Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/374

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cił. — Oczy wlepił w siedzącego u drzwi komornika; stał niemy. Łzy ciekły po twarzy p. Blandyny. Milczenie długie panowało w izbie.
— Prawda to? — słabym głosem odezwał się wreszcie Strukczaszyc.
Komornik nie śmiał ust otworzyć; siostrze zdawało się, że po przebyciu takiego ciosu, nadaremnie przeczyć, aby on się ponowił, byłoby okrucieństwem. Cichuteńko szepnęła:
— Prawda!
Strukczaszyc spojrzał na nią.
— Ty wiesz o tem?
Odpowiedziało milczenie.
Siadł Hojski na najbliższem krześle; twarz jego tak się zdała straszną komornikowi, że się wyślizgnął z izby. Strukczaszyc milczał uparcie. Panna Blandyna coraz go o coś pytała: czyby mu nie podać wody, kawy, kropli. — Nic — odpowiedział.
W tem skamienieniu człowieka straszniejszego coś było od konwulsyjnych porywów, jęków i narzekania. Był jak zabity.
— Prawda! prawda! szepnął machinalnie.
— Bracie kochany — bracie! chwytać go za ręce poczęła Blandyna.
Odsunął ją zwolna od siebie.
— Niéma ani brata, ani siostry, ani ojca, ani syna — odezwał się — bydło, nieprzyjaciele, wrogi. Ludzi niéma, nie, niéma.... Erazm....