Sąsiedzi (Kraszewski, 1878)/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sąsiedzi
Tom II
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Na tym szmacie lasu, który, choć już może na to nazwanie nie zasługiwał, zwał się jeszcze Puszczą Kobryńską, jakgdyby na równi z niezbyt oddaloną Białowiezką chciał iść o lepsze, różni właściciele się już wówczas rozposażali. Krajał się ten las na kawały, trzebiono go i rąbano nielitościwie, osiadali w nim ludzie, i powoli, co było puszczą stawało się trzebieżami i nowinami, otoczonemi resztką lasów.
Ziemia nie była drogą, nabywała się też prawie zabezcen, bo dopóki nowy właściciel mógł z niej coś zrobić, długich lat pracy było potrzeba.
Niedość było wydrzeć nowinę, drzewo zrąbać, pnie mozolnie powydobywać; najczęściej z pod nich wychodziła ziemia jałowa, piaskowata, przejęta od wieków zakisłemi wodami, a że nowe pola otaczał i ocieniał las zewsząd, więc na trzebieżach posiewy tak były nędzne, iż ziarna nie opłacały.
Nowi też osadnicy najczęściej na rolę niewiele rachowali; gospodarstwo ich polegało na wypasie bydła, owiec i na małych pasiekach, tam, gdzie wilgoć gnilca nie sprowadziła.
Zato w tym zakącie cichym, pustym, siedziało się jak u Pana Boga za piecem, z tarakanami w towarzystwie, słuchając pieśni mnogiego ptactwa i jednostajnego puszczy szumu. Wieczorem na moczarach kumały żaby, górą ciągnęły słomki, niekiedy zabłąkany łoś z łomotem wielkim wypadał na polany, — popatrzył i znikał.
Zimą o opał biedy nie było, bo i gałęzi i łomu i suszy i powałów było dostatkiem. Nie kosztowało nic sklecenie chaty, postawienie płota i oddychanie wonią orzeźwiającą jodeł i sosen. A kto tu raz wżył się w tę ciepłą ustroń, podrapał ziemię, przemarzył na niej rok jaki, wcielił się do tego cichego światka leśnego, temu ztąd na gołe pola wyjść się już nie chciało. Las ma to do siebie, że jak pierwotna kolebka, pierwsze ludzi schronienie, macierzyńsko ciągnie ku sobie. Człowiek w nim bezpieczniejszym się czuje — jest w domu.
Prawda, że, pożywszy tu, przybiera nawet jakąś inną postać i obyczaj, coś w nim jest z płochliwego zwierzęcia, które od ludzi ucieka, — dobrze mu w samotności. Przyjaźni się z innymi pustelnikami i znajomi z nimi, kocha ich; zdaje mu się, że głosy ich rozumie.
Tego, co mieszkał w lesie, co żył na górach, nie oderwać od drzew i przepaści — tylko mieszkaniec równin koczuje chętnie i włóczyć się gotów.
W rok i kilka miesięcy po opisanych wypadkach, w Puszczy Kobryńskiej, na uroczysku „Tłuste“ dawniej zwanem, wznosiła się nowa, obszerna chata z ogrodem, i koło niej coś jakby rozpoczętą trzebież nowiny widać było.
Miejsce to teraz, od wydartych niewielu zagonów, zwano Wyderką. Od jednego z większych właścicieli tych obszarów nabył szlachcic, człek już niemłody, niedrogo, włók kilkanaście, na których nie było nic, oprócz sosen, różnych zarośli, moczarów, błotnistego strumyka i piaskowatego wzgórka.
Że mu się tam osiąść zachciało, dziwili się wszyscy, począwszy od tego, który tę ziemię sprzedał, i śmiał się z tego, co ją kupił. Jednakże w ciągu kilku miesięcy na pagórku piaszczystym, który tylko na tych płaszczyznach mógł się zwać tak wspaniale, wzniosła się duża chata, niby dworek, potem szopek parę z chrustu i ogródek otoczony płotem: studnię wykopano — i Wyderka była gotową.
Mało tam kto zaglądał i wiedział co się we dworku działo, a było koło niego cicho i pusto. Stara baba gospodyni, parobek nakuliwający, a sam właściciel, — podobno całą ludność składali.
Gościniec główny, idący przez puszczę, od wiekuistych czasów, o kilkanaście staj od Wyderki, lasem się kręcił, a z niego nawet chatę niebardzo widać było.
