Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/396

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

morzu płynie — odezwał się Strukczaszyc z goryczą coraz wzmagającą się. — Nie kłam, Blandyno.
— Bóg mi świadkiem — przerwała siostra żywo. — On się martwi, a ona! tego wypowiedzieć nie mogę — ona-by w ogień poszła, aby za niego przebłagać.
— O tem mi nie mów, proszę i rozkazuję! — odparł Hojski. — Ja słyszeć nie chce — dość, lub natychmiast — jadę.
Zakrzątnęła się gospodyni około wieczerzy; trzeba było w sypialni dawnej Strukczaszyca w piecu napalić. — On siedział milczący i ponury. Był tu jakby gościem.
Gdy po wieczerzy otworzono mu dawne mieszkanie, ogrzane trochę, wchodząc, zawahał się na progu. — Panna Blandyna, rachując na to, że najskuteczniej będzie samym go tu ze wspomnieniami zostawić, cofnęła się zaraz.
Słyszała jak chodził dawnym swym zwyczajem, pacierze mówiąc i wzdychając; serce jej biło jakąś nadzieją, że może zostanie, że zmięknie, że się da ubłagać. Lecz gdy przyszła rano, znalazła go do drogi gotowym, zasępionym, milczącym. Pożegnał się z nią prędko, nie pytając o nic, kazał sanki przyprowadzić i odjechał.
Na kilkakrotne pytania siostry: gdzieby mieszkał? Strukczaszyc nic nie odpowiedział.