Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/382

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stał chwilę Kaczor, ale Hojski, podniósłszy głowę, zapytał groźno:
— Czego jeszcze stoisz?
Komornik, zmieszany, wymknął się. Na krześle u stolika płakała, ręce łamiąc, p. Blandyna.
— Rób co chcesz, kochany bracie: masz więcej rozumu odemnie; ale ulituj się, powiedz, gdzie ja cię szukać mam, nie porzucaj mnie sierotą.
— Ja nie wiem sam co zrobię — odezwał się Strukczaszyc. — Widzisz, że syn kochany wypędza mnie z własnego domu. Spokoju-by mi nie dali — a ja przebaczyć nie mogę.
Dam asińdźce znać o sobie, ale z tym warunkiem, ażebyś im — im nie mówiła gdzie jestem. Będą gonili za mną... ja ich znać nie chcę — nie mogę.
Znając charakter brata, p. Blandyna nie nalegała już, żywiąc może w sercu nadzieję, że czas zmieni postanowienia i złagodzi gniewy. Wstrzymać go nie było podobna. Ściskając go i płacząc, wyprowadziła do ganku, a gdy sanki z nim wytoczyły się za bramę, z żałości i strapienia o mało nie omdlała. — Strukczaszyc, odjeżdżając, nikomu nie powiedział nic nad to: — Panna Strukczaszanka tu pani, żeby mi posłuszeństwo było!
Straszliwą pustką, jakby po pogrzebie, stał się dwór w Sierhinie; biedna kobieta osierocona w pustce tej zaledwie wytrwać mogła. Po wyjeź-