Od niego zaledwie dostrzeżona drożyna snuła się pomiędzy drzewami ku nowym zabudowaniom.
Któżby z czytelników naszych nie odgadł, że pustelnikiem na Wyderce był p. Strukczaszyc? Nie mógł on czy nie chciał uciekać dalej od swojego niegdyś kąta, szukał tu przytułku, a znalazł go umyślnie na pustkowiu, aby miał nad czem pracować i, pracując, o bólu zapomnieć. Z kilku ludźmi najętymi i końmi kupionemi, sam chodził około budowania chaty, tymczasowo mieszkając z niemi w budzie ladajako skleconej; sam z siekierą do rąbania drzew pomagał. Niewiele pewnie zrobił, ale znużenie potrzebnem mu było i trud cielesny, który czasem serce uzdrawia.
Gdy nie było co robić, dawne czasy sobie, ze strzelbą chodząc, przypominał, a chatę zbudowawszy, miał się i w słotę gdzie modlić, chodząc po izbach pustych. Modlił się dużo, opędzał się myślom natrętnym, które do Sierhina latały.
Od najemnych robotników z różnych stron, od przejeżdżających, mógłby się był pewnie czegoś o Łopatyczach i Sierhinie dowiedzieć, ale nie chciał. Pociechy ztamtąd się nie spodziewał, a smutku miał dosyć.
To zerwanie ze światem, gdyby nie modlitwa, dzikim-by go uczyniło. Czuł, że życie czemś zająć było potrzeba — ale celu w niem innego nie miał, jeno ten: aby dobić się do końca.
Rok tak przetrwał, gdy zimą go porwała tęsknica wielka, nieprzezwyciężona. Nocą śnił mu się dom, syn i ów zawzięty bój z Czemeryńskim. Całe dnie snuła się przed oczyma osierocona siostra. Opędzał się pokusom jak mógł — zmogły go wreszcie: postanowił do Sierhina dojechać.
Zdawszy dom na parobka i gospodynię, zaprzągł do małych sanek, któremi po swym lesie jeździł, konika, i puścił się ku Sierhinowi, tak obrachowawszy, aby nad wieczorem tam stanął.
Gdy, wydobywszy się z puszczy i przejechawszy dobry kawał polami, zobaczył wreszcie dach swój stary, sterczące nad nim drzewa i spokojną szarą wioskę, nad którą się dymy wznosiły — łzy mu się niemęzkie zakręciły w oku. Sądził, że już przy suchych powiekach potrafi spojrzeć na to gniazdo stare; zawstydził się słabości.
Chciał zobaczyć siostrę i być jeszcze raz w Sierhinie, a bał się spotkać z synem lub synową. Tych znać nie chciał, do Erazma żal czuł zawsze, przebaczyć mu nie mógł.
Z ostrożnością więc podjeżdżać począł ku dworowi, rozglądając się dokoła, gdy małe sanki przesunęły się mijając. Siedział w nich drzemiący Morawiec. Zakrzyczał na niego Hojski; ekonom przeląkł się, jakby głos usłyszał z grobu — stanął.
Nuż z płaczem ściskać pańskie nogi, a gdy zobaczył Strukczaszyca ubogo odzianego, powożącego się bez woźnicy, stary sługa aż ryknął.
— Niéma nikogo we dworze? — zapytał Hojski.
— A któżby miał być? Jedna panna tylko.
— Jedź dla bezpieczeństwa przodem; z nikim się spotkać nie chcę — rzekł Strukczaszyc.
Pośpieszył posłuszny Morawiec, choć ostrożność ta zdała mu się zbyteczną, bo p. Blandyna tak wolę brata szanowała, jakby on tam sam był jeszcze.
Na dany znak zajechał Strukczaszyc; wzięto konia i sanki; wszedł do sieni, a z niej wprost do pokoju siostry.
Zobaczywszy brata, p. Blandyna omało nie omdlała ze strachu i z radości. Lecz jakże ten stary brat był różnym od uciekającego ztąd przed rokiem! Zestarzały, osiwiały, odziany nędznie, z wyrazem goryczy i bólu na twarzy, obudzał litość więcej niż strach.
— Ot widzisz asindźka — rzekł poruszony — przyjechałem dowiedzieć się do ciebie.
— Sama jesteś? — zapytał.
