdyby mi syn choć księżniczkę samowolnie zaślubił — ani-bym go na oczy