Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/395

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiedzi; lękała się przyznać, że folwark zatradowany odjęto.
Nie chciała też skłamać.
— Nie mogłam przed Czemeryńskim tradycyi obronić — rzekła — co ja biedna kobieta poradzę? Zabrali folwarki — tam mieszkają.
Strukczaszyc obojętnie ręką zamachnął.
— Dobrze, że Sierhina nie wzięli — mruknął.
Podparł się na rękach.
— Tyś ich widziała... — rzekł cicho.
— Nie mogłam przecież uniknąć — odpowiedziała siostra. — Erazm jest nad wyraz wszelki nieszczęśliwy.
— Z żoną? — podchwycił Strukczaszyc gorąco. — Dobrze mu tak! Kara Boża! tak być powinno! tak być musi! Za ojca mści się Bóg, bo ojcem też jest, i, jak ja, ma niewdzięczne dzieci.
— Ale nie z żoną — uchowaj Boże — odezwała się p. Blandyna — ona go kocha nad życie! Nieszczęśliwy jest tem, żeś ty go odepchnął, że znać go nie chcesz.
— Ojciec? — rozśmiał się Hojski — a cóż ojciec znaczy? Na co komu potrzebny, gdy raz dziecko odhodował?
— Bracie! — zawołała Blandyna.
— Daj-że mi pokój — w tęsknicę za starym ojcem nie wierzę. Rzeka do źródła nie wraca: ku