— Widzisz.
Potoczył oczyma.
— Mów mi — mruknął.
— Boję się — odezwała siostra.
— Gdzie oni są?
Na to pytanie p. Blandyna zrazu szukała odpowiedzi; lękała się przyznać, że folwark zatradowany odjęto.
Nie chciała też skłamać.
— Nie mogłam przed Czemeryńskim tradycyi obronić — rzekła — co ja biedna kobieta poradzę? Zabrali folwarki — tam mieszkają.
Strukczaszyc obojętnie ręką zamachnął.
— Dobrze, że Sierhina nie wzięli — mruknął.
Podparł się na rękach.
— Tyś ich widziała... — rzekł cicho.
— Nie mogłam przecież uniknąć — odpowiedziała siostra. — Erazm jest nad wyraz wszelki nieszczęśliwy.
— Z żoną? — podchwycił Strukczaszyc gorąco. — Dobrze mu tak! Kara Boża! tak być powinno! tak być musi! Za ojca mści się Bóg, bo ojcem też jest, i, jak ja, ma niewdzięczne dzieci.
— Ale nie z żoną — uchowaj Boże — odezwała się p. Blandyna — ona go kocha nad życie! Nieszczęśliwy jest tem, żeś ty go odepchnął, że znać go nie chcesz.
— Ojciec? — rozśmiał się Hojski — a cóż ojciec znaczy? Na co komu potrzebny, gdy raz dziecko odhodował?
— Bracie! — zawołała Blandyna.
— Daj-że mi pokój — w tęsknicę za starym ojcem nie wierzę. Rzeka do źródła nie wraca: ku morzu płynie — odezwał się Strukczaszyc z goryczą coraz wzmagającą się. — Nie kłam, Blandyno.
— Bóg mi świadkiem — przerwała siostra żywo. — On się martwi, a ona! tego wypowiedzieć nie mogę — ona-by w ogień poszła, aby za niego przebłagać.
— O tem mi nie mów, proszę i rozkazuję! — odparł Hojski. — Ja słyszeć nie chce — dość, lub natychmiast — jadę.
Zakrzątnęła się gospodyni około wieczerzy; trzeba było w sypialni dawnej Strukczaszyca w piecu napalić. — On siedział milczący i ponury. Był tu jakby gościem.
Gdy po wieczerzy otworzono mu dawne mieszkanie, ogrzane trochę, wchodząc, zawahał się na progu. — Panna Blandyna, rachując na to, że najskuteczniej będzie samym go tu ze wspomnieniami zostawić, cofnęła się zaraz.
Słyszała jak chodził dawnym swym zwyczajem, pacierze mówiąc i wzdychając; serce jej biło jakąś nadzieją, że może zostanie, że zmięknie, że się da ubłagać. Lecz gdy przyszła rano, znalazła go do drogi gotowym, zasępionym, milczącym. Pożegnał się z nią prędko, nie pytając o nic, kazał sanki przyprowadzić i odjechał.
Na kilkakrotne pytania siostry: gdzieby mieszkał? Strukczaszyc nic nie odpowiedział.
— Co ci potem! — zamruczał — nie chcę, aby o mnie ludzie wiedzieli.
Z wieczora jednak p. Blandyna tak była niespodziewanemi odwiedzinami przejęta i ożywiona, iż się jej na większą niż zwykle odwagę zebrało. Po odjeździe brata mówiła o nim z Morawcem, który nad nędznym koniem, sankami i odzieżą pańską ubolewał. Ekonom z pewnych oznak wnosił, iż Strukczaszyc nie mógł się ukrywać daleko.
— A! gdyby to dojść! — wołała, ręce składając siostra. Mój Morawiec, dałabym, Bóg widzi, coby kto odemnie zażądał.
Zamyślił się stary.
— Kiedy-bo to z panem trudna rzecz — rzekł cicho. Broń Boże, się wyda! nieszczęście będzie.
— Żadnego nieszczęścia — zawołała p. Blandyna — dla nas i dla niego potrzeba, byśmy wiedzieli, gdzie on nieszczęśliwy się męczy.
Nic niemówiąc, wziął to Morawiec do serca. Roboty około domu nie było tak dalece, za sankami Strukczaszyca w pół godziny powlókł się konno śladem. Stary myśliwy, i sanek i konia trop i koleje dobrze rozpoznawszy, dotarł za niemi aż do Wyderki. Tu jeszcze niewyprzężonego konia, którym Strukczaszyc przyjechał, zobaczył przed szopą. Miał więc pewność, że się nie pomylił.
