Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/370

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

puścił! Nie znałeś mnie — nie znam cię! Chciałeś mieć wolę — ruszaj z Bogiem!
Głos się trząsł Strukczaszycowi.
— Nie spodziewam się tego po moim synu — dodał — ale choć mi jedynym jest, nieposłuszeństwa-bym nie ścierpiał.
Podkomorzy rad, że się jakkolwiek wykręcił, z wejrzenia p. Blandyny zmiarkowawszy, iż coś tu było, czego poruszać się nie godziło, zaledwie przyjąwszy przekąskę, koniom niedając odejść do stajni, zawinął się i umknął.
Po wyjeździe jego, choć niby udobruchany Hojski, ściąwszy usta, chodził po izbie, trutynując żart Podkomorzego. Wydał on mu się podejrzanym. Przypominając wnijście, zagadanie, minę, głos, pomieszanie, niezgrabne wycofywanie się Buchowieckiego, Strukczaszyc nabierał przekonania, że to nie był żart wcale, ale niewczesne wyrwanie się z czemś, co może przed nim tajono.
Wyjazd Erazma w Witebskie, spóźniony powrót, milczenie — zaniepokoiły go.
Panna Blandyna siedziała z robotą w pokoju, może dlatego, że jeszcze sił nie miała do wyjścia, tak straszliwie się ulękła.
— W tem coś jest! — zawołał stając przed nią nagle brat. — Podkomorzy, jak zając przed hartem, dał kominka przedemną — ale mu z twarzy patrzało, że kłamie. W tem coś jest!