Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/397

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co ci potem! — zamruczał — nie chcę, aby o mnie ludzie wiedzieli.
Z wieczora jednak p. Blandyna tak była niespodziewanemi odwiedzinami przejęta i ożywiona, iż się jej na większą niż zwykle odwagę zebrało. Po odjeździe brata mówiła o nim z Morawcem, który nad nędznym koniem, sankami i odzieżą pańską ubolewał. Ekonom z pewnych oznak wnosił, iż Strukczaszyc nie mógł się ukrywać daleko.
— A! gdyby to dojść! — wołała, ręce składając siostra. Mój Morawiec, dałabym, Bóg widzi, coby kto odemnie zażądał.
Zamyślił się stary.
— Kiedy-bo to z panem trudna rzecz — rzekł cicho. Broń Boże, się wyda! nieszczęście będzie.
— Żadnego nieszczęścia — zawołała p. Blandyna — dla nas i dla niego potrzeba, byśmy wiedzieli, gdzie on nieszczęśliwy się męczy.
Nic niemówiąc, wziął to Morawiec do serca. Roboty około domu nie było tak dalece, za sankami Strukczaszyca w pół godziny powlókł się konno śladem. Stary myśliwy, i sanek i konia trop i koleje dobrze rozpoznawszy, dotarł za niemi aż do Wyderki. Tu jeszcze niewyprzężonego konia, którym Strukczaszyc przyjechał, zobaczył przed szopą. Miał więc pewność, że się nie pomylił.
Zawrócił do domu. Nie oznajmił zrazu o tem pannie Blandynie, bo się obawiał — zachował to