Zawrócił do domu. Nie oznajmił zrazu o tem pannie Blandynie, bo się obawiał — zachował to przy sobie. Dopiero w tydzień jakoś, gdy mówiąc o bracie, panna Blandyna płakać zaczęła, Morawcowi też serce się poruszyło, wygadał się ze swą tajemnicą. W pierwszej chwili radości wielkiej, parę koni mu darowała ze stada gospodyni, a Morawiec, choć bardzo był z nich szczęśliwy, przestraszył się później tak wspaniałym datkiem, domyślając się, że p. Blandyna pewnie będzie korzystać z wiadomości, a jego podejście się wyda.
Trudno było cały ten wypadek w tajemnicy zachować p. Blandynie. Za pierwszą bytnością państwa Erazmowstwa, którzy ją często odwiedzali, wygadała się ze wszystkiem, i z tem nawet, że o miejscu pobytu brata wiedziała — ale tego zdradzić nie chciała.
Leonilla na kolanach ją o to zaklinała — napróżno. Dowiedziała się tylko a raczej domyśliła, że tym, co dośledził kryjówki — był Morawiec.
Jakim sposobem potrafiła pani Erazmowa, w tajemnicy przed mężem, skłonić starego ekonoma, ażeby jej do Wyderki towarzyszył, powiedzieć nie umiemy.
Jednego dnia pod pozorem, że jedzie do Łopatycz do matki, p. Erazmowa wybrała się z domu, czulej niż zwykle uścisnąwszy męża.
— Proszę cię tylko, gdybym się przypóźniła, nie troszcz się o mnie. Nic mi się nie stanie.
Za dworem czekał Morawiec, jednokonnemi sankami, mający jechać przodem. Leonilla, ubrana czarno i skromnie, obwinięta chustką, sama jedna, w małych sankach z woźnicą, jechała za nim.
Przed wieczorem Morawiec, odwróciwszy się, wskazał ręką na chatę w lesie, z której komina dym wzbijał się słupem. Leonilka, porzuciwszy sanki na gościńcu, poszła pieszo. Co miała w sercu, Bóg wie jeden, ale twarz i chód nie zdradzały obawy. Szła śmiało, z głową podniesioną.
Strukczaszyc chodził po pustych izbach, zadumany, gdy w progu ukazała się nieznajoma mu postać. Chociaż widywał Leonillę w kościele, na pierwsze wejrzenie wydała mu się obcą. A że wśród tej pustyni nikt nigdy się nie pokazał, nawet zbłąkany podróżny, stary przeto stanął zdziwiony niezmiernie.
Przyszło mu na myśl, że komuś przejeżdżającemu przypadek trafić się musiał na drodze.
Wtem, zrzuciwszy z siebie chustkę, śmiałym krokiem kobieta zbliżyła się do niego, i w chwili gdy, przerażony, poznał w niej sędziankę, leżała już u nóg jego.
— O litość przyszłam cię prosić — zawołała, składając ręce — nienademną, — jam winna, ty mi nie możesz przebaczyć, jam ci odebrała syna — ale nad tem nieszczęśliwem dziecięciem twem, które z bólu usycha! Uratuj mi męża! Ulituj się nademną!
Cały drżący Strukczaszyc stał osłupiały — gniew najpierw nim poruszył wielki i miał wybuchnąć, gdy synowa objęła nogi teścia.
— Przebacz jemu! jam winna! Ja go skusiłam, jam wciągnęła, miałam nadzieję, że dla miłości jego mnie przebaczysz. Nie karz nas, zlituj się i bądź miłosiernym!
Strukczaszyc bełkotał coś niezrozumiałego, zasłaniając sobie oczy.
— Erazmowi przebacz! Jeślim ci nienawistna, nigdy ci się nie pokażę na oczy, zniosę twój gniew z pokorą. Jemu wróć serce ojcowskie!
Hojski łkał, poruszony mimowoli, chylił się, chcąc podnieść klęczącą.
— Nie wstanę od nóg twoich, aż mu przebaczysz!
Głos poruszający, płacz kobiety, przypomnienie syna, — złamały wkońcu Strukczaszyca.
— Gdzie on jest? — zawołał słabym głosem.
— On nie śmiał stanąć przed tobą, nie wie nawet żem tu przybyła! Jeśli litujesz się nademną i nad nim — pozwól, bym cię zabrała z sobą. Przywiozę mu szczęście, a sama do zgonu ci będę wdzięczną.
— Daruję — przebaczam, wyjąknął ręce wyciągając Hojski. Bóg z wami! Niech wszystko będzie zapomniane!
Leonilla porwała się ręce jego całować; starzec osłabły musiał siąść, aby siłę odzyskać.
Ta śmiałość, z jaką synowa goniła za nim, i niezrażona jego surowością, gotowa była znieść nawet nielitościwe odtrącenie — zwyciężyła Strukczaszyca.
Korzystając z tej chwili wzruszenia, lękając się jakiego zwrotu i zmiany w uczuciach, nalegała tak pani Erazmowa na teścia, że się dał tegoż dnia wziąć i zawieźć do ich domu. Morawiec tylko z sankami już się nie pokazał. Stary milczał przez całą drogę; otulała go synowa, a gdy późno w noc przybyli do dworku i starzec wysiadł z nią, a wybiegający naprzeciw Erazm zobaczył ojca — padł, jak stał przed nim, zemdlał.
Wzruszenie było zbyt wielkie. Ostatek żalu, jaki miał w sercu Hojski, ten dowód miłości synowskiej rozproszył.
Wieczór to był szczęśliwy, gdy stary ojciec zasiadł pomiędzy nimi, choć jeszcze nieswój, milczący, upokorzony tem, że go niewiasta zwyciężyła — ale już ściskający syna i niekiedy uśmiechający się do niego. Leonilla umiała mu też się nie narzucać, zostawić go swobodnym, dać mu czas do oswojenia się z sobą, aż Hojski wkońcu i rozmowniejszym się stał i prawie wesołym.
Zaledwie się, to stało, posłano umyślnego po pannę Blandynę, i choć noc była, przybiegła uradowana, aby na ten cud patrzeć. I ona też bratu do nóg padła, a razem z nią i syn i synowa powtórnie mu dziękowali. Hojski już się był zrezygnował, jednak widać w nim było niepokój.
Gdy Erazm go do sypialni odprowadził sam, Strukczaszyc jakby zgłodniały, pochwycił go w objęcia i rozpłakał się, szlochał a ściskał syna — nic niemówiąc. Wszystko zdawało się szczęśliwie skończonem. Nazajutrz Hojski zapragnął wrócić do Sierhina, wprzód jednak pannie Blandynie powiedział:
— Niech oni odemnie naraz nie wymagają za wiele! Darowałem winy, przyjmuję synową, bo poczciwa jest i odrodziła się od ojca: nie zmuszajcie mnie tylko z nim się kumać; ani się kłócić nie będę, ani mogę kochać. Jemu i mnie z tem lżej będzie. On — jemu się zdaje, że on pan, ja — prosty szlachcic. Niech każdy u siebie siedzi.
Ja go znać nie potrzebuję, ani on mnie.
Żądanie to było rozkazem: przyjęto je w milczeniu. Tryumfująca Leonilla zaraz po wyjeździe Strukczaszyca kazała zaprzęgać i pojechała do Łopatycz.
Po wnijściu jej do domu, Czemeryński poznał, z chodu, głosu i wesołości, że pieszczocha była w dobrym humorze.
Wyszedł naprzeciw niej, radując się też.
— Cóżeś to tam tak nagospodarowała — odezwał się, ściskając ją, że tak ci się oczy świecą i usta śmieją?
— Spodziewam się, żem dobrze nagospodarowała — odparła Erazmowa — serce mi w piersi skacze.
— No, czegóż?
— Wie ojciec! Strukczaszyca wyszukałam, wzięłam go szturmem i zawiozłam do Sierhina. Uściskał mnie i ucałował, przebaczył Erazmowi!
Czemeryński skoczył jak oparzony.
— A to masz się z czem chwalić! — krzyknął. — Ledwieśmy odetchnęli, że się go pozbyła okolica. Tfu! potrzebna rzecz była! Gadaj, jak-że się to stało?
Nadeszła matka; Leonilla, wcale ojcowską burą nie zmieszana, poczęła opowiadać historyą całą.
Gdy przyszło do tego, że się Hojskiemu do nóg rzuciła, Czemeryński się za włosy pochwycił.
— Szalona! — krzyknął. — Jemu, do nóg, temu człowiekowi co na moje życie czyhał! Niech-że cię on ma za córkę, a ja cię nie chcę! Wstyd mi zrobiłaś.
Niezważając na to i Leonilla i sędzina rzuciły się na starego, który z wielkiego gniewu prawie przytomność postradał. Kosztowało to wiele, zanim go udobruchano. Widać jednak było z usposobienia, że do przejednania między starymi nieprzyjaciołmi jeszcze bardzo daleko.
Czemeryński zaklął się, że jakożywo do Strukczaszyca nie pojedzie, niewiedząc o tem, że Hojski sobie toż samo warował.
— Mimo mej woli związały się dzieci nasze — zawołał sędzia — ja rozrywać ich nie myślę; ale mnie to nie zmusza żyć z człowiekiem, którego ja nienawidzę i który mnie nienawidzi.
Cały dzień upłynął na uspakajaniu Czemeryńskiego, który do córki, za to wydobycie Hojskiego z jego pustelni, miał żal srogi.
— Źle ci było? potrzebowałaś go koniecznie? — powtarzał. Niechby sobie był siedział w lesie; przynajmniej-byśmy spokój mieli. Zacznie gospodarować, to się znowu za łby weźmiemy!
Dano czas wyburzyć się Czemeryńskiemu. W kilka dni wyraził obawę, żeby mu czasem Strukczaszyca nie przywieźli, żeby go nie przyjechał przepraszać. Ks. ex-definitor rozśmiał się na to.
— Niech pan sędzia będzie spokojny: on pono pod tym warunkiem z dziećmi się pojednał, aby go to nie zmuszało do żadnych innych kroków.
— A to miał rozum! — odezwał się Czemeryński — ani on mnie, ani ja jego znać nie chcę. Przeszłości się nie zapomina, — to darmo.
Zostało więc jak było: Łopatycze z Sierhinem się nie znały, choć państwo Erazmowstwo oboje i tu i tam bywali. Unikali mówienia przed sędzią o Strukczaszycu i nawzajem. Hojskiemu trzeba oddać tę sprawiedliwość, iż on szczerze i statecznie unikał antagonisty; sędzia, przeciwnie, naprowadzał rozmowę na Hojskiego, dopytywał o niego, widać było, iż rad był przywieźdź do tego, aby mu się szlachcic upokorzył i pierwszy krok zrobił.
I tak się to ciągnęło aż do Wielkiej Nocy. Zżymał się ks. Dagiel, obu otwarcie czyniąc wymówki.
— Do czego to podobne! — mówił — dzieci się pobrały, processa umorzone, a wy ani sobie przebaczyć, ani się znieść nie możecie!
— Cóż? ja pierwszy mam mu głowę do stóp zniżyć za to, że ta hołota córkę mi wzięła i pięć wiosek po niej w posagu? To mi się podoba!
— Mój panie sędzio — odparł ks. Dagiel, jeżeli szczęście i godność na wioski chcesz mierzyć, pozwól powiedzieć, że Hojskiego Sierhin i kapitały pewnie drugie tyle warte.
— Ale co Czemeryński, to nie Hojski! — mruczał sędzia.
— Panie sędzio — rzekł proboszcz — na sądzie ostatecznym o genealogią pytać nie będą, a kto więcej miał miłości w sercu, ten zwycięży.
— At! — mruknął Czemeryński.
Z nim jednak proboszcz mógł mówić i dysputować, gdy ze Strukczaszycem gorzej było. Dawał sobie mówić, nie odpowiadał, nie sprzeczał się, — milczał, a przekonać go, zmiękczyć nie było sposobu.
Ażeby choć pozornie zbliżyć nieprzejednanych, musiał ks. Dagiel, — zdaje się w porozumieniu z sędziną i p. Blandyną, — użyć niewinnego podstępu. Mówiliśmy jak skromne życie prowadził i w jaki sposób na probostwie przyjmował.
Zwykle też i na Wielkanoc święcone ks. Dagiela, o którem w domu nie było komu myśleć, składało się z tego, co parafianie przysłali. Była to najosobliwsza zbieranina najwytworniejszych ciast i najskromniejszego, zakalcowatego pieczywa ubogich szlachcianek.
Prawdziwie — co Bóg dał — ustawiano na stole w miarę jak przychodziło, skromne serki i kukiełki masła, malowane i białe jaja, kiełbaski wszelkiego kalibru, a obok mazurki wykwintne i baby, co do pułapu nizkiego sięgały. Wino ocierało się stare o czystą gorzałkę. Ks. Dagiel się na tem nie znał, i prosił gości, aby używali daru Bożego, jak się komu podobało. — Organista tego dnia stał tu na równi z jaśnie wielmożnym dziedzicem, bo po opłatku na wigilią, po święconem jajku, czuli się wszyscy jednemi dziećmi, krwią Chrystusową odkupionemi. Nie wszystkim to może było w smak, ale każdy się do religijno-narodowego obyczaju akommodował.
Chrystus się nam narodził! i ściskali się wszyscy, a wół i osioł u żłobka Bożego, miały swe znaczenie przy Trzech Królach. Chrystus zmartwychwstał — ściskano się, zapominając uraz, dystynkcyj i stopni.
Zdawało się zapewne ks. Dagielowi, że takiego dnia, zbliżając do siebie zawziętych wrogów, najłatwiej ich zmusić będzie można, aby sobie ręce podali.
Pierwszy raz od czasu jak był proboszczem, ks. Dagiel, jeżdżąc dla święcenia ciast, wszystkich zapraszał do siebie, na jajko święcone.
— Proszę i obliguję wstąpić do mnie na probostwo — mówił — nie pretenduję, abyście się u mnie nasycili, bo u mnie święcone zbierane i nieparadne, ale, jeślim wam służąc, zasłużył na to, — uczcijcież swemi odwiedzinami na Alleluja!
Niepodobna było odmówić. Czemeryńskiemu na myśl przyszło: a nuż się spotka ze Strukczaszycem? Hojski też wzdrygnął się na to: a nuż mu się sędzia nastręczy? Cóż było robić? Mogli się milcząco pominąć. — Tymczasem ks. Dagiel inaczej to sobie ułożył; chciał mieć świadków wielu i ufał w Bogu, że w dzień uroczysty, po spowiedzi wielkanocnej, gdy do serc przemówi, te mu się otworzą.
Państwo Erazmowstwo też w pomoc przybyć mieli, sędzina i panna Blandyna, choć nieśmiało, obiecywały swą kooperacyę. Nadszedł ten dzień i po nabożeństwie posypało się, co żyło, na probostwo. Święcone, choć jak zawsze eklektyczne, trochę staranniej jakoś i z pewnym ustawione było smakiem.
Ks. Dagiel z talerzem jaj pokrajanych pełnym, stał u progu.
Zjawił się pierwszy Czemeryński, którego długą przemową i życzeniami tak umiał proboszcz utrzymać przy sobie, aż nadchodzącego Strukczaszyca zobaczył. Ten zwolnił kroku: cofnąć się nie było sposobu; inni goście nadchodzący, może do spisku należący, popychali.
Stało się więc, że Czemeryński, jeszcze trzymając na widelcu jajko, stał, gdy Hojski zmuszony został próg przestąpić. Niepuszczając sędziego, który się zaczerwienił jak burak — ks. Dagiel podał talerz Strukczaszycowi.
— Niech-że ten dzień uroczysty — zawołał — w którym pamiątkę wielkiej tajemnicy wiary naszej obchodzimy, dzień chwalebnego Zmartwychwstania Pańskiego, będzie dla nas dniem miłości i zgody! Ufam w miłosierdziu Bożem, że to jaje poświęcone biorąc z jednego talerza, ojcowie, których dzieci u ołtarza sobie przysięgły, dawną niechęć porzucą i — pojednają się. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.
To mówiąc, żegnał obu stojących naprzeciw siebie, a w tem Erazm z żoną zbliżyli się i uklękli między niemi, mnodzy zaś goście huknęli głosy ogromnemi:
— Vivat! zgoda! zgoda!
Leonilla wzięła rękę ojca; Erazm, całując, prawicę Strukczaszyca, pochwycił — i wyciągnęli je ku sobie, tak że się połączyły.
Czemeryński miał łzy na oczach, Strukczaszyc w końcu się też rozczulił. — Uścisnęli się!
Ks. Dagiel z radości wielkiej obu ich po rękach całował. Z plebanii wprost wszyscy pojechali do Łopatycz na święcone, potem do Sierhina.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.